Skocz do zawartości
  • Ogłoszenia

    • Jarpen Zigrin

      Zostań naszym fanem. Obserwuj nas w social mediach : )   12/11/2016

      Daj się poznać jako nasz fan oraz miej łatwy i szybki dostęp do najnowszych informacji poprzez swój ulubiony portal społecznościowy.    Obecnie można nas znaleźć m.in tutaj:   Facebook: http://www.facebook.com/pages/Historiaorgp...19230928?ref=ts Twitter: http://twitter.com/historia_org_pl Instagram: https://www.instagram.com/historia.org.pl/
    • Jarpen Zigrin

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum   12/12/2016

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum. Krótki przewodnik o tym, jak poprawnie pisać i cytować posty: http://forum.historia.org.pl/topic/14455-przewodnik-uzytkownika-jak-pisac-na-forum/
Albinos

Tadeusz Wiwatowski "Olszyna"

Rekomendowane odpowiedzi

Albinos   

Wracając jeszcze na chwilę do tematu umiejętności dowódczych "Olszyny". Warto zwrócić uwagę na dwie sprawy, obie związane z 11 sierpnia. Choć też należy podkreślić, że oba wątki nie są do końca pewne. Pierwsza sprawa to objęcie dowodzenia nad baonem "Miotła" przez T. Wiwatowskiego. Jeśli wierzyć zapisowi z dziennika bojowego OD "A", to właśnie on po śmierci "Niebory" miał przejąć dowodzenie nad natarciem, a i zapewne nad baonem:

godz. 9:30 ranny ppłk Radosław, kap. Niebora, który zmarł. Ma go zastąpić ppr. Olszyna (...)

Za: Dziennik bojowy Oddziału Dyspozycyjnego "A" KeDywu Okręgu Warszawa Armii Krajowej. Warszawa 1-30 sierpnia 1944, oprac. H. Rybicka, Warszawa 1994, s. 48.

Dlaczego sprawa nie jest do końca pewna? Ano dlatego, że nie wiadomo na 100%, czy pierwszy poległ "Niebora", czy "Olszyna". Teoretycznie wedle dziennika sprawa jest jasna (a przecież jest to dokument pisany "na świeżo"). Zamieszanie wprowadza jednak wspomnienie spisane już po wojnie przez Leona Janusa "Burego" i Józefa Tomaszewskiego "Klemensa" (obaj z grupy wolskiej), a przygotowane dla "Andrzeja". Jest tam taki fragment:

Będąc bardzo blisko magazynów zostaliśmy ostrzelani bardzo gęsto granatnikami przez niemców [zapis taki jak w tekście "Burego" i "Klemensa" - A.] z terenu około dworca Gdańskiego, na skutek tego ataku zginęli por. "Olszyna" i tuż będący bardzo blisko por. "Janek" Jan Barszczewski, w kilkanaście minut później poległ kpt. "Niebora".

Za: tamże, s. 28.

To wspomnienie jest z roku '74. Po tylu latach różne rzeczy mogły się zatrzeć w pamięci. Tak więc obstawiałbym jednak wersję z dziennika. Niemniej nie da się wykluczyć, że to wspomnienie było oparte o rozmowy z innymi ludźmi, i jakieś nieznane mi dokumenty wcześniejsze, a co za tym idzie, trudno całkowicie wykluczyć prawdziwość zawartych w nim informacji.

I druga kwestia, czyli załamanie się oddziału wolskiego. Marek Wierzbicki łączy odmowę wykonania rozkazu do natarcia, właśnie ze śmiercią "Olszyny", z którym żołnierze z Woli mieli być bardzo zżyci (w końcu "Majewski" był - wedle relacji "Andrzeja" - bardzo zaprzyjaźniony z Wiwatowskim). A to chyba właśnie jest jeden z wyznaczników dobrego dowódcy, relacje z żołnierzami.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Jeszcze na moment zatrzymując się przy kwestii zastępstwa "Olszyny" za "Nieborę". Co ciekawe jako o zastępcy dowódcy batalionu pisał już w roku '46 Tadeusz Mikulski. W roku '59 powtórzyła to Wanda Leopold. Być może właśnie za prof. Mikulskim. Tym niemniej odnoszę wrażenie, że była to wersja krążąca między osobami znającymi T. Wiwatowskiego. Najbardziej jednak zastanawia mnie tutaj, skąd właśnie Tadeusz Mikulski wziął tę informację. Czyżby dowiedział się od prof. Krzyżanowskiego? Ten z kolei mógł dowiedzieć się chociażby od Witolda Piekarskiego, żołnierza "Olszyny". Czyli źródła najlepszego. Mógł jednak prof. Mikulski uzyskać tę informację od kogoś innego. Sam walczył w Powstaniu, w Śródmieściu. Być może tam jakieś informacje na ten temat trafiły. W końcu OD "A" trafiło do Śródmieścia we wrześniu. Albo już po Powstaniu. Tak czy inaczej możliwości parę jest. I chyba faktycznie można przyjąć, że "Olszyna" przez te kilka dni był zastępcą "Niebory". To z kolei skłania do zastanowienia się nad charakterem włączenia OD "A" do "Miotły". Ale to może innym razem i w innym temacie.

Teraz jednak chciałbym wrócić przede wszystkim do wątku pracy pedagogiczno-naukowej "Olszyny". I tutaj pozwolę sobie na kilka cytatów z tekstu prof. Krzyżanowskiego.

Wśród naukowców warszawskich znalazło się kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu ludzi, którzy nie dali za wygraną, którzy ani na chwilę nie przerwali swej pracy zawodowej w dziedzinie zarówno tworzenia nauki, jak strony jej społecznej, nauczania. Ludzie ci jak psy warowali na progu "zabezpieczanych" zakładów, bronili ich, jak mogli, a gdy nic innego nie pozostawało, z narażeniem życia wynosili, co się dało i kryli, gdzie i jak się dało. Mieszkania ich były zawalone stosami książek zakładowych, przechowywanych, mimo że zażądano od nich pisemnego oświadczenia, że własności państwowej nie przechowują. w mieszkaniach tych nadto przewijały się nieduże grupki studentów, na razie dawnych słuchaczy kontynuujących pracę przedwojenną, zdając niepozdawane egzaminy, często otrzymujących magisteria. Nikt nie uważał sobie tego za zasługę, traktowano to jako pospolite spełnianie codziennego obowiązku.

Za: J. Krzyżanowski, Nauka w Warszawie [w:] Z dziejów polonistyki warszawskiej: profesorowi doktorowi Julianowi Krzyżanowskiemu w dwudziestą piątą rocznicę objęcia Katedry Historii Literatury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim 1934-1959, red. J. Kulczycka-Saloni, Warszawa 1964, s. 334.

Zważywszy na to, co o poczuciu obowiązku u Tadeusza Wiwatowskiego pisali prof. Mikulski, dr Rybicki, Wanda Leopold czy też Władysław Bartoszewski można spokojnie odnieść końcówkę powyższego cytatu do d-cy OD "A". Z kolei jeśli chodzi o ratowanie książek... od razu na myśl przychodzi historia z archiwum Orzeszkowej.

A teraz coś o ryzyku, z jakim wiązało się tajne nauczanie, o napiętej atmosferze, jaka wokół niego panowała:

Zdarzały się wprawdzie luki tygodniowe czy nawet dwutygodniowe, wywołane przez konieczność zmylenia poszlak. Ten czy ów wykładowca ostrzeżony "grypsem", iż mówi się o nim zbyt dużo na Pawiaku czy w innej równie zacnej instytucji, zmykał na tydzień do przyjaciół pod miasto, po tygodniu jednak wracał, przez miesiąc lub dłużej ostrożnie nocował nie u siebie, ale zajęć nie przerywał, bo gromadka słuchaczy z roku na rok przekształcała się w gromadę, czekała i chciała pracować. Ileż to razy w toku wykładu wpadał ktoś z wiadomością, że w domu sąsiednim czy tym samym, czy na ulicy rewizja lub obława. Kilkanaście minut przykrego wyczekiwania - i praca toczyła się dalej.

Za: tamże, s. 335-336.

I tutaj znowu powraca to, co napisał prof. Mikulski o "Olszynie", który instynktem urodzonego zbiega miał unikać wszelkich niebezpieczeństw. A narażał się przecież cały czas. Chociażby idąc już na zajęcia, na które przychodził zawsze z teczką wypchaną najróżniejszymi książkami. Ryzyko zatrzymania przez patrol niemiecki i rewizji było szalenie wysokie. I tutaj znowu warto sięgnąć do szkicu autorstwa prof. Mikulskiego [Miniatury krytyczne, Warszawa 1976, s. 42]:

Jego słuchacze nie domyślali się nawet, że na wykład cotygodniowy szedł Wiwatowski, klucząc wybornie przez miasto, z odprawy, na której liczono broń, nie fiszki.

Profesor Krzyżanowski zauważył, że tajne nauczanie - choć wyczerpujące - nie było jedynym polem działań poszczególnych wykładowców. Wystarczy tutaj wspomnieć, że Tadeusz Wiwatowski wspólnie z Tadeuszem Mikulskim i Kazimierzem Budzykiem podczas okupacji podjęli się - wspierani przez grupę studentów - opracowania indeksu dawnych drukarzy polskich. Dzieło przed zniszczeniem w Powstaniu było mniej więcej w połowie tworzenia. Również i o tym problemie - stratach nauki warszawskiej w Powstaniu - pisał prof. Krzyżanowski:

Położyła mu [życiu naukowemu - A.] kres potworna katastrofa powstańcza. Lista jej ofiar w dziedzinie nauki wygląda wręcz tragicznie. Od bomb zginęli: bohaterski medyk Edward Loth, bakteriolog Słonimski, w szpitalu na Woli zamordowany został anatom Grzybowski, w piwnicy własnego domu - zaprzysięgły wróg niemczyzny Stanisław Sawicki, skandynawista. W moich oczach padł wyczerpany pochodem pod murem Ogrodu Saskiego, historyk sztuki, łagodny zawsze i niezmiernie dobrotliwy Zygmunt Batowski. Brutalna pieść żołdacka wepchnęła do szeregu żonę, gdy usiłowała nieść konającemu ratunek. W pół godziny później zginął wraz z żoną nieustępliwy geograf Stanisław Lencewicz. Z młodych mych współpracowników wojennych zginęli nieodżałowany Tadeusz Wiwatowski, historyk literatury, Henryk Friedrich, językoznawca, Stanisław Milbrand, filozof. I wielu, wielu innych, których szczegółów śmierci dotąd ustalić niepodobna, a z których ci i owi wrócą może jeszcze z obozów jenieckich i karnych. Do tego dodać trzeba hekatomby bohaterskiej młodzieży, przede wszystkim wspomnianych młodych poetów z Gajcym-Topornickim na pierwszym miejscu.

