-
Zawartość
807 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Razorblade1967
-
Najprawdopodobniej jest to łuska z jakiejś broni myśliwskiej, bo popularna stara amunicja w kalibrach 11mm (czyli jeszcze z czasów eleboracji prochem czarnym) raczej posiadała kryzę wystającą, a ta takowej nie ma. Na zdjęciu widać, że część przednia jest skorodowana i jeżeli da się zmierzyć długość łuski to będzie to podstawowy parametr. Jeśli na skutek korozji nie da się stwierdzić jaka była jej długość to tak czy inaczej zmierz to co zostało - będzie wartość "nie mniej niż". Podstawowymi parametrami nabojów jest kaliber i długość łuski, ale możesz spróbować dokonać innych pomiarów (dokładnych suwmiarką): - zmierz średnicę w kryzie - zmierz średnicę dokładnie w miejscu gdzie zaczyna się wtok Mając te dwa pomiary (plus tą długość - nawet jeśli na zasadzie "nie mniej niż") można będzie spróbować dopasować wartości do wartości katalogowych amunicji i stwierdzić jaka to łuska (od jakiego naboju).
-
Bitwa Warszawska a Powstanie Warszawskie
Razorblade1967 odpowiedział Trian → temat → II wojna światowa (1939 r. - 1945 r.)
I teraz jak najbardziej się zgadzam z powyższym. Czyli jakoś "wymęczyliśmy" ... :thumbup: -
Bitwa Warszawska a Powstanie Warszawskie
Razorblade1967 odpowiedział Trian → temat → II wojna światowa (1939 r. - 1945 r.)
Znowu chyba sobie żartujesz ... najpierw piszesz, że coś było "przemilczane", a za chwile, że nie było "przemilczane" tylko "przekłamywane". Nie widzisz różnicy? Znowu chyba kpina... bo przecież nie sugerowałem, że wówczas pewnie środowiska nie były inwigilowane i bynajmniej nie zaprzeczam faktom inwigilacji pewnych środowisk niechętnych władzy przez SB, jak również nie temu, że w ogóle ustrój totalitarny polega między innymi na inwigilacji społeczeństwa. Usiłujesz zmienić temat - z sugerowania, że PW było w PRL przemilczane, na jakąś ogólną ocenę tamtego okresu i na fakt inwigilacji przez służby. Szczerze? Przecież i dzisiaj kwestie PW bywają mocno "przekłamywane" i paranoja w tym zakresie sięga często dalej niż w czasach PRL (patrz - te wszystkie pseudohistoryczne, propagandowe teorie na temat wpływu PW na losy wojny). Obawiam się, że pomimo oczywistej niechęci władzy do środowisk nawiązujących do AK (inwigilacja itd.) spojrzenie na sam fakt PW było często sensowniejsze niż obecnie. Zarówno literatura, jak i filmografia oraz media bardzo intensywnie szafowały wizerunkiem bohaterskiego powstańca (pokaż mi obraz filmowy - czyli coś co dociera do masowego odbiorcy, gdzie walczący w PW są pokazani źle, oczywiście jako całość, a nie jednostki - bo kino musi mieć i czarne charaktery), krytycznie (mało powiedziane) odnosiły się za to do przywódców. Faktycznie miało to związek z propagandą, która jak najbardziej wykorzystywała przywary Polaków, a szczególnie megalomanię. To właśnie PRL stworzył wiele często do dzisiaj pokutujących mitów - zarówno w odniesieniu do Września 1939, jak i udziału Polaków w walkach "na zachodzie" oraz również dotyczące PW (choćby tego jak to ludność W-wy masowo popierała powstańców). Mitów, które to przesadnie w samych superlatywach ukazywały żołnierzy wszelkich formacji (no może poza NSZ) - tych walczących z bronią w ręku, oczywiście nie szczędząc krytyki ich przywódcom. Ot widać ówczesna propaganda była chwilami sprytniejsza od obecnej. Tyle, że i dzisiaj akurat w kwestii PW to tych odpowiedzialnych za jego wywołanie też się raczej zbyt dobrze nie ocenia - czyli w sumie jest pewna zbieżność z ocenami z PRL, choć w szczegółach oczywiście występują różnice. W każdym razie - PW nie było w PRL "przemilczane" jak to sugerowałeś na początku. Jeśli chciałeś napisać "przekłamane" (z czym w pewnym stopniu mogę się zgodzić, a o szczegółach dyskutować), to po prostu popełniłeś błąd pisząc to pierwsze zdanie i tyle ... zdarza się. -
Bitwa Warszawska a Powstanie Warszawskie
Razorblade1967 odpowiedział Trian → temat → II wojna światowa (1939 r. - 1945 r.)
Ponownie Cię zacytuję (wytłuszczenie moje): Konstrukcja Twojego zdania świadczy, że oba wydarzenia były przemilczane oraz/również (synonimy słowa "tudzież") oba wydarzenie były niewygodne. Nie ma więc mowy o tym, że masz wyjaśniać różnicę pomiędzy jednym, a drugim - a wykazać, że PW było w okresie PRL "przemilczane", co w swoim zdaniu wyraźnie sugerujesz. Bo co do "niewygodne" to się mogę ewentualnie zgodzić, ale ono jest tak naprawdę "niewygodne" i dzisiaj - choć z innych przyczyn... -
Bitwa Warszawska a Powstanie Warszawskie
Razorblade1967 odpowiedział Trian → temat → II wojna światowa (1939 r. - 1945 r.)
A jesteś przekonany, że ta inwigilacja miała przyczynę w rocznicy PW, czy może SB inwigilowała te środowiska też w czasie rocznic PW właśnie dlatego, że te środowiska sobie upodobały sobie m.in. rocznicę PW do próby demonstrowania czegoś czy choćby uwidaczniały się wtedy? Czy rocznica PW była przyczyną czy może po prostu skutkiem? Jesteś w stanie wskazać sugerowane przez Ciebie fakty "przemilczenia" tej rocznicy? To jakim cudem PW było obecne choćby w cenzurowanych i wytwarzanych przez państwo produkcjach filmowych czy telewizyjnych? Jakim cudem kontrolowane całkowicie przez władzę media o tym mówiły corocznie w okolicy tej rocznicy, jakim cudem było to obecne w literaturze drukowanej w państwowych (a więc całkowicie podporządkowanych władzy) wydawnictwach, jakim cudem było to normalnie obecne w programach szkolnych itd.? Jest to nijak nieporównywalne tematem wojny polsko-rosyjskiej 1919-21 i samą BW 1920. Twierdzenia o przemilczaniu PW w PRL jest "zaklinaniem rzeczywistości" czyżby współczesna propaganda sięgała już aż tak daleko? -
Bitwa Warszawska a Powstanie Warszawskie
Razorblade1967 odpowiedział Trian → temat → II wojna światowa (1939 r. - 1945 r.)
Obu? Raczysz żartować ... nie przypominam sobie przemilczania rocznicy PW (w każdym razie lata 70-te i 80-te z autopsji, ale i w 60-tych ta data byłą obecna jak najbardziej) - fakt, że z tego wydarzenia okresu DWS nie robiono takiej "szopki" jak to ma miejsce obecnie, nie świadczy o przemilczaniu czy "niewygodzie" (jedyną "niewygodą" byłoby to co się roiło w głowach winnych za wybuch PW - ale to w sumie jest jeszcze bardziej niewygodne dla opcji przeciwnej). Co więcej - czasem spojrzenie okresu PRL na tej wojenny epizod było bardziej "trzeźwe" niż obecnie, gdy łączy się to często z jakimiś niestworzonymi teoriami ... jak ta o celowym zatrzymaniu całego frontu, o tym, że gdyby nie PW to wojna by trwała pół roku krócej, albo że ACz doszła by za Łabę i podobne pseudohistoryczne bajeczki. W czasach PRL kwestia PW jak najbardziej istniała, była obecna w literaturze, w filmach, w mediach, w szkołach na historii itd. Co roku 1 sierpnia miałeś coś o PW w telewizji (choć był jeden, a potem 2 kanały i to nie wszędzie) - zwykle film o tej tematyce... inna sprawa, że często w kółko te same. Po prostu nie robiono takiego "cyrku" jak obecnie i tyle - trudno jednak mówić o przemilczaniu PW w PRL. A ponadto ... w czasach PRL "martyrologia DWS" była powszechnie obecna, niejako "programowa" ... a okupacja w W-wie i PW było jednym z jej elementów. Podkreślanie bohaterstwa walczących (wcale nie unikano tych "na zachodzie" i tych z PW - wprost przeciwnie czasem tworzono nawet o tym nadmiernie pozytywne mity) z siłami III Rzeszy było obecne stale - co najwyżej niekorzystnie oceniano przywódców ... tylko, że i dzisiaj ci co wywołali PW to raczej nie są oceniani zbyt dobrze. Oczywiście co do BW z 1920 i w ogóle wojny polsko-rosyjskiej 1919-21 - to jak najbardziej zgoda. -
Zajęcie polskiej ambasady w Bernie w 1982 roku
Razorblade1967 odpowiedział Furiusz → temat → Ogólnie
No tak jak napisałem ... na końcu gdy odrzucono żądania 3 milionów, chcieli tylko bezkarnego opuszczania Szwajcarii i umożliwienia udania się do Chin lub Albanii. Czy ja wiem? Trudno jest służbom specjalnym rozpracować organizację, której w zasadzie nie ma. To było 4 facetów, który sobie założyli "organizacje terrorystyczną" w zasadzie tuż przed akcją i do jednej akcji oraz zrobili to w sąsiednim kraju, a cały potrzebny sprzęt kupili normalnie w sklepie. Żadnych powiązań, żadnej działalności wcześniejszej ... czyli w sumie dopóki się nie ujawnią to żadnego punktu zaczepienia. Natomiast już po zajęciu ambasady raczej trudno służbom coś zarzucić - dobre rozpoznanie i szybka akcja, która nie spowodowała strat wśród zakładników. Ochrona ambasady? Znowu bez przesady - przecież to nie była ambasada w "zapalnym" regionie świata czy ambasada kraju zagrożonego takim czy innym terroryzmem, tylko stosunkowo niewielkie przedstawicielstwo dyplomatyczne w kraju o jednak niewielkiej przestępczości. Zresztą dwa lata wcześniej w Londynie zajęto ambasadę Iranu w Londynie - pomimo innej sytuacji (to było po przewrocie w Iranie) też budynek (większy) zajęło 6 terrorystów, a pilnujący ambasady policjant skupił się na przekazaniu możliwie jak największej ilości informacji zanim został obezwładniony (włączył się do akcji dopiero w chwili ataku grupy AT z SAS). I choć SAS miał wtedy zasadę, że raczej terrorysta ginie niż zostaje chwytany to nie ustrzegli się przed błędami, co pośrednio doprowadziło do śmierci dwóch zakładników, a byłoby go gorzej gdyby nie rzeczony policjant, który w newralgicznym momencie szturmu uniemożliwił terroryście otwarcie ognia. Trudno zapobiec atakowi terrorystycznemu, przecież nie da się zamienić ambasad w ufortyfikowane enklawy na "terenie wroga" - no niektóre kraje mają nawet w ambasadach uzbrojone formacje wojskowe, ale nie oszukujmy się są to przykłady nieliczne i uzasadnione większym niż w przypadku innych państw zagrożeniem. Przecież to jest przedstawicielstwo dyplomatyczne, które musi przyjmować interesantów, prowadzić normalną działalność itd. Do tego dodaj sobie, że to było 30 lat temu - powszechność środków technicznych służących ochronie była o wiele mniejsza niż obecnie. Dzisiaj pewne urządzenia są standardem w obiektach mniej finansowanych jak ambasady, ale wtedy to były często techniczne i elektroniczne "nowinki" i nie sposób było w nie wyposażyć każdego z wielu przecież przedstawicielstw dyplomatycznych na całym świecie. W zasadzie pozostawała do dyspozycji "kamera przemysłowa" oraz ochrona fizyczna. Problem w tym, że to terroryści (czy w bardziej prozaicznych sprawach - przestępcy) podczas ataku mają inicjatywę, to oni wybierają czas, miejsce i sposób działania. Zwykle też w chwili ataku to oni mają przewagę liczebną nad ewentualną ochroną. Samemu wzięciu zakładników to naprawdę trudno zapobiec. A jeszcze weź pod uwagę, że same kwestie organizacji grup wyspecjalizowanych w zwalczaniu terroryzmu to dopiero rok 1972, olimpiada w Monachium i atak palestyńskich terrorystów z "Czarnego Września". Ambasadę w Bernie zaatakowano w 1982, 10 lat później - dzisiaj po 40 od Monachium, po wielu doświadczeniach z terroryzmem oraz po latach rozwoju środków technicznych z tym związanych sprawy wyglądają inaczej. Ale i tak co jakiś czas słychać o zajęciu jakiegoś takiego obiektu - choćby rezydencja ambasadora Japonii w Peru pod koniec 1996. Dziś są już sytuacje, które trudno powtórzyć - porwać samolot już jest niezmiernie trudno, bo kosztem pasażerów doprowadzono system do sporej szczelności, a po wydarzeniach z 2001 (WTC) to już nawet sensu nie ma, bo w takiej sytuacji raczej samolot i pasażerowie zostaną poświęceni. Natomiast nie da się ochronić budynków - owszem przez te lata wzrosła ochrona ambasad itd. - ale co z tego terrorysta uderzy na szkołę (Holandia - 1977, Rosja - 2004), teatr (Rosja - 2002), pociąg (Holandia - 1977), autobus (Dżibuti - 1976) albo inny obiekt. Jedyną metodą zapobiegania takim przypadkom jest bezkompromisowość działania i nieuleganie żądaniom terrorystów czyli doprowadzenie do sytuacji gdy potencjalny terrorysta chcący coś osiągnąć poprzez wzięcie zakładników będzie z góry wiedział, że nic nie osiągnie, a finalnie i tak będzie szturm grupy AT i najprawdopodobniej go przy tym zabiją. Nawiasem mówiąc gdyby ci polscy terroryści zajęli ambasadę np. w Londynie to pewnie nie byłoby kogo sądzić ... SAS raczej miał zasadę nie zostawiania żywych terrorystów (no chyba, że wyszło przypadkiem). Musi zostać zlikwidowana szansa, że terrorysta coś osiągnie - wtedy minimalizuje się kolejne próby, bo skoro to nie ma sensu ... Często oczywiście niesie to za sobą niestety straty wśród zakładników, ale innego wyjścia nie ma. Zresztą zauważ, że to jednak jest skuteczne - samolotów w zasadzie się już nie porywa, a obiekty z zakładnikami to też już raczej rzadkość (ostatni z takich bardziej znanych przypadków to była szkoła w Rosji w 2004). Terroryści dostali czytelny sygnał, że "nie tędy droga", że zawsze się ich zaatakuje, że nie osiągną żadnego celu ... takie akcje tracą wtedy sens. Teraz ciężar terroryzmu przeniósł się w stronę zamachów bombowych, często samobójczych. Temu to już zapobiec niezmiernie trudno ... ale jednak metody wczesnego rozpoznania też pewne sukcesy odnoszą. Niestety jest to niemożliwe w takich przypadkach jak ci terroryści z Berna ... organizacja zawiązana do jednej akcji, brak powiązań, brak wcześniejszej działalności choćby politycznej, brak koniecznych większych przygotowań - które można namierzyć. Ludzie "znikąd" i wariaci to najtrudniejszy cel dla szeroko pojętej prewencji. -