Za: J. Krzyżanowski, Nauka..., s. 337.

Swoje rozważania o stratach, jakie poniosło w wyniku Powstania środowisko naukowe, profesor Krzyżanowski zakończył stwierdzeniem następującym [tamże, s. 338]:

Przebolesna ironia losu sprawiła, że raz jeszcze sprawdziły się pełne goryczy słowa wielkiego ironisty, wywołane przez Powstanie Styczniowe: ideał sięgnął bruku...

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Tym razem małe pytanko... Orientuje się ktoś może w kwestii sanatoriów w Zakopanem w 1938 roku? Chodzi mi o ich ilość, oraz czy przyjmowały wszystkich jak leci, czy też tylko jakieś określone grupy. Dlaczego pytam. Otóż w '38 T. Wiwatowski miał trafić do sanatorium w Zakopanem ze względu na zagrożenie gruźlicą. Nastąpiło to najprawdopodobniej między czerwcem a wrześniem tego roku. Do maja był na szkoleniu w MSPRArt., a od października znowu na studiach. Jeśli wierzyć "Andrzejowi" nie wyleczył się do końca (ostatnio nawet pani Rybicka potwierdzała mi, że "Olszyna" miał z tym jeszcze długo problemy):

Był to jakiś tytan pracy, wytrzymałości - mimo swego słabego zdrowia; płuca mu nieraz dokuczały, ale "odkaszlnąwszy" dalej pracował, bez przerwy.

Za: J. R. Rybicki, Notatki szefa warszawskiego KeDywu, Warszawa 2003, s. 103.

Na razie udało mi się trafić na dwa sanatoria. Pierwsze to Sanatorium Akademickie im. Józefa Piłsudskiego: http://www.rehabilitacja.zakopane.pl/index2.php?id1=333

Drugie to z kolei Wojskowe Sanatorium Przeciwgruźlicze im. Józefa Piłsudskiego: http://audiovis.nac.gov.pl/haslo/360/ [tutaj parę zdjęć]

Tylko teraz nie wiem, czy było takich ośrodków więcej, i czy podobnie jak te dwa miały one swoje konkretne "profile". Co do tego drugiego... orientuje się ktoś może, czy podchorąży rezerwy mógł zostać przyjęty do tego sanatorium, czy też przyjmowano np. tylko zawodowych oficerów?

Co warto podkreślić, to to, że właśnie pobyt w sanatorium skłonił Wiwatowskiego do napisania kilku krótkich opowiadań, poświęconych najprawdopodobniej (najprawdopodobniej, bo wnioskuję jedynie po tytułach) płci pięknej ;)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Było ich znacznie więcej, najmłodsze to chyba to ufundowane tuż przed wybuchem wojny (jako że zbiórkę pieniężną rozpoczęto w 1938 r.) przez członków Związku Nauczycielstwa Polskiego, było też Sanatorium Przeciwgruźliczne Pocztowców (w dawnym pensjonacie "Sanato" na zboczach Antałówki), czy choćby sanatorium PCK, które miało również jakieś powiązania z wojskiem skoro utrzymywano w nim oficera łącznikowego.

O różnego rodzaju prywatnych ośrodkach nie ma co wspominać, właśnie Wojskowe Sanatorium zostało umiejscowione w dawnym sanatorium Dłuskich.

Sanatoria pomimo, że miały profile branżowe przyjmowały również osoby niezwiązane z daną grupą zawodową (tak było w Sanatorium Pocztowców),także i w sanatorium ZNP leczyli się różni ludzie, również wojskowi (u zamordowanego w Katyniu ppor. rez. Józefa Kamińskiego odnaleziono świadectwo lekarskie z sanatorium ZNP).

Jak widzę bardziej zamieszałem, niż rozjaśniłem twe wątpliwości Albinosie... :(

W artykule Tadeusza Wawrzyńskiego omawiającym zasoby CAW-u dotyczących akt Departamentu Zdrowia MSWojsk. z lat 1918-1939 można przeczytać:

"Sanatorium wojskowe w Zakopanem przeznaczone tylko dla chorych na choroby płucne oficerów, podoficerów i ich rodzin".

W kwestii sanatoriów można spróbować zajrzeć do:

L. Długołęcka-Pinkwart "Zakopane. Przewodnik historyczny",

R. Talewski "Początki i rozwój zakopiańskiej medycyny"

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   
Jak widzę bardziej zamieszałem, niż rozjaśniłem twe wątpliwości Albinosie... :(

No coś tak jakby ;) Szczególnie z tym:

Było ich znacznie więcej, najmłodsze to chyba to ufundowane tuż przed wybuchem wojny (jako że zbiórkę pieniężną rozpoczęto w 1938 r.) przez członków Związku Nauczycielstwa Polskiego

Wiwatowski już przed wojną uczył w szkole Sowińskiego. Pytanie tylko, czy miał techniczną możliwość trafić do tego sanatorium, skoro zbiórkę pieniędzy rozpoczęto w '38...

W artykule Tadeusza Wawrzyńskiego omawiającym zasoby CAW-u dotyczących akt Departamentu Zdrowia MSWojsk. z lat 1918-1939 można przeczytać:

"Sanatorium wojskowe w Zakopanem przeznaczone tylko dla chorych na choroby płucne oficerów, podoficerów i ich rodzin".

Czyli teoretycznie szanse na dostanie się tam miał.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Jakiś czas temu starałem się w dość chaotyczny sposób nakreślić obraz warszawskiej Woli z okresu międzywojnia, dla pokazania środowiska, w jakim wychowywał się T. Wiwatowski (chociażby tu i tu). Wspominałem tam między o nim "wolskich kontrastach", o tym, jak ta dzielnica była zróżnicowana. Kercelak, masa fabryk i fabryczek, drewniane chałupy, piękne kamienice, pałacyki... prawdziwy misz-masz. Jako kolejny kamyczek do ogródka może znaleźć się tutaj również ulica Chłodna. Zacznijmy może od wspomnień Marii Wisłowskiej [Ulica Chłodna, "Stolica" nr 17/1970, s. 16]:

O ile pamiętam z czasów dzieciństwa, stosunek mój do ulicy Chłodnej był taki sam jak jej nazwa: chłodny. Przejeżdżało się tramwajem, 16-ką, obok nieznanych mi bliżej sklepów: szewc, kwiaciarnia, sporo spożywczych. Na placu Kercelego kłębił się tłum, nad straganami wisiały buty z cholewami, w malutkich klateczkach migały żółte plamy kanarków. Owszem, miałam ochotę obejrzeć z bliska te kanarki, posłuchać ich świergotu, przyjrzeć się gruchającym gołębiom o tęczowych podgardlach, ale mama nie pozwalała wysiadać z tramwaju i zagłębiać się w gąszcz Kercelaka. Powodowała nią widocznie troska pedagogiczna, abym za wcześnie nie przyswoiła sobie zbyt soczystego słownictwa. Zakazy matek nie trwają wiecznie. Przyszła młodość, gorąca, burzliwa. Były to czasy, kiedy w kieszeni szkolnego mundurka nosiło się, oprócz przemyślnie zwiniętych w harmonijkę ściągaczek, gotowy program zbawienia świata. Nocami czytało się "Dzieje jednego pocisku" Struga, "Płomienie" Brzozowskiego, "Różę" Katerli - i cała młodość stawała jednym gotowym do lotu pociskiem, płomieniem i różą.

W owym czasie o ulicy Chłodnej nie myślało się już na "chłodno". Była przedsionkiem robotniczej Woli, do sklepików spożywczych wpadało się na szklankę sodowej z sokiem malinowym, znajome ekspedientki uśmiechały się życzliwie, spotykani chłopcy z ustami złożonymi do łobuzerskiego pogwizdywania to byli znajomi z masówek, kobiety w kraciastych chustkach to były ich matki lub siostry (...).

Wspomniany w tym fragmencie tramwaj o numerze "16" przed wojną poruszał się taką oto trasą:

- w latach 1920-1931 DWORSKA – Skierniewicka – Wolska – Chłodna – plac Mirowski – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Marszałkowska – PLAC ZBAWICIELA.

- od 14 grudnia 1931-1937 WAWRZYSZEWSKA – Obozowa – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Mirowski – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Marszałkowska – PLAC ZBAWICIELA.

- od 1 sierpnia 1937 KOŁO – Obozowa – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Mirowski – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Marszałkowska – plac Zbawiciela – Marszałkowska – plac Unii Lubelskiej – Puławska – WIERZBNO.

- w 1937 kursowała jeszcze jedna "16" (tzw. linia okresowa szczytowa, kursy w dni robocze) MŁYNARSKA – Wolska – Chłodna – plac Mirowski – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Marszałkowska – plac Zbawiciela – Marszałkowska – plac Unii Lubelskiej – Puławska – WIERZBNO.

- od 9 października 1938 KOŁO – Obozowa – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Mirowski – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Marszałkowska – plac Zbawiciela – Marszałkowska – plac Unii Lubelskiej – Puławska – SŁUŻEW.

Podczas okupacji tramwaj ten nadal kursował. Przywrócono go 17 marca 1940 roku na trasie ULRYCHÓW – Górczewska – Leszno – Bielańska – PLAC TEATRALNY. Od 19 marca 1941 trasa przebiegała następująco ULRYCHÓW – Górczewska – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Żelaznej Bramy – Żabia – plac Bankowy (powrót: plac Bankowy – Przechodnia – plac Żelaznej Bramy) – Senatorska – PLAC TEATRALNY. Już 28 grudnia uległa modyfikacji: ULRYCHÓW – Górczewska – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Krakowskie Przedmieście – Nowy Świat – plac Trzech Krzyży – Aleje Ujazdowskie – aleja Wyzwolenia – PLAC ZBAWICIELA. Kolejny rok to zmiana w dniu 1 czerwca na trasę ULRYCHÓW – Górczewska – Młynarska – Wolska – Chłodna – plac Żelaznej Bramy – Graniczna – Królewska – Krakowskie Przedmieście – Nowy Świat – plac Trzech Krzyży – Książęca – Czerniakowska – PLAC BERNARDYŃSKI. W dniu 1 lutego 1944 po godzinie 20 tramwaj trasę wydłużał o odcinek - Czerniakowska – Powsińska – SADYBA.