Zajęcie polskiej ambasady w Bernie w 1982 roku
Razorblade1967 odpowiedział Furiusz → temat → Ogólnie
Oczywiście, w TV również (dziennik TV był przez 3 dni atrakcyjny) - nawet film o tym nakręcono (akcja oczywiście mocno "podrasowana", ale takie jest prawo kina) - nazywał się "Ultimatum" (1984), oglądałem go wówczas w kinie, wtedy nawet mi się podobał ... ale miałem 17-lat to nie wiem czy dzisiaj bym go ocenił podobnie, wtedy taki rodzimy "film akcji" to było coś nietypowego. Jest na Youtube - https://www.youtube.com/watch?v=jEzxS-Y-Kek i pewnie w jakiś TV internetowych, zawsze sobie można odświeżyć w wolnym czasie, skoro już ktoś przypomniał temat. Czterech terrorystów: - Florian Kruszyk przedstawiał się jako "pułkownik Wysocki" lat 42 - Krzysztof Wasilewski pseudonim "Kaczor" lat 33 - Mirosław Plewiński pseudonim "Sokół" lat 23 - Marek Michalski pseudonim "Ponury" lat 20 Organizacja: Powstańcza Armia Krajowa z siedzibą w Albanii, w sumie to istniała tylko w wyobraźni terrorystów i składała się z tej czwórki, stworzył ją Kruszyk chyba tylko do tej jednej "akcji", aby miało to pozorować polityczne zabarwienie. Uzbrojenie i wyposażenie: - cztery strzelby śrutowe Remington Wingmaster 870 kaliber 12 (Kruszyk zakupił je w Zurichu w sklepie, bo w Szwajcarii nie wymagały pozwolenia). - atrapa (niestrzelająca) pistoletu maszynowego Skorpion - bagnety, maski p.gaz oraz umundurowanie z demobilu. - odbiornik TV-radio-magnetofon Sangwa-3008 6 wrześnie o godz. 10 Kruszyk wszedł jako interesant, a w chwili otwarcia drzwi wdarli się pozostali trzej. W ambasadzie było 12 pracowników i jeden interesant. Po obezwładnieniu personelu przebrali się w mundury i herszt bandy podyktował maszynistce tekst ultimatum (na papierze "firmowym" z napisem "Polski Front"). Twierdzili, że mają 26kg materiałów wybuchowych - których oczywiście nie mieli. Początkowo żądania były niby polityczne - zniesienie Stanu Wojennego w przeciągu 48 godzin. Pierwszego dnia zwolniono ciężarną pracownicę, potem kilka innych osób w trakcie negocjacji. Ponieważ jeden z pracowników uciekł przez okno na II piętrze, to pozostało 5 zakładników (sami mężczyźni). Potem nastąpiły właściwe żądania finansowe (3 miliony franków szwajcarskich), zrezygnowano oczywiście z "politycznych". Na końcu chcieli już tylko bezpiecznego opuszczenia Szwajcarii do Chin lub Albanii. Władze Szwajcarskie wszelkie propozycje odrzuciły. 9 września o 10.40 rozpoczęła akcję szwajcarska grupa AT "Stern". Pod pozorem codziennego dostarczenia śniadania (chleb, masło, 2 gatunki sera i dżem) "urzędnik policyjny", który podjechał białym mikrobusem - postawił pod drzwiami ambasady skrzynkę z "żywnością" i odszedł. W skrzynce był ładunek oślepiająco-ogłuszająco-łzawiący i w chwili gdy dwóch terrorystów przejmowało skrzynkę (otworzyli drzwi), ładunek eksplodował, a do szturmu przystąpiło 8 antyterrorystów (byli w mikrobusie, który przywiózł rzekomą żywność), a kolejnych 12 od tyłu ambasady wrzucając granaty ogłuszająco-oślepiające. Poszło bez oporu, dwóch pierwszych zostało obezwładnionych wybuchem wspomnianego ładunku (po 10 sekundach są już skuci i rozbrojeni), a herszta tego całego "gangu Olsena" zaskoczyli przy jedzeniu w pomieszczeniu razem z czwartym terrorystą. Cała akcja od chwili zatrzymania mikrobusu przed ambasadą trwała 3 minuty i 5 sekund. Żaden z zakładników nie został ranny w czasie akcji AT. Wcześniej proponowano wysłanie do Berna polskich antyterrorystów, ale Szwajcarzy stwierdzili (niebezpodstawnie), że ich siły są wystarczające. Wobec powyższego (nikt chyba nie wierzył tak naprawdę w konieczność wysyłania naszego AT oraz w zgodę Szwajcarów na taką akcję - ot taki gest) udzielono zgody na działanie grupy Stern (musiała być wydana przez polskie władze ze względu na charakter terenu ambasady). W sumie nie bardzo jest o czym pisać, raczej tacy "podwórkowi terroryści" (totalni amatorzy, którzy myśleli pewnie, że się obłowią, albo że będą mieli fory na zachodzie jak będą usiłowali grać jakąś "konspirację antykomunistyczną"), opis w książce Stanisława Kochańskiego Brygady antyterrorystyczne - operacje i uzbrojenie zajmuje raptem 4,5 strony z opisem tła i informacjami o szwajcarskiej brygadzie AT Stern. Bo nie bardzo jest o czym pisać - pewnie w ogóle znalazło się to tam tylko ze względu na "polski akcent". Szwajcarzy potraktowali ich stosunkowo łagodnie ... pewnie dla nich też byli bardziej żałośni niż groźni. Aż się ciśnie na usta ironiczne - jaki PRL, tacy i terroryści. -
No i fajnie, tylko w takim stwierdzeniu nijakiego 'odkrycia Ameryki' nie ma - sa lepsi i gorsi zolnierze, tak jak sa lepsi i gorsi marynarze ... itd. Inna sprawa, ze dla ludzi, ktorzy robia to pod przymusem, w zasadzie wszystko co nie sprawia jakiejs przyjemnosci (w stylu strzelanie ...) bedze bez sensu, bo czlowiek do czegos przymuszany wbrew swojej woli zawsze bedzie wyszukiwal negatywow i 'bezsensow' - jest to zupelnie naturalne. Dlatego jakakolwiek forma przymusowej sluzby nigdy nie bedzie zyskiwala aprobaty, nawet najlepiej zorganizowana - bo z zalozenia bedzie budzila sprzeciw, takze tych ktorzy dla przyjemnosci zabawiaja sie w wojsko i inne takie 'za pieniadze'. Moim zdaniem jedynym rozwiazaniem ewentualnych potrzeb wyszkolonych rezerw osobowych jest jakis 'uklad biznesowy' czyli cos za cos. Sa kraje gdzie w zamian za pare lat sluzby czy bycie wyszkolonym i zaangazowanym rezerwista panstwo finansuje wyksztalcenie. W naszym kraju ksztalconych to akurat mamy nadmiar, to by sie nie sprawdzilo, ale np. istnieje ped do pracy w budzetowce (w naszym XIX wiecznym, drapieznym kapitalizmie - to caly czas dla wielu jest bardzo atrakcyjna i poszukiwana praca) - to moze wlasnie tutaj jest pewien potencjal i mozliwosci... Gdyby oczywiscie ktos uznal, ze rezerwisci sa potrzebni. Tak czy inaczej sugestia oparcia sie na jakis hobbystach survivalu czy innych 'niedzielnych militarystach' nie ma racji bytu - wojsko dalekie jest od takiej zabawy dla przyjemnosci, raczej gdyby istniala taka potrzeba trzebaby szukac jakiejs sfery, gdzie panstwo mogloby naklonic obywatela do sluzby w charakterze rezerwisty zamian za jakies profity ze strony panstwa. Dlaczego ten caly NSR jet jak na razie 'niewypalem'? Bo po prostu atrakcyjnosc takiej sluzby jest zbyt mala ... Podobnie by bylo z jakakolwiek forma sluzby w rezerwie sil zbrojnych, jak nie bedzie odpowiednich profitow, to nie bedzie odpowiednich kandydatow. Bo niby dlaczego mieliby sie pojawic?
-
gregski - kluczowymi dla tych opowiesci sa slowa pod przymusem, stad ocena sensu i bezsensu czynnosci jest zwykle daleka od rzeczywistosci. Nawet wspomniane tutaj grabienie lisci, jest czynnoscia ktora wykonana byc musi - tylko, ze we wlasnym ogrodzie jest jakby sensowniejsza od robienia tego z przymusu w sytuacji faktycznego ograniczenia wolnosci. Ktos zmuszony do jakis dzialan, zwykle zawsze bedzie wynajdowal bezsens w wykonywanych czynnosciach, nawet w takich, ktore sens maja. Ciekawe ile tego rzekomego bezsensu znalazlby w pracach na Twoim statku ktos zamustrowany na niego pod przymusem? I do tego ktos, kogo wiedza o funkcjonowaniu tego statku bylaby bardzo ograniczona. Tym co opowiadaja o szczoteczkach do zebow czy rak - zadaj pytanie czy byla to norma (podstawowe narzedzia do wykonywania prac gospodarczych) czy moze element kija i marchewki, w tym przypadku ten pierwszy. Oczywiscie nie przecze, ze armia wykonuje czynnosci bez sensu - dzieje sie tak szczegolnie wtedy, gdy ze wzgledu na czynniki zewnetrzne, armia po prostu usiluje przetrwac. Gdy nie masz srodkow na szkolenie, na prawidlowe dzialanie i funkcjonowanie (a do tego jeszcze ktos wpada na pomysl, aby do armii zaczeli sie mieszac kompletnie nie znajacy sie na tym ludzie) to zaczyna sie kombinacja - tylko, ze jeden wykombinuje jakis ersatz w miare z sensem, a drugi nic madrego nie wymysli. Samo zycie... W koncu armia to tez ludzie, lepsi i gorsi ... gorzej jak ci gorsi sa na gorze i maja duzy wplyw na ksztalt tej armii. Pamietalbym, ze niedofinansowanie, glupie pomysly i restrukturyzacyjny bajzel poczatku lat 90-tych wplynal negatywne tez na szkolenie kadr. Sytuacja, ze niedoszkolony i wychowany na pracach zastepczych dowodca - musial szkolic ludzi w sytuacjach gdy nie mial srodkow ku temu, a ci na gorze mieli to gdzies, bo oni tez chcieli tylko przetrwac na stolkach - jak najbardziej sprzyja bezsensom. Dlatego wlasnie bezsensy byly najwieksze w latach 90-tych, im dalej tym gorzej. Wczesniej raczej wspomina sie, ze sluzba byla ciezka, ale nawet w opisach ludzi sluzacych z przymusu dominuja bardziej 'bojowe' wspomnienia - poligony, cwiczenia czy prace polaczone z cwiczeniem (np. budowanie mostow po wsiach przez saperow itp.). Bezsens i marazm - to domena wspomnien lat 90-tych, wynika najbardziej uwarunkowan zewnetrznych i niszczenia armii przez kolejnych politykow i ich poplecznikow. W wydaniu lat 90-tych sluzba zasadnicza faktycznie stracila sens, ale jakos przez wiele lat trwala, choc zmiany systemowe i zmiana sytuacji oraz potrzeb przemawiala za budowaniem armii zawodowej, byle z sensem i sukcesywnie. Tomasz N - Co do obserwacji ludzi przy pracy to zauwazone jak najbardziej slusznie, choc wcale nie jest wymagana tutaj praca calkiem bez sensu, wystarczy ze bedzie ona wtystarczajaco ciezka oraz wymagala zespolowego dzialania. Problem wtedy, gdy takiej sensownej, ciezkiej i zespolowej pracy akurat pod reka nie ma - wtedy faktycznie trzeba cos wykombinowac, nie zawsze z wielkim sensem tej pracy, ale cel jest inny. Furiusz - Natomiast co do zespolowego, bezsensownego przenoszenia (z pozoru) ciezkich przedmiotow z punktu A do punktu B - to jest to element dosc popularny w trenowaniu zolnierzy niejednej armii, niektorych nawet tych 'renomowanych', o ktorych nikt nie mowi, ze sa bezsensowne. Oczywiscie nie wykluczam, ze proba nasladownictwa, byla z ta trylinka malo udana ... PS. Dalej przepraszam za forme, ale caly czas srodkiem mojej lacznosci pozostaje telefon.
-
Po raz kolejny - to nie to samo. Fakt, ze ktos chce sie pobawic w zolnierza czy cos podobnego wcale nie oznacza checi jakichkolwiek zwiazkow z armia czy robienia czegokolwiek na rozkaz. Owszem - gdy taki czlowiek do armii trafi to da sie takie ciagoty wykorzystac, ale to niejako obowiazuje w jednym kierunku czyli jak trafi ... 1/ Druga polowa lat 90-tych - to faktycznie byl chyba szczyt upadku armii, efekt jej niszczenia od poczatku lat 90-tych, ze szkoleniem bylo faktycznie juz bardzo kiepsko. W zasadzie trzymalo sie to na determinacji i kombinacji szkolacych - tylko po prostu nie kazdy mial checi i sile na walke z wiatrakami. 2/ Bezsensowne czynnosci koszarowe ... jak zwykle sa bezsensowne tylko dla tych, ktorzy o funkcjonowaniu armii maja pojecie srednie. Niestety czy sie to komus podoba czy nie wojsko nie polega tylko na strzelaniu - jakby ktos nie wiedzial to armia jest dosc zlozonym mechanizmem, ktory musi jakos funkcjonowac, nawet prozaiczne zakwaterowanie, wikt i opierunek wymaga pewnych prac. Wlasnie w tym sformulowaniu o bezsensie czynnosci koszarowych doskonale widac roznice pomiedzy praca zolnierza, a zabawa w zolnierza ... zolnierz poza tymi stosunkowo atrakcyjnymi czynnosciami, ma jeszcze 10 razy tyle nudnej, prozaicznej i monotonnej roboty, nie majacej nic wspolnego z tymi zabawami w wojsko. Tyle, ze to samo sie nie zrobi, sprzet sie sam nie obsluzy, samochody same nie rozladuja, zarcie samo nie zrobi itd. itp. W kwestii marnosci szkolenia strzeleckiego - to jego jakosc jest zwykle wprost proporcjonalna do ilosci srodkow. Jak masz niski limit amunicji na szkolenie to niczego wiecej procz podstaw nie nauczysz. Wtedy faktycznie nalezy sie na podstawach skupic, robiac to z nadzieja, ze gdy nastapi jakas potrzeba rozbudowy armii i mobilizowanie rezerw to wtedy znajdzie sie amunicja na bardziej zaawansowane szkolenie. Przy braku odpowiedniej ilosci srodkow, nie ma sensu uczyc bardziej zlozonych strzelan - szkolony i tak ich nie opanuje dobrze, a bawienie sie w szkolenie zaawansowane bez opanowania podstaw to bezsens. Tak sie dzieje obecnie w policji, a efekt jest taki, ze kompetnie strzelac nie potrafia. Inna sprawa, ze proglamy strzelan to w ostatnich 20 latach chyba zza biurka pisano ... ale to juz taka chyba nie tylko wojskowa bolaczka. PS. Przepraszam za brak polskich znakow i ewentualne literowki, ale wczasuje sie i z telefonu sie mecze.