Za: http://www.trasbus.com/trasywlatach.htm [dostęp na: 21.05.2011 r.]

Co ciekawe to właśnie numeracja tego tramwaju nadała numer Oddziałowi Dywersji Bojowej KeDywu OW AK na Woli (w pozostałych dzielnicach było podobnie).

Wracając jeszcze do Chłodnej. Oto jak pisał o niej - również na łamach "Stolicy" - Jan Moczydłowski [Gdy Chłodna tętniła życiem, "Stolica" nr 15/1983, s. 16]:

Życie ulicy Chłodnej w latach trzydziestych, toczyło się w dwóch, a nawet w trzech nurtach: jedno, hałaśliwe, niemalże jarmarczne życie na ulicy, drugie - pociągające swym urokiem i kuszące wszelakim dostatkiem - wielkomiejskie życie ulicy, z dziesiątkami sklepów, kawiarniami, restauracjami, i trzecie - życie przemysłowo-usługowe, ukryte w podwórkach i mieszkaniach. Prawie w każdym podwórzu były jakieś fabryczki, magazyny, warsztaty i pracownie; wiele pracowni rzemieślniczych i punktów handlowych, mieściło się w prywatnych mieszkaniach, informowały o tym tabliczki lub gablotki przed bramami domów.

Dalej autor wspominał m.in o pierwszej warszawskiej palarni kawy T. i M. Tarasiewiczów, fabryce czekolady i kierowcy firmy "Plutos", która miała swoją siedzibę na Chłodnej. Ów kierowca był murzynem. Kina, księgarnie, apteki, restauracje, kuchnia dla ubogich, uliczny handel książkami, męskimi apaszkami, uzdrawiającymi kamieniami... do wyboru, do koloru. Warto tutaj wspomnieć chociażby o pewnej niezwykle pomysłowej reklamie, jaką zastosowało kino-teatr "Kometa". Otóż w 1936 roku przed wejściem do niego przechodnie pewnego dnia zobaczyli dwie armaty i dwóch halabardników. Okazało się, że zostali tam ustawieni ze względu na premierę nowego filmu polskiego - "Obrona Częstochowy".

Wpływ na Chłodną miał wspominany już nie raz Kercelak. Fragment wspomnień Wojciecha Żukrowskiego, jaki to zamieścił w swojej pracy Artur Nadolski [Pani Chłodna (opowieść o warszawskiej ulicy), Warszawa 2008, s. 190]:

Zabraniano mi tam się wymykać, a targowisko kusiło. Było to miejsce, które mogło zaspokoić wszystkie chłopięce marzenia. Labirynt kramów, budek, wózków z towarem [...] Kiedyś pokazano mi niekwestionowanego króla tych stron, o jowialnym obliczu, wąsatego Tatę Tasiemkę...

Oprócz "Taty Tasiemki", czyli Łukasza Siemiątkowskiego, i jego gangu, schronienie na Kercelaku znajdowali bardziej i mniej drobni bandyci i oszuści wszelkiej maści. Kupcy pracujący na bazarze nie raz nie dwa skarżyli się na ich działalność. Wśród bardziej znanych postaci był m.in. Antek Biały, nożownik okresu międzywojennego. Powstała nawet o nim piosenka:

Czarna Mańka, Antek Biały

Mieszkali na Kercelaku.

Ona ciepa, on chłop śmiały -

Wrócił tera wprost z Pawiaka

Bo narobił sobie chryję:

Nóż wpakował komuś w szyję.

Artur Nadolski nazwał Kercelak "akademią językową". I trudno się dziwić, skoro nawet Bronisław Wieczorkiewicz w swojej znakomitej pracy nt. gwary warszawskiej poświęcił temu miejscu dobre kilka stron [Gwara warszawska dawniej i dziś, Warszawa 1974, s. 235-244]. I jeszcze co dokładnie pisał na temat placu Kercelego A. Nadolski [Pani..., s. 191]"

Kercelak był fenomenem z jeszcze jednego punktu widzenia. To tutaj ukształtowała się gwara warszawska, uformowana z języka więziennego, konspiracyjnego, przestępczego i zapożyczeń z rosyjskiego i niemieckiego. W połączeniu z mową potoczną, ubogą polszczyzną przedmieść wolskich - głównie dialektu mazowieckiego - powstał "język", który miał swoją składnię, słownictwo, sposób wymowy (intonację) z akcentowaniem litery "l". Co istotne - język ten zyskiwał sobie uznanie w coraz to szerszych kręgach robotniczej części społeczności warszawskiej, ale po lewej stronie Wisły. Mało tego - uzyskał niemal pełne prawo obywatelstwa w języku polskim znacznej części mieszkańców Warszawy. Jeszcze długo po 1945 roku, Warszawiacy, których losy wojny porozrzucały po całym świecie, rozpoznawalni byli z racji posługiwania się, nawet mimowolnie, gwarą warszawską, bądź tylko nadawania słowom "warszawskiej" intonacji.

Wedle szkicu Lucjana Włastowskiego, jaki to w swojej pracy umieścił A. Nadolski można podać następujący rozkład towarów na Kercelaku: przy Lesznie artykuły spożywcze, pościel i obuwie, bliżej Ogrodowej materiały męskie i damskie oraz gołębie, prawie że przy Ogrodowej narzędzia, artykuły mechaniczne i artykuły muzyczne i w końcu w stronę Chłodnej artykuły żelazne. Niezwykle barwny opis tego rejonu dała po wojnie Helena Boguszewska [Inna Warszawa [w:] Warszawa naszej młodości, red. B. Kościukowa, Warszawa 1955, s. 243-246]:

Przybysz z dalekiego śródmieścia zwraca powszechną uwagę i czuje się jak intruz wśród tych nie ruszających się z miejsca tubylców, wśród tego tłumu, który jest tu u siebie, na Gęsiej, na Gęsiej, na Gęsiej! Oszalała z przepełnienia ulica już sama nie wie, co ma robić, żeby jeszcze więcej ludzi pomieścić. Już jej nie wystarcza jeden szereg domów, już na podwórzach za drewnianymi frontami wyrastają wielkie kamienice.

Krochmalna znowu bezczelnie i po prostu zwęża się występami domów i zacieśnia się do wymiarów jakiegoś zaułka czy korytarza wspartego o łuk kramów Żelaznej Bramy, zaułka zamkniętego kantorem loteryjnym Goldfarba, zaułka odgrodzonego na wieczne czasy od wolnej przestrzeni, od powietrza, od szerszego oddechu ogrodów czy choćby placów. Tak się wówczas zdawało: na wieczne czasy. Żeby Sura, Mela i Abramek Czarnawoda, z matką Łai Goldcyngier, wydane przez tęż matkę nie na świat, jak się zwykle pisze, tylko na tę część Krochmalnej zamkniętą "Goldfarbem", nigdy nie miały już powąchać zapachu Łazienek ani Wisły, ani Saskiego Ogrodu. Ani nawet żydowskiego cmentarza na Okopowej. Bo ten cmentarz to źródło powietrza, zdrowia, nieba, słońca, zieleni, radości dla całej Okopowej, dla Gęsiej, ale nie dla Krochmalnej, nie dla Krochmalnej! Nie wszystkie ulice mają to szczęście, żeby mogły odetchnąć świeżym powietrzem wśród żydowskich nagrobków. Krochmalna, Wronia nie mają nic, nic. Ani jednego drzewka, ani źdźbła trawy.

Ale za to mają Kercelak żywiący je i przez nie żywiony, Kercelak wlewający w nie inne życie szeroką arterią Towarowej, Przyokopowej.

Ach, jakże inne jest Wolska, jak zupełnie inna! Choć tak samo wsparta o tenże Kercelak szerokim wylotem patrzącym perspektywą miejskiej jeszcze jezdni. Ale ta jezdnia wśród rozstępujących się kamienic zmienia się potem w podmiejską jakby szosę, a jeszcze dalej te kamienice zmieniają się w podmiejskie domki z obszernymi podwórzami. Na tych podwórzach pod walącymi się płotami śpią w słońcu pokrzywy i zielska bez nazwy, o dzikim, cierpkim zapachu. Bocznice w najdalszych swych krańcach zmieniają się po prostu w kartofliska. Niejedna z nich kończy się klasycznie wygasłym kominem nieczynnej fabryki albo gołębnikiem skleconym z nie wiadomo czego, albo jeszcze glinianką o wodzie zielonej i śpiącej.

Tu miasto rozpływa się już w podmiejską wieś, bezczelną i głodną, która poprzez z niczego żyjące przedmieście z nim razem sięga po to "nic" szeroką arterią Woli w samo jej bijące serce - w Kercelak.

(...)

Wszystko to na Kercelaku. Zawsze na Kercelaku. Ciągle na Kercelaku. A najlepiej w sobotę po fajrancie.

(...)

Kto tego nie zna, ten słyszy tylko jednostajny, głuchy giergot. Kto zna, ten odróżni każdą rzecz z osobna.

(...)

Kto tu jest po raz pierwszy, ten widzi tylko zwartą, zbitą masę nieprzerwanie gadających ludzi i nie uporządkowaną masę wszelkich rzeczy, jakie się tylko dadzą pomyśleć. Ale bywalec od razu nurkuje w ciżbę ludzką, jak w morze, i wypływa tam, gdzie mu potrzeba.

(...)

Bo tu można wszystko kupić i wszystko sprzedać, bo te oczy są zwyczajne takich spraw i niczemu się nie dziwią, bo to wszystko to swoja rzecz. I nad tym jedynym, nieporównanym, najtańszym targiem starzyzny i wszelkiej tandety, doskonałych książek, jakie nie w każdej księgarni śródmieścia można dostać, zniszczonych rzeczy wątpliwego pochodzenia i ich jeszcze bardziej zniszczonych części, nad gołębiami z cudzych gołębników i kwiatami z cudzych ogrodów, nad gwałtem, rwetesem, zgiełkiem tego bijącego serca przedmieścia - razem z sobotnim wieczorem zapada jakieś dobre, proste a dyskretne braterstwo ludzi znających się na kolejach życia...

Rzecz jasna cały tekst jest sporo dłuższy i daje szalenie kolorowy, choć zarazem przykry obraz Kercelaka i jego okolic. Kawałek miejsca Boguszewska poświęciła również mieszkaniom, w których żyli tam ludzie. Ciemne, ciasne, niektóre z okienkami na poziomie ulicy, inne na poddaszach. Czasem z sublokatorami. Ze zdjęć, które już tutaj pokazywałem, można wnioskować, że T. Wiwatowski mieszkał w miejscu prezentującym się lepiej, niż przedstawiała to Boguszewska, ale mimo wszystko, cały czas ta sama okolica. Tutaj jako dzieciak musiał bawić się, tutaj zapewne wędrował po Kercelaku, Wolskiej, Chłodnej. Nauczył się poruszać w tym kłębowisku ludzi. Być może o tym pisał później prof. Mikulski, kiedy wspominał o jego wrodzonym instynkcie zbiega. Jest tutaj jednak jeszcze jedna szalenie istotna sprawa. Był chłopakiem z Woli, znał życie w tej dzielnicy. Dzięki temu było mu później na pewno łatwiej nawiązać kontakt z późniejszą grupą wolską Grupy "Andrzeja". Zaprzyjaźnił się z Adamem Kaflem "Majewskim", Józefem Tomaszewskim "Klemensem", Aleksandrem Kabańskim "Brzozowskim" czy też Tomaszem Wawrzyńskim "Przygodą". Wszyscy z przekonań socjaliści, pracownicy fabryk, sklepów. Najstarszy z nich (tj. z tej czwórki) "Majewski" był starszy od "Olszyny" o lat 11, najmłodszy "Przygoda" 6 lat. Na 33 osoby, o których wiadomo, że należały do grupy wolskiej 14 było starszych od "Olszyny" (różnica wieku od 2-14 lat), o 7 nie wiadomo, kiedy się urodziły, reszta młodsza (różnica wieku od roku do mniej więcej 15 lat). On sam starał się unikać polityki, był człowiekiem wykształconym, nastawionym na karierę naukową, a do tego w kontaktach z ludźmi, których nie znał, był mało przyjemny. Milczący, uszczypliwy. A jednak znaleźli wspólny język, zarówno ci starsi jak i najmłodsi [J. R. Rybicki, Notatki szefa warszawskiego KeDywu, Warszawa 2003, s. 103]. Czy była to nienawiść do Niemców (o tym można by mówić np. w przypadku "Przygody"), poczucie tego, że muszą razem działać, czy może jednak właśnie wpłynął na to fakt, że wszyscy byli związani z Wolą, przesiąknęli jej specyficznym charakterem. Trudno dzisiaj jednoznacznie to rozstrzygnąć i należy chyba traktować raczej w kategoriach domysłów dość swobodnie opartych na źródłach. Niemniej wydaje mi się, że tak jak w przypadku "Stasinka" i grupy z Żoliborza mówi się o silnej więzi wynikającej z tego, że wszyscy tam wychowywali się razem, a w przypadku "Żbika" podkreśla się świetny kontakt, jaki młody Zdzitek Zajdler złapał z chłopakami z Czerniakowa, Mokotowa, Śródmieścia dzięki temu, że potrafił tych najbardziej rezolutnych podporządkować swoim rozkazom [tamże, s. 118-119], tak samo dobrze byłoby zwracać uwagę na to wspólne "pochodzenie" Wiwatowskiego i grupy wolskiej.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Tym razem - dla odmiany ;) - coś na temat pracy T. Wiwatowskiego w nauczaniu na tajnym UW. Na początek fragment wspomnień Jerzego Pelca, studenta polonistyki (po wojnie zrobił karierę naukową, związany był z UW, PAN, stał na czele International Association for Semiotic Studies, był także honorowym przewodniczącym Institut International de Philosophie, postać bez wątpienia wybitna):

Owe godziny w klasach szkoły na Świętokrzyskiej i kwadranse beztroski podczas pauz na tłocznych, ciemnawych korytarzach były jak gdyby wyrwane z realnego świata i przeniesione w lepszy. Toteż chodziło się tam nie tylko po wiedzę, ale i po odprężenie, dla nabrania sił. A sama droga nie zawsze była łatwa i bezpieczna, gdyż ulica warszawska owych czasów kryla w sobie zasadzki grożące Pawiakiem, aleją Szucha, Oświęcimiem lub w "najlepszym" razie robotami w Rzeszy. Zdarzało się, że życzliwe ostrzeżenie obcego przechodnia, "niech pan tam nie idzie", w ostatniej chwili zawracało z drogi i pozwalało uniknąć wylegitymowania, ulicznej rewizji i czekającej na aresztowanych "budy". Ale zdarzało się też, że nie było czasu na to, aby ukryć się w bramie czy na schodach nieznanej kamienicy lub skręcić w pierwszą przecznicę.

Pamiętam, jak któregoś południa, gdy szedłem na wykłady, na rogu Złotej i Zgoda wyrósł przede mną niespodzianie ogromny żandarm z wymierzonym we mnie pistoletem. Na ruchliwym zazwyczaj o tej porze rogu zrobiło się pusto i cicho. W tej ciszy wyraźnie zabrzmiało wypowiedziane półgłosem: Hände hoch! Dopiero teraz dostrzegłem opodal dwóch innych, z gotowymi do strzału "rozpylaczami".

Podniosłem ręce, w jednej z nich trzymając grubą nie rozciętą książkę i kartonową okładkę z notatkami z wykładów. Cywil w zielonym tyrolskim kapelusiku, który wyłonił się zza rogu, wyjął mi z ręki książkę i notatki. Kątem oka widziałem, że dokładnie przegląda książkę, zaglądając do każdej nie rozciętej składki, która mogła stanowić - wedle znanej gestapowcom praktyki konspiracyjnej - kieszeń na podziemne gazetki. Tymczasem żandarm zbliżył się tak, że lufa pistoletu niemal dotknęła moich piersi, i lewą ręką z wprawą obmacał moją marynarkę oraz kieszenie i nogawki spodni. Następnie niespodziewanym ruchem zerwał mi z głowy kapelusz, zajrzał do środka, nic nie znalazł i niedbale nasunął mi go na oczy. Uniosłem nieco głowę i spojrzenie moje padło na napis "Polacy, bogaćcie się!" wyryty nad wejściem narożnego banku, pod którym staliśmy. Tymczasem cywil skończył swoją robotę, do notatek ledwo zajrzał. Wcisnął mi pakunek w rękę, ciągle wyciągniętą nad głową, i skinął na żandarma, który machnął mi przed nosem pistoletem, na znak, że mam iść precz.

Za: Z dziejów podziemnego Uniwersytetu Warszawskiego, red. C. Wycech, Warszawa 1961, s. 77-78.

Zwraca tutaj uwagę kwestia zatrzymania przez żandarmów na ulicy. Jerzy Pelc miał wówczas przy sobie tylko jedną książkę i notatki z zajęć. Tymczasem T. Wiwatowski na zajęcia zazwyczaj musiał chodzić z "trochę" większą ilością materiałów. Zajęcia które prowadził obejmowały znajomość około 500 różnych pozycji. Przez rok musiał zaprezentować przynajmniej jakąś ich część. A miał na to zaledwie dwie godziny tygodniowo (godziny akademickie, czy normalne zegarowe?). O zaopatrywaniu lokali i wykładowców w niezbędne do prowadzenia zajęć książki pisał m.in. Stanisław Frybes [Polonistyka w okresie wojny [w:] Z dziejów polonistyki warszawskiej. Profesorowi Doktorowi Julianowi Krzyżanowskiemu w dwudziestą piątą rocznicę objęcia Katedry Historii Literatury Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim 1934-1959, red. J. Kulczycka-Saloni [i in.], Warszawa 1964, s. 324]:

Różnie też wyglądało zaopatrzenie lokali w książki niezbędne do zajęć. Nie było z nimi kłopotu na wykładach z mieszkaniu prof. Krzyżanowskiego, natomiast prowadzący ćwiczenia z nauk pomocniczych Tadeusz Mikulski i Tadeusz Wiwatowski - zjawiali się w mieszkaniach studentów z podejrzanie wypchanymi teczkami, z których wyłaniały się tomy Estreichera, Korbuta i egzemplarze starodruków. Szczęśliwie się składało, że Mikulski, miłośnik i znawca dawnej książki, pracował wtedy w Bibliotece Krasińskich. Wędrówka po Warszawie z pękatą teczką narażała oczywiście właściciela na niebezpieczeństwo rewizji przez krążące po mieście patrole niemieckie.

Księgozbiór Seminarium Języka Polskiego i Zakładu Fonetyki został jeszcze w 1939 r. wywieziony przez Niemców z Warszawy. Co z nim się stało, nie wiadomo. Zbiory Seminarium Historii Literatury Polskiej z kolei z Oboźnej trafiły do Pałacu Staszica, gdzie zostały opieczętowane przez okupanta. Jednak część zbiorów udało się wynieść na Brzozową, gdzie mieszkał prof. Krzyżanowski. Z czasem ta nowa biblioteka rozrosła się do 12 tys. tomów. Krótki czas korzystano ze zbiorów Korbutianum, które zostało jednak zamknięte w czerwcu 1941 r., czyli jeszcze zanim T. Wiwatowski zaczął pracę na tajnym UW.

Przywoływałem już parokrotnie fragment ze szkicu autorstwa prof. Mikulskiego nt. kluczenia przez miasto. Kawałek wcześniej T. Mikulski pisał coś takiego [Miniatury krytyczne, Warszawa 1976, s. 42]:

Z sumiennością, która zadziwiała, rygorystycznie punktualny, zachowując cały system ochronny, Wiwatowski chodził na te ćwiczenia, jak na ćwiczenia wojskowe. Książki, do których dostęp był coraz trudniejszy, brał z Gabinetu Gabriela Korbuta.

O tym, jak mocno dbał o zachowanie na każdym kroku odpowiednich środków bezpieczeństwa (chociażby kwestia fotografii) parokrotnie już pisałem. Jednak naprawdę zadziwia to, że udawało mu się unikać podczas tych cotygodniowych przemarszów przez miasto patroli niemieckich. A przecież taki człowiek idący z jakąś dziwną paczką musiał budzić jakiekolwiek zainteresowanie. Oczywiście istnieje możliwość, że zwyczajnie korzystał regularnie z różnych przejść podwórkami, przez sklepy, ruiny... W zbiorach J. R. Rybickiego zachowało się trochę materiałów z lokalizacjami takich miejsc, gdzie można np. zgubić patrol czy ogon.