-
No USA jest raczej dość specyficznym krajem - zarówno pod względem terenowym (wielkość obszaru zarówno kraju, jak i swojej "strefy wpływów" oraz podział administracyjny i to co z tego wynika), jak i pod względem konieczności posiadania silnej armii, rozległości "interesów" do których ta armia bywa potrzebna, a także pod względem "milicyjnej" tradycji. Trudno się z tym w jakikolwiek sposób porównywać - choć oczywiście pewne zadania dawnych wojsk OT i USNG były zbieżne. To jednak było to chyba jedyne podobieństwo. Żeby zrozumieć sukces USNG to trzeba zrozumieć też, że ta formacja nie tyle wykorzystuje inklinacje militarne, co bardziej jest w stanie ludziom tam służącym coś zaoferować i to nie z dziedziny wojskowości, a ze spraw bardzo przyziemnych. Zresztą w podobny sposób radzą sobie z kwestią rezerw oraz żołnierzy na kontraktach - mają coś do zaoferowania, ludziom którzy niekoniecznie chcą się wiązać z armią na całe życie, a przynajmniej na jego większość. Do tego dochodzi kwestia zakorzenionych tradycji w połączeniu z istnieniem tego systemu od wielu, wielu lat - powodujących że żołnierze USNG nie mają z tego tytułu wiekszych problemów choćby z pracą w cywilu, a u nas próba tworzenia NSR raczej nie bardzo wychodzi, bo trudno choćby o dyspozycyjność. Jednak USNG jest ewenementem na skalę światową - bo coś co teoretycznie można nawet stworzyć w niewielkiej skali, w zasadzie "wypala" w praktyce tylko gdy ta skala jest odpowiednio wielka. Dlatego akurat próbę porównań z USA raczej bym sobie darował - w zasadzie różni nas wszystko. Zresztą przecież dotyczy to nie tylko ich armii - wystarczy spojrzeć na system prawie całkowicie terytorialnych policji (służby federalne są przecież stosunkowo niewielkie), w wielkim kraju z dużą autonomią miast, okręgów i stanów to się sprawdza doskonale, w takim kraju jak Polska nie ma na to szans. Jeśli chodzi o kwestie rezerw czy jakiś sił pomocniczych to moim osobistym zdaniem należałoby pójść zupełnie w innym kierunku. Współczesne siły zbrojne opierają się na sporej ilości pracowników cywilnych. Chęć pracy w armii, w sytuacji rynku pracy naszego kraju jest duża - zarobki nie szalone, ale też nie najniższe, w miarę stabilna praca i to z przestrzeganiem wszelkich zasad kodeksu pracy, czasem nawet do "przesady" (po odejściu ze służby przez parę lat kierowałem 40-osobową komórką cywilną w dawnej swojej jednostce wojskowej do czasu jej likwidacji, to jakieś doświadczenie mam). Jest to praca atrakcyjna - ma wielu chętnych itd. Tutaj upatrywałbym (a nie w jakiś "militarystach") pewnego potencjału. Wystarczyłoby przecież, aby do takiej pracy przyjmować ludzi o odpowiedniej kategorii zdrowia i w odpowiednim wieku (oraz w charakterze wyszkolonych kadr po prostu co młodszych ludzi z przeszłością w armii - a końcu trochę ich jest i też chętnie idą do takiej pracy) - i to na ich bazie można sobie stworzyć pewne rezerwy do tworzenia czegoś w rodzaju OT. Odpada problem zwalniania u pracodawcy, bo to armia jest pracodawcą. Szkolenie wojskowe zrobić łatwo, bo ci ludzie pracują przecież w jednostkach wojskowych lub w instytucjach, które mają z jednostkami bliski związek (czyli organizacyjnie to nieskomplikowane, skoro można z okazji jakiś psu na budę potrzebnych "jasełek" czasem na pół dnia oderwać pracowników cywilnych od pracy, to można i na odbycie paru godzin szkolenia co jakiś czas), jest motywacja do szkolenia, bo odbywa się to na zasadzie masz porządną, państwową pracę (do której w sumie sam się pchasz), ale w zamian musisz się wyszkolić i czasem poświęcić czas wolny (za który przecież i tak dodatkowo zapłacą). Dodatkowo, ci ludzi często wykonują pracę, która niejako z automatu daje im wiedzę o funkcjonowaniu armii oraz poszczególnych jej działów. Wiele kwestii byłoby zbieżnych ... Do tego ludzie pracujący w armii jednak w pewien sposób czują się ze swoim "zakładem pracy" związani emocjonalnie - przynajmniej w dużym procencie. Myślę, że to w naszych warunkach byłby dobry kierunek na stworzenie sobie rezerw i formacji pomocniczych, terytorialnych. Chyba i koszt czegoś takiego byłby najmniejszy, a efekt chyba najlepszy - może nie tyle koszt kwotowo najmniejszy, ale najlepszy stosunek koszt-efekt. Gdyby to ode mnie zależało to poszedłbym właśnie w kierunku takiego systemu - pracowników cywilnych, którzy stają się rozbudową armii w razie potrzeby.
-
Czasy świetności wojsk OT to lata 70-te, ja zaczynałem służbę w latach 80-tych, a z wojskami OT nie miałem nic wspólnego to nie znam tych programów. Jednak część szkolenia, była w zasadzie identyczna wszędzie czyli przede wszystkim szkolenie podstawowe. Co zresztą jest charakterystyczne dla większości armii - żołnierz bez względu na późniejszą specjalność przechodzi wstępne szkolenie w zakresie działania na szczeblu drużyny i plutonu piechoty czyli uczy się go podstaw. Jeśli chodzi o szkolenie specjalistyczne to w wojskach OT było zbliżone do tego w wojskach operacyjnych - jeśli to były te same specjalności, bo trudno sobie wyobrazić by były jakieś większe rozbieżności z zakresie szkolenia np. kierowcy wozu bojowego czy działonowego itd. Zresztą przecież nie istniały osobne ośrodki szkolenia dla OT. W czasach LWP istniały ośrodki szkolne dla poszczególnych specjalności, grup specjalności itd. - żołnierze odbywali szkolenie w zakresie specjalności X i potem byli kierowani do jednostek zgodnie z zapotrzebowaniem - mógł trafić do pierwszorzutowej dywizji zmechanizowanej, a mógł trafić do pułku OT. No widzisz ... przy takim założeniu w ogóle powinieneś założyć, że armii poborowej wyszkolić się nie da, bo przecież motywacja poborowego jest w zasadzie żadna, jest do służby zmuszony i wcielony wbrew swojej woli. Oczywiście były różne stopnie tej niechęci do służby, ale w zasadzie do wojska bez niechęci szli chyba tylko ci co zakładali, choćby możliwość pozostania w charakterze zawodowego po odbyciu służby (w czasach służby 24-miesięcznej, można było to uczynić po 18 miesiącach) - tak było ze mną, od początku zakładałem że może to będzie mój przyszły zawód. Jedak dla większości był to przykry obowiązek, choć z drugiej strony były pewne "uwarunkowania środowiskowe" np. w PRL, zwykle w środowiskach wiejskich była mentalność, że "chłop bez wojska to ...guma od kaleson", w dużych miastach wykręcenie się od wojska było często świadectwem "życiowego sprytu". To było zresztą widać potem przy podejściu do samej służby - część po prostu bardziej "akceptowało nieuchronne". Ale wracając do tematu szkolenia to też nie jest tak, że osoby niechętnej do obowiązkowej służby wojskowej nie da się wyszkolić. To jest dość złożony problem, ale po pierwsze zawsze istnieje metoda "kija i marchewki" (zresztą przyjmująca wiele form, od bardzo łagodnych do dość drastycznych), po drugie większość facetów w taki czy inny sposób jednak wojsko pociągało, nawet jak się do tego nie przyznawali (przecież sam chyba pamiętasz, że już jako dzieci pasjami "bawiliśmy się w wojnę") i w sumie jak się dobrze i w miarę ciekawie zrobiło zajęcia to można było osiągnąć niezłe wyniki (a i ludzie jakoś kiedyś "twardsi byli"). Był jeszcze trzeci czynnik - i tak musiałeś te dwa lata w wojsku siedzieć, jak się trafiło do w miarę ciekawej służby i jakoś się w tym odnalazłeś (znalazłeś sobie w tym coś pozytywnego) to po prostu czas szybciej leciał. W dużym stopniu ten stopień wyszkolenia zależy nie tyle od szkolonych co od szkolącego - od kwestii podejścia do tego zagadnienia, od umiejętności zainteresowania ludzi elementami szkolenia, od spowodowania jego atrakcyjności itd. Jak dowódca był żołnierzem z zamiłowania, z jakąś wiedzą i chęciami do szkolenia to jego żołnierze byli dobrze wyszkoleni (bo naprawdę mało było takich, z którymi to się nie udawało). A jak dowódca był frustratem i leserem, a jego ideałem było "mieć spokój" i czekać na koniec roboty to zwykle jego żołnierze się co najwyżej na sprzątaczki nadawali. Oczywiście z całą mnogością stanów pośrednich. Zauważyłeś słusznie, że w wojsku szkolenie (jak wszystko) jest ubrane w normy i przepisy - to fakt, ale każdy program szkolenia miał taką uwagę (przez wielu niezauważaną - często celowo, bo tak było wygodniej), że dowódca pododdziału może dokonywać modyfikacji programu szkolenia, biorąc pod uwagę potrzeby, możliwości i stopień wyszkolenia podwładnych. Jak się miało chęci i umiejętności to można było tak naprawdę mieć prawie "własny program" - oczywiście warunkiem było, że takie działania akceptowali przełożeni, czyli trzeba było mieć u swojego dowódcy jakąś "markę" i dobre efekty szkoleniowe. Ale dawało się ... Choć oczywiście prawdą jest, że łatwiej i lepiej szkoli się ludzi, którzy sami tego chcą czyli armię zawodową (choć i tutaj bywa różnie - bo selekcja jak selekcja do służby kuleje, to materiał może być gorszy od poborowych z przymusu) - to jednak nie jest tak, że poborowego czyli osobę bez motywacji do szkolenia i służby nie da się wyszkolić, da się choć często po prostu trzeba było ich "odpowiednio podejść". Tak naprawdę to pomimo tego, że większość żołnierzy z przymusu, wcielonych do armii w ramach służby zasadniczej, o której mówili, że jest "przerwą w życiorysie", prezentujących na zewnątrz tylko niechęć do takiej formy "ograniczenia wolności" i twierdzących, że mają wszystko w "czterech literach" - wewnętrznie ma potrzebę bycia docenionym, bycia lepszym od innych, pokazania swojej wartości czy tak naprawdę chce, nawet podświadomie widzieć jakiś sens tego co robią. Wystarczy to odpowiednio i sprytnie wykorzystać ...
-
Ale przecież pisałem to wcześniej - wojska OT wchodziły w skład armii, trudno je rozdzielać, były to jak pisałem wcześniej wojska mające po prostu inne zadania od "wojsk operacyjnych" i w związku z tym posiadające z zasady starszy sprzęt. A czytałeś dokładnie posty Gregskiego i moje? Nie chodzi o to czy są lepsi czy gorsi, bo jak już zostaną żołnierzami i zostaną wyszkoleni to w sumie są tacy sami. Jest tylko kwestia motywacji i chęci do służby - przecież jak ktoś jest dobrze sytuowany to służba w armii atrakcją dla niego raczej nie jest, natomiast dla tych sytuowanych gorzej (czemu zaraz "biedacy"?) może to być atrakcyjniejsza propozycja służby/pracy. A czy łatwiej się szkoli tych pochodzących ze środowisk gorzej sytuowanych? Z moich doświadczeń tak - wynika to po prostu z tego, że są z zasady (bo nie twierdzę, że wszyscy) bardziej nawykli do pewnych trudów codziennego życia (niedogodności związane ze służbą są dla nich łatwiejsze do zaakceptowania - lepiej sobie z nimi radzą), częściej wykonują prace fizyczne (a szkolenie i służba w armii wymaga często sporego wysiłku) oraz najczęściej młodzi ludzie z takich gorzej sytuowaych środowisk nie są "wychowywani bezstresowo" i rodzice ich we wszystkim nie wyręczali, co się jednak częściej zdarza w środowiskach ludzi dobrze sytuowanych. W mojej ocenie (choć jestem już 7 lat poza armią) i jak sięgam pamięcią, to z takimi ludźmi pracowało się łatwiej. Szybciej się aklimatyzowali, szybciej akceptowali rozkazy i fakt, że im to czy tamto nakazuje, szybciej pomagali sobie nawzajem, mniej narzekali na trudności i lepiej znosili często monotonny wysiłek fizyczny. Wygodne życie często nie ma zbyt pozytywnego wpływu na pewne przydatne w armii cechy ludzi.
-
A wziąłeś pod uwagę taki drobny fakt, że ludzie lubujący się "w przygodach" typu jak sam napisałeś "wysoko opłacane obozy", ale też inne tego typu przygody (też zwykle wysoko płatne), są raczej osobami dość dobrze sytuowanymi i raczej jakieś propozycje służby mogą po prostu nie być dla nich interesujące? Służba w armii ma swoje plusy, ale jeśli chodzi o wynagrodzenie to jakiegoś "szału" nie ma (choć nie twierdzę, że jest też niskie) - szczególnie na niższych etatach czyli szeregowi i podoficerowie. Oczywiście pewna grupa osób, dla których jest to interesujące jako zawód to drogę do armii znajdzie.
-
Tutaj masz całkowitą rację - po 1990 zaczął się upadek armii ... restrukturyzacja bez sensownego pomysłu oraz cięcia wydatków, w dużej mierze na szkolenie właśnie. Odczułem to na własnej skórze, bo zajmowałem się właśnie szkoleniem żołnierzy - początkowo jeszcze jakoś się to ciągnęło, ale z roku na rok było gorzej. Trzeba było kombinować, bo na wyszkolenie żołnierza dostawałem chwilami 10 sztuk ostrej i 5 szt. ślepej amunicji (ktoś w swojej mądrości np. uznawał, że ślepaki są bardziej potrzebne na pogrzeby do salw honorowych, a szkolenie ... jest mało ważne). Co prawda zawsze coś tam się udawało dostać ponad to, bo pododdziały techniczne i zabezpieczenia nie wykorzystywały limitów, nie wszystkim się chciało szkolić (czytaj bić głową w mur niezrozumienia), ale szału nie było. Apogeum to było na początku XXI wieku, gdy zorientowałem się, że większość rzeczy używanych do szkolenia było moją prywatną własnością ... począwszy od plansz i foliogramów (dobrze, że rzutnik był służbowy) robionych na prywatnym komputerze, prywatną drukarką itd., a skończywszy na różnych elementach wyposażenia w stylu kompasy (bo nie miałem na pluton ani sztuki) i różne inne rzeczy, które po prostu kupowało się w sklepach militarnych za własną kasę. Wytrzymałem do 2004 i rzuciłem to w diabły (bo jeszcze "kłody pod nogi" rzucali i patrzyli jak na wariata)... dosłużyłem sobie te brakujące do 20 lat dwa latka za ekranem komputera i poszedłem na emeryturę. Wolę szkolić cywili ... w cywilnych firmach - jakoś sensowniej. Służba zasadnicza stała się kompletnym bezsensem ... w końcu ją zlikwidowali, ale od kolegów co jeszcze służą słyszę, że z tą armią zawodową wcale nie jest lepiej. Zresztą jak czasem mam okazję realizować jakieś przedsięwzięcia na rzecz armii to sam widzę jaki jest żenujący poziom wyszkolenia. Smutne w sumie, bo człowiek służył w armii z zamiłowania (do tego zawodu)... przykro patrzeć na to do czego doszło, trochę tak jakbyś te dwadzieścia lat robił bez sensu. Tylko tak naprawdę to nie jest problem braku chętnych - nie trzeba szukać jakiś "survivalowców". Zresztą uwierz (lub nie - Twoja decyzja) staremu sierżantowi (na emeryturze), że ludzie, którzy bawią się w wojsko za kasę, niekoniecznie muszą być dobrym materiałem na żołnierzy i często wcale nie są - pomiędzy zabawą w wojsko, a wojskiem jest spora różnica. To o czym piszesz czyli osiągnięcie dobrego poziomu w 2-3 miesiące to zrobiłbym praktycznie z każdym, jak tylko zapewnisz środki i możliwości oraz ... nie będziesz przeszkadzał. Tak naprawdę nie jest trudno nauczyć człowieka "wojaczki" jak umiesz to zrobić i masz ku temu możliwości. I pamiętaj o jeszcze jednym - ci co bawią się w wojsko za kasę, to chcą robić właśnie to co chcą (czyli tylko "elementy atrakcyjne" i tylko wtedy gdy ich najdzie ochota), a niekoniecznie to co jest potrzebne do ewentualnej służby. Zresztą moim zdaniem najlepszy "materiałem", który miewałem to byli ludzie z małych miasteczek czy wsi i to pochodzący ze środowisk społecznych, które wymuszały pewną samodzielność od młodego wieku. Tacy, których życie za bardzo nie rozpieszczało - najłatwiej sobie radzili, gdy były problemy i przeciwności oraz chyba najłatwiej było się z nimi porozumieć. Dlatego jakoś średnio się zapatruję na takich co to dla rozrywki bawią się w wojsko, bo ich na to stać - w "realu" wypadają często bardzo słabo. Widzisz - ja mam często kontakt z ludźmi, którzy bawią się w wojsko za własne pieniądze ... i często wcale ich nie interesuje nabywanie jakiś głębszych umiejętności. Jeśli chodzi o "moją branżę" to np. oni chcą sobie postrzelać, a nie tak naprawdę nauczyć się strzelać ... ot taka "subtelna" różnica. A żołnierz musi się nauczyć ... a nie tylko pobawić w strzelanie. Pytanie czy w ogóle w systemie niewielkiej armii zawodowej i w takiej, a nie innej sytuacji ogólnej w ogóle jakaś większa ilość rezerwistów jest potrzebna? To już kwestia założeń - w pełni rozwinięte jednostki (czyli takie gdzie etat czasu P = etat czasu W) potrzebują w zasadzie tylko ludzi i sprzęt potrzebny do uzupełniania ewentualnych strat. To już jest po prostu kwestia przyjętej koncepcji armii.