Dalej T. Mikulski dostał jeszcze jedną rzecz, doskonale obrazującą jedną z cech "Olszyny" [tamże]:

Pracując pilnie nad sobą poszerzał wiedzę własną ze szczególną ambicją, by okazać się zawsze "na poziomie". Doszedł do tego.

Ciągłe dążenie do perfekcji. Momentami aż do przesady. Wanda Leopold wspominała, że na zajęciach zawsze starał się pokazać z jak najlepszej strony, ukrywał swoje braki w wiedzy. Kiedy przychodziło do pytań ze strony studentów starał się ich unikać, byle tylko nie okazało się, że czegoś nie wie. Swoją niepewność starał się ukryć w jeszcze jeden sposób. Mówił bardzo szybko. Jego studenci rozumieli, że z racji swojego młodego wieku trudno mu było dorównać prof. Krzyżanowskiemu czy prof. Borowemu. Był czasem dla słuchających w swoich zachowaniu irytujący. Pomiędzy nim a studentami istniał pewien dystans. Sprawiał wrażenie człowieka, który ciągle gdzieś się spieszy. I trudno aby było inaczej zważywszy na ilość obowiązków, jakie miał. Jednak te kilka spraw nie budujących obrazu człowieka, którego łatwo polubić, sprawia, że staje się bardziej ludzki dzisiaj. Żaden pomnikowy bohater bez skaz, którego kochali wszyscy dookoła, który dokonywał bohaterskich wyczynów, któremu poświęcono dziesiątki stron wspomnień. Po prostu człowiek, który rozumiał swój obowiązek, i który starał się wykonać go najlepiej jak potrafił. Jak to śpiewał Edmund Fetting, jego marzeniem nie były medale na piersi ani cekaemy. Chciał poświęcić się polskiej literaturze. Jednak przez pięć lat musiał pogodzić te sprawy. Nie szukał też śmierci. Tą potrafił znaleźć już u Wyspiańskiego. Po co więcej? A jednak. Znalazł ją.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Tym razem będzie w miarę krótko i konkretnie. Wspominałem już parę razy o szkoleniu T. Wiwatowskiego w MSPRArt. i jego udziale w walkach Września '39. Tak to szkolenie jak i walki wrześniowe poza kilkoma szczegółami pozostają dla mnie w jego przypadku sporymi zagadkami, a szczególnie ten drugi przypadek. Jego 4. dywizjon artylerii ciężkiej, w którym miał być dowódcą plutonu zwiadu, był podporządkowany 4. DP. Mobilizacja 4. dac rozpoczęła się 24 sierpnia rankiem, a zakończyła następnego dnia, mimo problemów z podkuwaniem koni i metalowymi obręczami na kołach wozów z taboru. W dniu 26 sierpnia odbyła się przysięga całego 4. dac, po czym jednostka wymaszerowała w kierunku Wąbrzeźna. Ostatecznie 31 sierpnia 4. dac znalazł się w rejonie wsi Konojady i Góraliki. Zadaniem jednostki była obrona przejść między jeziorami na przedpolu, oraz wspieranie 4. DP. Na tamtym obszarze oddział toczył walki od 1 do 3 września. Wieczorem 3 września został wydany rozkaz wycofania się do lasu Wronie. Nocą z 4/5 września opuszczono i to miejsce. Mimo problemów podczas przemarszu 4. dac dotarł 5 września nad ranem do Golubia, a już 6 września przekroczył Wisłę w Toruniu. Cały 6 września spędzono na odpoczynku w rejonie gaj. Kuchnia. Pod wieczór ruszono w kierunku Włocławka. Zatrzymano się w lasach koło Leopoldowa. Noc z 8/9 września to kolejny marsz, tym razem w stronę Bzury, a 10 września minięto Kutno. Na postój wybrano Gajew koło Żychlina. Następnego dnia 4. dac dotarł w rejon Soboty. Przez dwa dni, 11 i 12 września, jednostka prowadziła kolejne walki wspierając m.in. 14. pp. Rankiem 13 września wycofano się w stronę Strugienic. Od 14 września 4. dac toczył kolejne walki, zmieniając swoje pozycje. Pojawiły się problemy z komunikacją, zaczynało coraz bardziej brakować amunicji. Nocą z 16/17 września oddział znowu rozpoczął marsz ku nowym pozycjom. Początkowo szedł razem z całą dywizją, ale w końcu w zamieszaniu odłączył się. Tej samej nocy stoczono jeszcze walkę w rejonie Aleksandrowa. Oddział poniósł spore straty, szczególnie 2. bateria, wielu żołnierzy podczas marszu pogubiło się i nie zdołali wrócić do reszty. Dzień 17 września i noc 17/18 to kolejne ataki Niemców i w efekcie podzielenie się 4. dac. Nad ranem 18 września 1. bateria natrafiła na 16. dac w rejonie Załuskowa. Po połączeniu stoczono całodniową walkę z Niemcami, zakończoną zniszczeniem na rozkaz dowódcy dział. Resztki 1. baterii 4. dac dostały się do niewoli. Tymczasem 2. bateria przemieszczała się bocznymi drogami w stronę Iłowa. Grupa posiadała sporą ilość amunicji, ale miała do dyspozycji tylko jedno sprawne działo. Po otrzymaniu informacji o okrążeniu niedaleko Iłowa polskich oddziałów przez wojska nieprzyjaciela mjr. Stachowski, d-ca 4. dac nakazał rozwiązanie oddziału, zniszczenie sprzętu a następnie marsz mniejszymi grupkami na wschód. W nocy z 18/19 września rozkaz został wykonany i żołnierze zaczęli kierować się na wschód. Największa grupa z samym mjrem Stefanem Stachowskim próbowała przebić się do Warszawy. Major został wówczas ranny. Zmarł 20 września w niemieckim szpitalu w Laskach. Inna większa grupa miała dotrzeć do Tułowic, gdzie poległ prowadzący ją kpt. Andrzej Jeżyński.

Tak więc widać, że 4. dac swój udział w walkach Września '39 zakończył na zachód od Warszawy (i to całkiem niedaleko od niej), tymczasem według informacji prof. Juliana Krzyżanowskiego i prof. Tadeusza Mikulskiego swój szlak bojowy miał "Olszyna" zakończyć w rejonie Włodzimierza Wołyńskiego, czyli kawał na wschód od Warszawy. Jak tam się znalazł? Czy w ogóle miał możliwość dotrzeć tam? Oczywiście można założyć, że dołączył do jakiejś innej jednostki, która trafiła w tamten rejon... ale to tylko czyste przypuszczenia. Odłączyć się od oddziału mógł nocą 16/17, kiedy to spora grupa miała stracić kontakt z całością, a mógł też dotrwać aż do 18 września, kiedy mjr Stachowski rozpuścił oddział. Tylko to polecenie kierowania się na wschód... Warszawa, czy jeszcze dalej? Z drugiej strony zastanawiam się - ale o tym już chyba wspominałem - czy ten Włodziemierz Wołyński to nie pomylił się prof. Krzyżanowskiemu i Mikulskiemu z drugą szkołą podchorążych artylerii i jakoś to sobie łącząc niejako "stworzyli" taką mylną informację. Problem polega na tym, że najprawdopodobniej pierwszy pisał o tym T. Mikulski (rok 1946, zaraz po wojnie), który był przyjacielem T. Wiwatowskiego. Trudno przyjąć do świadomości to, że osoba będąca tak blisko "Olszyny", w tak krótkim czasie po jego śmierci, mogła popełnić aż taką pomyłkę. Chyba, że Wiwatowski sam wprowadził czy to prof. Mikulskiego czy Krzyżanowskiego w błąd (tylko po co?) opowiadając o swoich wojennych losach. Tak czy inaczej, jest to dla mnie spora niewiadoma. Obawiam się jednak, że bez wizyty w CAW szans na wyjaśnienie tego nie mam.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Kiedyś trzeba było zacząć: http://www.1944.pl/historia/powstancze-biogramy/Tadeusz_Wiwatowski

Co prawda już teraz widzę, że w biogramie parę rzeczy opuściłem, ale w końcu się przełamałem, teraz może pójdzie z górki, jeśli chodzi o inne biogramy na stronie MPW :) Choć w sprawie tego "Olszyny" jeszcze będę im się przypominał...

EDIT (11.08.2011):

Tekst na rocznicę: https://historia.org.pl/2011/08/11/5495/

Czasem chyba warto spojrzeć na miasto z trochę innej perspektywy. Nie tylko budynki i ulice, ale także ludzie, którzy związali z konkretnymi miejscami swoje losy...

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Parokrotnie wspominałem już tutaj o akcjach bojowych, w jakich brał udział T. Wiwatowski. Pewno jest jedno palenie, kiedy pełnił rolę obserwatora, oraz dwie akcje kolejowe prowadzone siłami Grupy "Andrzeja"/Oddziału Dyspozycyjnego "A", podczas których był dowódcą akcji. Jednak w publikacjach Tucholskiego, tych poświęconych cichociemnym, podczas opisu ostatniej akcji kolejowej "Skrytego" pojawia się informacja, że oddział "Skrytego" był wsparty 10-osobowym patrolem T. Wiwatowskiego. Problem polega na tym, że nie napisał Tucholski, czy chodzi o to, że "Olszyna" dowodził tym patrolem, czy że patrol był z oddziału (OD "A") dowodzonego przez "Olszynę", ale sam Wiwatowski nie brał udziału w akcji. Miałem nadzieję, że nowa książka S. Rakowskiego to wyjaśni, ale niestety, brak jakiejkolwiek wzmianki na temat rzekomego udziału "Olszyny" w całości. Jednak skoro wcześniej w innej akcji "Skrytego" mógł brać udział oddział dowodzony przez "Kosę", to udział "Olszyny" wydaje się być jak najbardziej możliwy i logiczny. Dwa oddziały "miejskie" dowodzone przez swoich dowódców, wspierają trzeci z oddziałów dyspozycyjnych KeDywu OW AK, ten podmiejski. Zobaczmy więc, co pisał na ten temat w jednej ze swoich prac Jędrzej Tucholski [Powracali nocą, Warszawa 1988, s. 194-195]:

Porucznik cc Józef Czuma "Skryty" prowadził pod Pogorzel swój oddział dyspozycyjny, uzupełniony dziesięcioosobowym patrolem porucznika Tadeusza Wiwatowskiego "Olszyny". Razem 67 żołnierzy warszawskiej dywersji. Był wiosenny wieczór 26 kwietnia i ostrzelani w wielu akcjach żołnierze szli spokojnie marszem ubezpieczonym przez lasy otwockie. Celem akcji, na którą prowadził ich dowódca, było wykolejenie pociągu na trasie Lublin-Dęblin, koło przystanku Pogorzel. Okolicę znali dobrze - dokładnie w tym samym miejscu unieruchomili już wcześniej dwa pociągi niemieckie.