-
Na tak zadane pytanie istnieje tylko jedna odpowiedź - tyle ile ktoś ewentualnie chciałby za niego zapłacić. Równie dobrze mógłbyś zadać pytanie: mam stary samochód, starą monetę, starą czapkę itd. - ile to może być warte? Bagnety to w sumie nie moja "branża" (prędzej to do czego się bagnet zakłada), ale chcą uzyskać taką informację to musisz najpierw podać podstawowe informacje: 1/ Jaki to jest bagnet (konkretny typ, model, rok produkcji, ew. cechy szczególne itd.) - bo wartość przedmiotu kolekcjonerskiego zależy od tego jak jest powszechnie spotykany, im przedmiot rzadszy tym zwykle cenniejszy. 2/ Jaki jest stan techniczny przedmiotu - bo nawet coś rzadko spotykanego, jeśli jest w bardzo złym stanie może mieć wartość złomu.
-
Oczywistym jest, że niechęć do poboru była powszechna, bo jest to zjawisko zupełnie naturalne i chyba dotyczy każdego kraju gdzie taka forma służby istnieje. W końcu jest to forma "ograniczenia wolności" - zamknięcie człowieka w koszarach, zmuszenie go do wykonywania czynności na które nie ma ochoty oraz w których nie widzi korzyści (pomijam nielicznych). Jest to upierdliwy obowiązek, jak podatki - w sumie każdy rozsądny człowiek wie, że są potrzebne, ale z przyjemnością się ich nie płaci ... a i unika jak się tylko da. Wiesz kiedy ta niechęć do poboru była najmniejsza? W II połowie lat 90-tych - kiedy nieznane do 1989 zjawisko bezrobocia stało się na pewien okres bardzo doskwierające i objęło duży procent ludzi wkraczających w dorosłe życie. Wtedy to zauważyłem duży procent ludzi, którzy wojska nie unikali, a wręcz uważali je za przydatne w życiu. Po pierwsze odbycie służby wojskowej traktowano jak pracę i nabywało się prawa do zasiłku (z całkiem niezłą podstawą, bo liczono od najniższej możliwej pensji zawodowego), a co ważniejsze armia w ramach służby oferowała nabywanie całkiem sporej ilości uprawnień zawodowych, zdatnych do wykorzystania potem przy znalezieniu roboty w cywilu, a normalnie kosztujących całkiem sporo. Nie do końca tak jest - to wcale nie jest takie proste. Czym innym jest służba w wojsku, a czym innym jest zabawa w wojsko. Z moich obserwacji wynika, że wcale osoby z takimi zainteresowaniami nie byli najlepszymi żołnierzami (ma oczywiście na myśli jakąś przeciętną zjawiska, a nie jednostki), kilka czynników im w tym przeszkadzało ... wcześniej bawili się w to na co mieli ochotę, co im się wydawało ciekawe - natomiast "proza wojskowego życia" z zabawą ma niewiele wspólnego. Trzeba poddać się rygorom służby nie tylko, gdy akurat ma się na to ochotę, ale przez cały czas. Do tego tacy ludzie uważali, że już coś potrafią, często że potrafią lepiej niż ci co ich uczyli (co tam trep wie ...) - przez to "robili po swojemu" i zwykle głupio na tym wychodzili. Często o wiele lepiej wyszkoleni byli ludzie, którzy nie mieli takich doświadczeń i po prostu przyjmowali to co mówił do nich szkolący. Zwykle potem ci "z paramilitarną przeszłością" wracali z ćwiczeń w polu bardziej zmęczeni i poobijani niż ci co robili dokładnie to co im przekazałem podczas przygotowań do tych zajęć ... ale zwykle pozwalałem im "wypróbować po swojemu" bo nic tak nie przemawia jak własne, bolesne doświadczenie ... Natomiast z tymi elementami szkolenia wojskowego, w które bawią się "paramilitarni" i tak nie było większego problemu u większości żołnierzy. Szkolenie strzeleckie było chyba szkoleniem z najmniejszym odsetkiem osób niechętnych temu, a dobrze zrobione szkolenie taktyczne (działanie w polu) pomimo konieczności dużego wysiłku fizycznego i późniejszego zmęczenia też o dziwo wielu młodych ludzi w pewien sposób bawiło. No cóż ... ponoć mężczyzna do końca życia ma coś z chłopca - coś w tym jest. Wystarczyło zrobić to szkolenie wystarczająco ciekawie by żołnierze "latali jak wariaci" często z uśmiechami na twarzy (i o dziwo wykazując sporą inicjatywę), a potem przeżywali "różne akcje" jak dzieciaki ... ot taka "psychologia stosowana". Podobnie z paroma innymi elementami wojskowego szkolenia, które młodym ludziom kojarzyło się z obrazkami z wojennych filmów i TV - sprytnie zorganizowane miały całkiem duży procent pozytywnego nastawienia szkolonych. Przynajmniej z moich doświadczeń (a większość z 20-letniej służby zajmowałem się szkoleniem żołnierzy) wynika, że akurat zajęcia "typowo wojskowe" jeśli zrobiło się je odpowiednio atrakcyjnie budziły najmniej niechęci poborowych, trochę paradoksalnie - bo wymagały często znacznie większego wysiłku niż codzienne czynności w armii, te mniej atrakcyjne. A teraz wracając nieco do tematu (wojsk OT) i Twojej uwagi: Obawiam się, że nieco mylisz pojęcia. Wojska OT nie były jakimś "pospolitym ruszeniem" - były to "wojska II rzutu", wyposażone zwykle w starszy sprzęt (czasem trochę, czasem mocno), które zgodnie ze swą nazwą miały zabezpieczać terytorium państwa po opuszczeniu go przez "wojska operacyjne". Nie były to jednak jedyne zadania, bo takie jednostki (ich część - bo przecież były to różne struktury) mogły też działać poza terenem kraju - choćby posuwając się za wojskami operacyjnymi zabezpieczałyby zdobyty przez nie teren, stanowiły ochronę zaplecza frontu itd. Obawiam się też, że przydatność ludzi z zamiłowaniem survivalowo-paramilitarnym jest dość średnia - codzienna służba takich wojsk ma niewiele wspólnego z atrakcyjnością "zabawy w żołnierza", wojska OT były w większości przewidziane do bardzo prozaicznych, monotonnych i mało atrakcyjnych zadań na tyłach (choćby ochrona obiektów). Zadań, które są oczywiście bardzo potrzebne na zapleczu działań, ale z tą "atrakcyjnością" nie mają wiele wspólnego. Ludzie, u których ta zabawowa forma zainteresowania się armią i militariami - jeśli przerodzi się to w "coś więcej" niż tylko hobby, mogą jak najbardziej znaleźć sobie drogę do armii. Dla większości jednak pozostaje to po prostu formą hobby i oderwania się od "prozy codziennego życia". Inna sprawa, że czasy ogromnie rozbudowanej armii już minęły, w większości rozwiniętych krajach świata armie zmniejszają się i profesjonalizują. Coraz mniej jest jednostek mobilizowanych, a w większości są to jednostki rozwinięte już w czasie P. To "pospolite ruszenie" też raczej odeszło już w przeszłość - wojny zresztą zmieniły dość mocno swój charakter.
-
W ramach uzawodowienia armii pozostałe, nieliczne jednostki OT zlikwidowano lub przeformowano w jednostki liniowe. Obecnie tek rodzaj wojsk nie istnieje - czasy świetności wojsk OT to lata 70-te, potem ten rodzaj wojsk sukcesywnie tracił na znaczeniu i wojska OTK zostały zlikwidowane w 1989, potem częściowo reaktywowane jako wojska OT, ale w znacznie mniejszej skali i w sumie istniały do 2008, ale sukcesywnie likwidowane (przeformowywane wcześniej). WP generalnie nie szkoli obecnie rezerw osobowych w takich formach jak to było w czasach armii poborowej czyli przeszkolenie wojskowe studentów oraz zasadnicza służba wojskowa. Jedynym źródłem rezerw stał się NSR (no i zmniejszające się sukcesywnie pozostałości po armii poborowej czyli starzejący się rezerwiści po zsw i emerytowi żołnierze zawodowi, którzy młodsi też się nie robią) - choć to z tego co słyszę od kolegów pozostających w służbie eksperyment udany raczej "średnio". Taki twór jak "Legia Akademicka" to jak można znaleźć w sieci istnieje przy jakimś KUL-u (ma formę stowarzyszenia - czyli w sumie czegoś co się może dowolnie nazwać), ale to raczej organizacja paramilitarna podobnie jak "Strzelec" czy inne pomniejsze organizacje paramilitarne. Takie organizacje z armią nic wspólnego nie mają, choć utrzymują jakieś tam kontakty ... i w ramach współpracy z organizacjami paramilitarnymi uzyskują możliwości jakiś szkoleń itd.