Po przybyciu na miejsce akcji porucznik "Skryty" rozmieszcza ludzi wokół torów i odprawia patrol minerski, który zabiera ze sobą 12-kilogramowy ładunek plastiku. Inny patrol zakłada pułapkę na torach prowadzących z Warszawy, to dla pociągu ratowniczego, który nadjedzie potem na miejsce katastrofy. Teraz trzeba czekać.

O godzinie 2.27 nadjeżdża frontowo-urlopowy pociąg pospieszny nr 84 relacji Lublin-Stuttgart. Eksplozja i parowóz wylatuje z szyn, pociągając za sobą wagony. Trzy z nich spiętrzają się. Rozmieszczeni w zaroślach żołnierze prowadzą teraz przez 8 minut ogień w kierunku rumowiska. Okaże się potem, że zużyli 1982 pocisków do lkm, rkm i kb oraz 400 do pistoletów maszynowych. jeden z żołnierzy "Skrytego" jest draśnięty, innych strat nie ma. Teraz już tylko odskok. O godzinie 4.30 nad ranem, po przekroczeniu mostu na Świdrze, broń zostaje ukryta pod strażą w lesie, a reszta oddziału rozprasza się. Niemcy meldowali później o 2 zabitych i 10 rannych, w tym 4 ciężko.

A tak o całym wydarzeniu napisano w niemieckim raporcie policyjnym [s. Rakowski, Oddział "Skrytego". Historia prawobrzeżnego Oddziału Dyspozycyjnego Komendanta KeDywu Okręgu warszawskiego Armii Krajowej, Otwock 2011, s. 146]:

O godz. 2:28 najechał na minę koło stacji Pogorzel - pociąg nr SF 84 z Lublina do Hamm. Wykkoleiły się lokomotywa i 3 wagony, jeden wagon został całkowicie zniszczony. Wybuch rozerwał szyny na długości ok. 70 cm. Pociąg szostał następnie ostrzelany z broni maszynowej i karabinów. Zabitych zostało 2 żołnierzy Wehrmachtu, 10 rannych (w tym 4 ciężko).

A jak to wyglądało wg raportu samego "Skrytego"? Do akcji użyto 6 rkm-ów, 2 lkm-my, 39 kbk, 10 peemów, 14 kg plastyku, 7 kg trotylu i 10 kh mieszanki (trotyl, plastyk, szedyt). Ludzi faktycznie było 67, z czego 57 z oddziału "Skrytego", 10 to patrol z Grupy "Andrzeja". O akcji powiadomiono na 48 godzin przed terminem przyjazdu pociągu. Krótkie noce spowodowały, że zorganizowanie całej akcji w jedną noc nie było możliwe. Chodziło o przerzucenie broni i materiałów na miejsce. Tak więc już o 23:00 dnia 25 kwietnia wyruszono na biwak w lesie. Tak spędzono cały 26 kwietnia. O godzinie 22:30 oddział znalazł się już na miejscu akcji. Przyjazd pociągu planowany był na godzinę 0:14, przyjechał dopiero 2:27. Wcześniej opanowano wartownię w Pogorzeli, tak aby godzinę przed przyjazdem pociągu dostać informację o tym. Dodatkowo sygnalizacja sztafetowa przy torze, ustawiona 600 metrów od miejsca akcji. Materiały wybuchowe wykorzystano w sposób następujący: 7 ładunków po 2 kg plastyku przed lokomotywą, 17 kg mieszaniny materiałów wybuchowych w odległości ok. 60-65 metrów od miny. W momencie eksplozji został otworzony ogień do pociągu. Ostrzał trwał dokładnie 8 minut. O 2:35 nastąpił odskok z miejsca akcji, o 2:50 zbiórka, sprawdzenie stanu i odmaszerowanie. Oddział miał od tego momentu jedną godzinę i 40 minut na przejście szosy otwockiej, lubelskiej i mostu na Świdrze. Łącznie 12 kilometrów. Na czasie tak bardzo wszystkim zależało z tego powodu, że o 4:30 miał nastąpić świt, a "Skryty" chciał za wszelką cenę uniknąć spotkania z Niemcami. Tak więc oddział musiał przemieszczać się niemalże biegiem. Na szczęście udało się minąć żandarmerię. Po dotarciu na wcześniej wyznaczone miejsce oddział rozpuszczono, broń schowano. Następnej nocy miała zostać rozwieziona na meliny. Oprócz jednego rannego stracono jeden kbk (rozdęcie lufy).

Wiwatowski z racji tego, że do Warszawy miał spory kawałek, zapewne do miasta wrócił około południa, jeśli nie później... Następnego dnia czekała na niego inna rola - wykładowcy akademickiego. Swoje zajęcia prowadził bowiem właśnie w piątki.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

W ramach zbierania różnych wspomnień i relacji dwa fragmenty wywiadów, wyciągnięte dość przypadkowo z AHM MPW. Na początek Jerzy Odon Woś "Donat" z Oddziału Dyspozycyjnego "B" ("Donat" zmarł niedawno w USA):

Z perspektywy lat, gdyby pan mógł teraz jeszcze raz zadecydować o udziale w Powstaniu i mieć dwadzieścia lat, to czy ponownie zdecydowałby się pan na udział?

Absolutnie, bez zastanawiania. Bardzo mnie nie cieszą takie dywagacje, jak ktoś wspomniał o poruczniku z Kedywu TOW-u, że miał zastrzeżenia, że odnośnie jego udziału w Powstaniu, jego decyzja... Dziwi mnie, że oficer, który prawie przez całą okupację był w oddziale bojowym, żeby się w ten sposób wyrażał. Powiem nazwisko – Wiwatowski, człowiek zasłużony i rzeczywiście bojowy, bo i w partyzantce w dywersji bojowej brał udział i ma zastrzeżenia do swojej decyzji z 1944 roku.

Za: http://ahm.1944.pl/Jerzy%20Odon_Wos/3/?q=Wiwatowski [dostęp na: 6.09.2011 r.]

Podejrzewam, że informacje nt. wątpliwości "Olszyny" co do sensu Powstania "Donat" uzyskał najpewniej od kogoś z OD "A", bądź też wyczytał we wspomnieniach S. Likiernika czy J. R. Rybickiego. Ale to rzeczywiście jest ciekawa sprawa. Czy żołnierze z oddziału Wiwatowskiego wiedzieli o jego nastawieniu (kilka na pewno wiedziało), i jak odnosili się do tego ci, którzy uważali Powstanie za potrzebne, jeszcze w okresie walk na Woli. Czy nie było jakichś zgrzytów z tego powodu...

I drugi fragment z wywiadu z Edmundem Baranowskim "Jurem" z "Miotły" (co ciekawe "Jur" w roku szkolnym 1938/39 uczył się w szkole Sowińskiego, gdzie Wiwatowski miał już wtedy uczyć, tak więc nie da się wykluczyć, że nauczał również obecnego wice-prezesa ZPW):

Sprawa czołgu to też jest ciekawa historia, możemy wrócić jeszcze do tego, jak one dostały się w nasze ręce, jak ważny element natarcia i obrony stanowiły. To był taki piękny sienkiewiczowski obrazek: trzy plutony są w akcji, prowadzi je osobiście "Radosław", towarzyszy mu dowódca naszego batalionu, jego brat "Niebora" i porucznik "Olszyna" Wiwatowski. Pozostałe plutony stoją pod ścianą garbarni, czekając na dalsze rozkazy, czy natarcie tych trzech plutonów się uda, czy należy je wzmocnić kolejnymi plutonami. Tych kolejnych nie było wiele, były cztery plutony jeszcze oczekujące na rozkaz. Natarcie się powiodło, ale kosztowało życie czterdziestu żołnierzy. Zginął dowódca Batalionu "Miotła", brat Mazurkiewicza, "Niebora", ciężko ranny został "Radosław" i w wyniku uderzenia pocisku artyleryjskiego "Olszyna" Wiwatowski stracił dwie nogi i zmarł z upływu krwi. Ale natarcie się udało, ta droga została otwarta na Stawki, na Muranów. Wyprowadziliśmy rannych, wyprowadziliśmy oddziały i rozpoczął się kilkudniowy bój o Muranów.

Za: http://ahm.1944.pl/Edmund_Baranowski_%282%29/5/?q=Wiwatowski [dostęp na 6.09.2011 r.]

To już podaję w ramach uzupełniania opisów dt. szturmu z 11 sierpnia. A tak swoją drogą, w monografii Zgrupowania "Leśnik" można znaleźć informację [J. Żbikowski, Zgrupowanie Armii Krajowej "Leśnik". Geneza i szlak bojowy w Powstaniu Warszawskim, Warszawa 2007, s. 122], jakoby tego 11 sierpnia rano pluton "Olszyny" stanowił poczet i osłonę "Radosława". Problem polega na tym, że według chyba wszystkich relacji na jakie się natknąłem, a w których poruszana jest kwestia tych porannych walk na Stawkach, "Radosław" szedł razem z "Nieborą" w towarzystwie plutonu "Torpedy", podczas gdy "Olszyna" prowadził lewe skrzydło natarcia, będąc najbardziej wysuniętym do przodu z całej grupy (co ciekawe lewe skrzydło "Olszyna" dostał również w dniu 4 sierpnia, podczas walk w rejonie Żelaznej). Tak więc raczej mało możliwe jest, aby jednak "Olszyna" prowadził poczet i osłonę d-cy Zgrupowania, choć wcześniej odpowiadał za ochronę m.p. dowództwa "Radosława".

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Trzy akcje kolejowe i jedna akcja palenia (jako obserwator) - o tych akcjach, w których brał udział T. Wiwatowski, już pisałem. Jest jednak prawdopodobnie jeszcze jedna, którą można by mu przypisać. Problem polega na tym, że jedyna wzmianka na jej temat, to relacja osoby, która znała "Olszynę", i całą historię opowiedziała Pani Rybickiej. Kto miał być tą osobą? Jedna z nauczycielek Tadeusza Wiwatowskiego z czasów Sowińskiego. Podczas okupacji prowadziła tajne komplety (niestety nie wiem, czy w Sowińskim, czy kompletnie poza nim, a może nawet w innej szkole... ale o przypuszczeniach za chwilę). W końcu zaczęła być nachodzona przez człowieka, który groził jej, że jeśli nie zapłaci mu, to on przekaże do gestapo informację, że prowadzi u siebie te tajne komplety. Kobieta opowiedziała o wszystkim Wiwatowskiemu. Ten przekazał całą sprawę do dra Rybickiego, który po zapoznaniu się z nią... no właśnie, i tutaj zaczynają się już spekulacje, wątpliwości. Albo od razu wydał wyrok śmierci, albo osobiście brał udział w przesłuchaniu tego człowieka (zdarzały się historie, że najpierw podejrzanego przesłuchiwano, a potem wykonywano wyrok) i dopiero po nim zadecydował o wyroku. Jako szef KeDywu OW AK miał prawo wydać wyrok (podobne uprawnienie miał m.in. "Monter", tak wydał wyrok na "Lasso"), i dopiero później przedstawić odpowiedniemu organowi uzasadnienie, tak aby wyrok został zaakceptowany. W swoich wspomnieniach J. R. Rybicki podał, że tylko raz skorzystał z tego uprawnienia [Notatki szefa warszawskiego KeDywu, Warszawa 2003, s. 141]. Jednak nie podał, jakiej sprawy dotyczył ten wyrok. A historia tej nauczycielki pasowałaby do tego. Z informacji jakie uzyskałem wynika, że w wykonaniu wyroku brał udział najprawdopodobniej również "Olszyna". Jednak kiedy został wykonany ten wyrok? Ciężko ustalić. Można skorzystać tutaj ze sprawozdań miesięcznych KeDywu OW AK, gdzie podane są wszystkie akcje przeprowadzane przez poszczególne oddziały, tak na polu dywersji jak i sabotażu.

Za kwiecień 1943 r. nie dysponujemy danymi odnośnie likwidacji (przy czym wszelkie wyroki wydawane na gestapowców, SS-manów itd. kwalifikowane były do dywersji, która miała swoją osobną rubrykę w tych dokumentach). W maju wykonano ich 8. Połowa z nich to pracownicy i współpracownicy gestapo, 3 wykonano wg wcześniej sporządzonej listy (m.in. niejaki Schappert, kpt. pol. polskiej, wyrok wykonany przez żołnierzy OD "B"), o jednym wyroku brak jakichkolwiek danych. W czerwcu znowu brak wzmianek nt. wykonanych likwidacji. Lipiec to trzy likwidacje. Dwie dotyczą Polaków, jedna komendanta Werkschutzu fabryki "Wola" przy ul. Bema, który miał wpaść na ślady roboty konspiracyjnej, a poza tym wysyłał polskie pracownice na roboty do Niemiec. W sierpniu '43 oprócz czterech likwidacji agentów g-po są także trzy inne. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn, w tym jeden sierżant pol. kryminalnej. We wrześniu dwie likwidacje - jeden Bahnschutz na Dworcu Zachodnim i jeden Polak. Październik to kolejne trzy wyroki, i znowu trzech Polaków. Listopad i grudzień to kolejne odpowiednio dwie i cztery likwidacje - brak na ich temat jakichkolwiek danych, poza nazwiskami ofiar. Rok 1943 w sprawozdaniach nie dostarcza nam informacji odnośnie tego, jaki konkretnie oddział wykonał dany wyrok. Po prostu imię, nazwisko, czasem adres, uzasadnienie. Od stycznia 1944 r. pojawiają się już dane, dzięki którym te zadania możemy przypisać poszczególnym grupom. I tak w tym miesiącu Grupa "Andrzeja" wykonała trzy wyroki, wszystkie na agentach gestapo. W lutym oddział ten nie przeprowadził żadnej akcji likwidacyjnej. W marcu było ich trzy. Co do dwóch mam pewność, że nie są związane z tą historią. W kwietniu wykonano cztery wyroki, ale wszystkie w związku ze sprawą "Lasso", więc na pewno odpadają. Kolejny miesiąc, maj '44, to trzy likwidacje, przy czym dwie dotyczą sprawy "Chuchry", więc także nie są związane z groźbami wobec nauczycielki T. Wiwatowskiego. Czerwiec to aż pięć wyroków wykonanych przez Grupę "Andrzeja", z czego pasują dwa. W lipcu z kolei wykonana została tylko jedna likwidacja (wg sprawozdania miesięcznego, jedna na cały KeDyw OW AK, ale z drugiej strony można to zrzucić na fakt, że później mamy już Powstanie Warszawskie i mogło nie być czasu na zebranie wszystkich materiałów do pełnego sprawozdania) - ofiarą był agent Kripo.

Jeśli jednak wziąć pod uwagę to, że wyrok w tej sprawie miał zostać wydany bezpośrednio przez "Andrzeja", to trzeba przyjąć, że nastąpiło to dopiero po listopadzie 1943 r. Wtedy bowiem aresztowany przez Niemców został mjr Jerzy Lewiński "Chuchro", którego dopiero zastąpił na stanowisku szefa KeDywu OW AK dr Rybicki. Od grudnia '43 mamy więc osiem wyroków, które można by brać pod uwagę. Cztery likwidacje w grudniu '43, jedna w marcu '44, jedna w maju i jedna w czerwcu. A która z nich dokładnie, o ile rzecz jasna faktycznie sprawa miała taki przebieg jak zakładam, tego już niestety nie wiem. Tak samo jedynie przypuszczeniem jest stwierdzenie, że nauczycielka ta najprawdopodobniej tajne komplety prowadziła w Sowińskim. Skąd inaczej wiedziałaby, że jej dawny uczeń siedzi po uszy w konspiracji i może jej pomóc? Oczywiście można jeszcze przyjąć, że najzwyczajniej w świecie spotkała go przypadkowo i opowiedziała, w jak trudnej znajduje się sytuacji, a on z własnej inicjatywy postanowił pomóc swojej nauczycielce. Nazwisko tej kobiety mógłbym, z większym bądź mniejszym marginesem błędu, ustalić... ale że nie mam pewności tutaj, to wolałbym tego nie robić. Nie o wszystkim trzeba w końcu pisać nie wiadomo jak szczegółowo. Samą zaś historię traktuję jako przykład tego, jak wielu rzeczy nie wiemy tutaj (tak odnośnie samego T. Wiwatowskiego jak i całego KeDywu OW AK i ogólnie konspiracji warszawskiej), i jak często trzeba bawić się w takie układanie puzzli, które pasują do siebie niemalże na ścisk. Ale cóż, taki urok tego.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Parokrotnie już (m.in. tutaj) zastanawiałem się nad tym, jak potoczyłyby się losy Oddziału Dyspozycyjnego "A" w Powstaniu Warszawskim, gdyby nie pozostanie u boku "Radosława" na Woli. Od jakiegoś czasu zacząłem też myśleć nad tym, jak potoczyłyby się losy Tadeusza Wiwatowskiego, gdyby przeżył Powstanie i wojnę.

Możliwości jest kilka. Od dostania się do niewoli i późniejszego wstąpienia do PSZ, przez wyjazd na Zachód, jak zrobiło kilku żołnierzy z jego oddziału (żeby wspomnieć tylko S. Likiernika i S. Aronsona), po... no właśnie, i tutaj dochodzimy do dwóch, moim zdaniem najbardziej prawdopodobnych, scenariuszy. Oba związane są z jego podziemną działalnością.

Dywersja, konspiracja zbrojna. Czy poszedłby za drem Rybickim? Czy działałby w Częstochowie, potem u boku "Radosława"? A może poszedłby dalej, aż do WiN chociażby? Konspiracją żył od listopada 1939 r. Był świetnym organizatorem. Jego umiejętności bez wątpienia przydałyby się. Do tego dochodzi wpływ "Andrzeja", z którym pracował przecież jeszcze od czasów Tajnej Organizacji Wojskowej, który uważał go za swoją prawą rękę nawet wtedy, kiedy formalnym jego zastępcą na stanowisku szefa KeDywu OW AK był Ludwik Witkowski "Kosa". Gdyby poszedł za J. R. Rybickim najpewniej trafiłby w końcu w ręce UB. Co tam czekałoby na niego, trudno powiedzieć. Być może skończyłoby się podobnie jak z drem Rybickim, a może zdecydowanie gorzej, jak z Waldemarem Baczakiem, żeby trzymać się już ludzi związanych z KeDywem OW AK. Można jednak mieć wątpliwości, czy poszedłby ponownie do konspiracji. Już przed Powstaniem miał obawy co do intencji Stalina. Czy wiedząc, jak potoczyły się losy Powstania, jak Armia Krajowa jest rozbrajana przez ACz, chciałby iść do podziemia? Z drugiej strony, podobne obiekcje wobec intencji ZSRR miał przed 1 sierpnia również "Andrzej", a jednak...

Druga możliwość? Zamiast Częstochowy Kraków, zamiast dra Rybickiego prof. Krzyżanowski, zamiast dalszego ciągu życia w konspiracji, kontynuacja nauczania na uniwersytecie. Profesor Krzyżanowski zapewne zrobiłby z niego swoją prawą rękę. Już przed wojną powierzał mu opiekę nad Korbutianum. A znając jego talent organizacyjny, umiejętność budowania, czy też raczej prowadzenia działalności w różnych trudnych warunkach, zdecydowanie, zamiłowanie do nauki, ze swojej roli najprawdopodobniej wywiązałby się świetnie. A może razem z prof. Krzyżanowskim zająłby się opieką nad studentami z Warszawy? W końcu z ramienia RGO studentami warszawskimi - z polonistyki - zajmował się prof. Krzyżanowski. W Krakowie zajęcia początkowo odbywały się w prywatnych mieszkaniach na zasadach podobnych jak podczas okupacji w Warszawie. Po styczniu '45, kiedy gmachy należące do UJ zaczęto przystosowywać do normalnego użytku, zaczęto przenosić się do gmachu Seminarium Języka Polskiego i Seminarium Historii Literatury Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego przy Gołębiej 20. Mieszkano z kolei w bursie akademickiej przy Garbarskiej 7a. Bursę tę prowadził prof. Pigoń, a mieszkali w niej zarówno studenci jak i wykładowcy. Jednak zanim przenieśli się tam, własnym wysiłkiem oszklili i przygotowali do zamieszkania cały budynek. Z czasem prof. Krzyżanowski zgłosił na asystentów Seminarium Historii Literatury Polskiej UW S. Frybesa, K. Koźniewskiego oraz J. Pelca. Latem 1945 r. Rada Wydziału Humanistycznego UW zatwierdziła etaty młodszych asystentów S. Frybesa, J. Pelca i S. Marczka-Oborskiego. Jeszcze na jesieni 1945 r. zajęcia prowadzono na UJ (mowa o profesorach i studentach warszawskich). Wykłady, egzaminy, potwierdzanie tego, co zdawano na tajnych kompletach... Jednak w listopadzie 1945 r. prof. Krzyżanowski razem ze swoimi asystentami i studentami zaczął przenosić się do Warszawy, aby rozpocząć odtwarzanie polonistyki na UW już w Warszawie. Dzięki pomocy dra E. Kuntzego udało się uzyskać z Biblioteki Jagiellońskiej kilka tysięcy dubletów, które uzupełniły braki w zbiorach warszawskich, przede wszystkim księgozbiory Seminarium Historii Literatury Polskiej UW oraz Korbutianum. Jeszcze przed wyjazdem z Krakowa odbyło się spotkanie, w którym wzięli udział wykładowcy, którzy nauczali na tajnych kompletach w Warszawie oraz ich studenci. Symboliczne spotkanie, które kończyło wojenny etap polonistyki warszawskiej. Spotkanie, na którym powinno być zdecydowanie więcej ludzi. Studentów, wykładowców. Tadeusz Wiwatowski mogąc uczestniczyć w odbudowie warszawskiej polonistyki czułby się zapewne bardzo dobrze. Jego zmysł organizatora przydałby się w tym bez dwóch zdań. No i mógłby zakończyć szczęśliwie sprawę swojego doktoratu. A przynajmniej miałby na to spore szanse.

Jeśli miałbym obstawiać, który z kierunków, którą z opcji wybrałby sam "Olszyna", to postawiłbym na ostatnią. Jakoś tak najbardziej pasuje mi do jego charakterystyki człowieka, który zawsze starał się działać po głębokim namyśle, kochającego naukę...

Niestety, to wszystko jedynie czysta gdybologia.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Tadeusz Wiwatowski był moim dalekim krewnym. Miał on dwóch braci starszego Kazimierza, i młodszego Leszka. Chyba osieroceni w młodym wieku, mieszkali (mieszkał?)przed wojną i w chyba w czasie okupacji u swojej niezamężnej ciotki Wandy (nazwiska nie pamiętam), chyba na Woli ale być może na Ochocie. Byłem tam kilka razy z rodzicami ale pamięć już trochę zawodzi, byłem jeszcze dzieckiem (r.ur. 1935 r). Tadeusza dobrze pamiętam bo w czasie okupacji, po jakiejś akcji ukrywał się u moich rodziców w Wesołej k/Warszawy przez kilka tygodni. Mieszkaliśmy na terenie niemieckiej radiostacji, stąd było to bardzo bezpieczne miejsce. Oficjalnie mówiło się że leczy się na gruźlicę, a klimat tamtejszy mu służy. Wydawało mi się, że Kazimierz mieszkał też razem razem z nimi w Warszawie w czasie okupacji, widziałem go chyba raz tylko, ale być może było to tuż przed wojną, a wiadomość, że był w armii Andersa, a potem w Argentynie może być prawdziwa.

Pamiętam natomiast dobrze rozmowę pomiędzy Tadeuszem i moja matką, gdy ona pytała czemu się nie żeni, odpowiedział, że jest pewny iż zginie przy wyzwalaniu Polski, a ważne jest tylko żeby Leszek przeżył, bo on musi kontynuować rodzinne dzieło. Wydawało mi się, że obydwaj (Tadeusz i Kazimierz) zginęli. Co do śmierci Tadeusza na Stawkach byłem pewny. Zresztą fakt ten był potwierdzony wielokrotnie. Ich ciotka - Ciocia Wandzia, jak do niej zawsze mówiłem, Tadeusz też, bardzo lubiana przez całą moja rodzinę, została rozstrzelana w pierwszych dniach powstania przez rosyjskie odziały SS (stąd kojarzyło mi się to z rzezią Woli). Nie znam losów Kazimierza. Wiem natomiast, że Leszek przeżył wojnę. Moi rodzice kontaktowali się z nim jeszcze w późnych latach 40-tych. Mieszkał wtedy na Pomorzu (?)i chyba ożenił się. Później już nie miałem z nim żadnego kontaktu. Być może jeszcze żyje, on lub jego potomkowie, którzy mogliby dodać kilka nowych informacji o losach swoich protoplastów i historii rodziny. Byłbym też wdzięczny, za wiadomość, czy potomkowie Leszka (Leszek musiałby obecni mieć koło 90 lat) żyją i co porabiają. Chętnie nawiążę z nimi kontakt korespondencyjny. Mój adres: andrzej.olszowski@wp.pl .

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Przede wszystkim pięknie dziękuję, że wpisał się Pan do tego tematu. Możliwość poznania rodziny Tadeusza Wiwatowskiego - nawet, jeśli to daleko rodzina - to rzecz absolutnie fantastyczna. Już za te kilka informacji na jego temat gorące podziękowania z mojej strony :) A teraz do rzeczy.

Chyba osieroceni w młodym wieku, mieszkali (mieszkał?)przed wojną i w chyba w czasie okupacji u swojej niezamężnej ciotki Wandy (nazwiska nie pamiętam), chyba na Woli ale być może na Ochocie.

Jeszcze przed wrześniem 1939 r. T. Wiwatowski mieszkał na Woli - Wronia 59 m. 21. Taki adres sam podał w dokumentach, które można znaleźć w Archiwum Uniwersytetu Warszawskiego. Noszą one datę 8 maja 1939 r. Tak więc na Ochotę (Białobrzeska 39) przeprowadził się albo tuż przed 1 września 1939 r., albo już po tym, jak wrócił do Warszawy po walkach wrześniowych (najprawdopodobniej jeszcze w październiku).

Oficjalnie mówiło się że leczy się na gruźlicę, a klimat tamtejszy mu służy.

To w zasadzie nie musiało być dalekie od prawdy. Porucznik Wiwatowski jeszcze w 1938 r. leczył się w Zakopanem w sanatorium właśnie na gruźlicę. Ze wspomnień dra Józefa Romana Rybickiego "Andrzeja", z którym znał się od 1941 r., a który był jego przełożonym w TOW, a potem KeDywie OW AK, wynika iż ta gruźlica nie była do końca zaleczona.

Wydawało mi się, że Kazimierz mieszkał też razem razem z nimi w Warszawie w czasie okupacji, widziałem go chyba raz tylko, ale być może było to tuż przed wojną, a wiadomość, że był w armii Andersa, a potem w Argentynie może być prawdziwa.

Musiało to być przed wojną. Wiadomo bowiem, że już we wrześniu 1939 r. dostał się w ręce Rosjan. Więcej szczegółów tutaj: http://www.indeks.karta.org.pl/pl/szczegoly.jsp?id=110127

Tak samo potwierdzone jest to, że był u Andersa, a po wojnie w Argentynie.

Mieszkał wtedy na Pomorzu (?)i chyba ożenił się.

Jeszcze w latach 90. miał mieszkać w Warszawie, na Mariensztacie.

Być może jeszcze żyje, on lub jego potomkowie

Możliwe, że jeszcze żyje, chociaż... Pani Rybicka, która kontaktowała się z nim jak mieszkał na Mariensztacie, powiedziała mi kiedyś, że już od dobrych kilku lat nie może nawiązać z nim ponownie kontaktu. Co więcej, kiedyś znalazłem nekrolog na nazwisko Wiwatowski Leszek z datą śmierci 18 marca 1996 r. Niestety nie było tam żadnych informacji, które mogłyby pomóc zweryfikować, czy chodzi o tę samą osobę. Ale że nazwisko Wiwatowski jest dość rzadkie, to zakładam, że jednak (niestety) tak. Spróbuję sprawdzić, czy Pani Rybicka dysponuje kontaktem do jego rodziny. Ale szczerze w to wątpię, inaczej już dawno byłoby wiadome, co z najmłodszym z braci Wiwatowskich...

Pamiętam natomiast dobrze rozmowę pomiędzy Tadeuszem i moja matką, gdy ona pytała czemu się nie żeni, odpowiedział, że jest pewny iż zginie przy wyzwalaniu Polski, a ważne jest tylko żeby Leszek przeżył, bo on musi kontynuować rodzinne dzieło.

A kojarzy Pan może - tak mniej więcej - kiedy ta rozmowa miała miejsce? Jestem bowiem ciekaw, kiedy tego typu myśli zaczęły się u niego pojawiać. Wiadomo, że krótko przed Powstaniem miał co do niego złe przeczucia. Według relacji dra Bogdana Kaczyńskiego, lekarza Oddziału Dyspozycyjnego "A", dzień przed śmiercią podzielił się z nim swoimi przeczuciami co do kolejnego dnia. Przeczuciami, które sprawdziły się. I kolejne pytanie. Czy wiadomo coś Panu o ewentualnej narzeczonej "Olszyny"? Swego czasu natrafiłem na wzmiankę o tym, że po wojnie prof. Krzyżanowski, u którego T. Wiwatowski pisał pracę magisterską i doktorską, szukał u niej zdjęć swojego studenta i asystenta. Ale poza tą jedną wzmianką nikt nie wspomina o tym. Nawet Pani Rybicka poważnie wątpiła w to, że mógł mieć narzeczoną. Wskazywałoby na to również to, że krótko przed Powstaniem oddał obrączki swoich rodziców jednemu ze swoich żołnierzy, który właśnie miał brać ślub.

Jeśli przypomniałoby się Panu coś więcej na temat por. Wiwatowskiego (właśnie tak jak ta rozmowa, o której Pan wspomniał - a może jakim był człowiekiem w takich zwyczajnych kontaktach, może rodzina coś o nim opowiadała, a nawet jak wyglądało jego mieszkanie na Ochocie), to proszę pisać tutaj. Im więcej informacji uda się o nim zebrać w jednym miejscu, tym lepiej :)

Serdecznie pozdrawiam,

Sebastian Pawlina.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.