-
Wybacz, ale znowu jest to (może nieświadome) odniesienie do naszych "służb mundurowych", które generalnie strzelać nie potrafią (mam na myśli przeciętną, a nie jakąś nieliczną elitę). Człowiek, który został odpowiednio wyszkolony strzelecko - nieważne w jakiej formacji i jakim kraju sprawnie posłuży się każdym "sprzętem strzelającym", nawet takim jaki pierwszy raz w ręku trzyma (wystarczy, że jest mu znana klasa broni). Choć oczywiście najlepiej działa z takim jaki mu najbardziej "leży" i z jakim ma największe doświadczenie. Niestety, ale chyba bierzecie pod uwagę taki nasz "mundurowy" standard, że uczy się z strzelać z konkretnej broni, a nie uczy się strzelać w ogóle. Dlatego takie renomowane firmy (jak wspomniany Blackwater, który zresztą już ze trzy razy zmienił nazwę i teraz to zdaje się Academi, przedtem Xe itd.) raczej bazują na ludziach z pewnych specyficznych formacji, gdzie to szkolenie wygląda nieco inaczej niż u "zwykłego zająca".
-
No jasne ... np. Ci którzy mieli za sobą paroletnią służbę "w okopach PWS" ... Oczywiście, że ma wiele do rzeczy. Pamiętaj, że w takich obrazach jak ta cała "Bitwa..." pokazywano armię w danym czasie i momencie historii i oczywiście pewna część miała prawo być "świeżym rekrutem" bez żadnego doświadczenia i naprędce przeszkolonym, ale jednak duży procent ówczesnych żołnierzy, a jeszcze większy procent podoficerów i oficerów to byli ludzie z bojowym doświadczeniem, które zdobyli w latach PWS walcząc w armiach zaborczych itd. To Ty musiałbyś udowodnić, że nie ma różnicy pomiędzy jakimś świeżym uzupełnieniem w postaci naprędce przeszkolonego rekruta, a żołnierzem z bojowym doświadczeniem i to często na froncie. Ponadto - to, że Ty uważasz (bo oglądałeś to w jakimś reportażu czy innej TV), że po odpowiednim przeszkoleniu żołnierz z poboru będzie się potykał o własne nogi i o własną broń to jeszcze nie oznacza, że jest to zgodne z rzeczywistością. Bo w sumie nie jest - dyskusja o lepszym wyszkoleniu armii zawodowej, formacjach najemniczych oraz armiach z poboru dotyczy "nieco" innego poziomu różnic, niż "potykanie się o własna broń". A jak chcesz zobaczyć różnice w tym jak to wygląda, gdy odtwarza się to właściwie w filmach to sobie obejrzyj dokładnie niektóre stare filmy i seriale z okresu PRL. Wtedy to statystami w wojennych obrazach byli autentyczni żołnierze, po prostu wyznaczano jakąś jednostkę WP do "pomocy przy realizacji" filmu/serialu. Zwykle się to odbywało tak, że żołnierzy przebierano w odpowiednie mundury, dawano odpowiednią broń (lub nawet nie jeśli to był daleki plan - wystarczała wizualnie z daleka podobna), a ich etatowi dowódcy, również poprzebierani robili im na planie "normalną taktykę", w taki sposób jak tego żądali filmowcy. Wtedy to miałeś obraz "armii poborowej", granej faktycznie przez "armię poborową" i co widziałeś żeby się "potykali o własne nogi"? Czasy się zmieniły - nie da się już armii wykorzystywać do celów takich przedsięwzięć (chyba, że armia sama uzna to za stosowne i opłacalne reklamowo - jak w przypadku "Misji Afganistan") to niestety trzeba ludzi przed wpuszczeniem na plan przeszkolić - czyli zrobić to, co robi się w każdej kinematografii na świecie, gdzie obowiązuje poziom wyższy od telenoweli. Obejrzyj sobie taką porażkę jak "Tajemnica Westerplatte" - i zobacz sobie np. jak jakiś aktor telenowelowy, odtwarza zawodowego oficera, po 2 latach szkoły piechoty i 5-letnim stażu dowódczym (rola por. Pająka) - gdzie cała rola polega na wydaniu paru komend i zostaniu rannym. Facet piszczy przeraźliwie i to przypomina wszystko tylko nie wydanie komendy przez zawodowego oficera. Zobacz sobie jak jacyś naprędce najęci statyści odtwarzają żołnierzy na tej placówce, nie potrafiąc przeładować Mausera - choć akurat do służby na Westerplatte kierowano żołnierzy po rocznej służbie i do tego uznając placówkę za "ważną" odpowiednio wyselekcjonowanych. Wszystko zależy co i kogo się gra - jak się ma zagrać wcielonego przed tygodniem poborowego, który dostał karabin i ledwie wie jak z niego strzelać, a tu go na front pognali to trzeba zagrać, że się o własne nogi potyka. Natomiast jak scenariusz przewiduje, że występują tam żołnierze z często sporym wojennym doświadczeniem, zawodowi oficerowie i podoficerowie to granie tego tak, że potykają się własny karabin jest właśnie śmieszne. To tak jak w przypadku armii Niemieckiej w DWS - inaczej trzeba zagrać żołnierza z frontowym stażem, inaczej żołnierza formacji policyjno-pomocniczej na okupowanych terenach, a jeszcze inaczej "folkszturmistę" z wiosny 1945. Problem w tym, że aby to zagrać to trzeba umieć i robić to świadomie, a nie na zasadzie, że wychodzi jak wychodzi ... na zasadzie przypadku czy umiejętności (a raczej nieumiejętności) statysty/aktora. PS. A jeśli chodzi o wspomniany OT - to po pierwsze nie ja go zacząłem, a po drugie pod Twoim nickiem widzę napis "Administrator", to jak się znam na admnistrowaniu forami jesteś osobą właściwą do spowodowanie by OT przestał być OT
-
Taki, że z zasady armia z poboru będzie gorzej wyszkolona od armii złożonej z profesjonalnie wyszkolonych zawodowców? Z zasady również łatwiej i skuteczniej się szkoli żołnierza, który jest żołnierzem z wyboru, a nie z przymusu - ot po prostu to kwestia motywacji, dla pierwszego to zwykle upierdliwy obowiązek (przymus prawny), a dla drugiego to dobrowolny wybór zawodu (choć czasem wymuszony okolicznościami ekonomicznymi - ale to i tak lepsza motywacja niż przymus, który nie daje żadnych profitów) itd. Oczywiście bywa różnie - bo widziałem i żołnierzy z poboru lepiej wyszkolonych niż "profesjonaliści" służący za pieniądze. Problem jest dość złożony - w grę przede wszystkim wchodzi jakość szkolenia, ale także właściwy dobór kandydatów do służby (selekcja negatywna - często niestety obecna u nas w służbach mundurowych, to nic dobrego) i motywowanie ich do zawodowego rozwoju. Tyle, że w wyciąganiu wniosków z krótkich reportaży i filmików bywa mylące. Zawsze pojawia się pytanie na jakim etapie szkolenia są pokazani żołnierze, jaki poziom reprezentuje ich dowódca (czego potrafi nauczyć i czy jego metody są skuteczne - też te "motywujące"). Nie wspominając już o tym, że większość filmów realizuje się "pod założenie" - czyli w zależności od tego co chce osiągnąć tworzący takowy wystarczy odpowiednio dobrać materiał. Za pomocą selektywnego wyboru obrazów można w zasadzie "udowodnić" wszystko. Z "mojej branży" czyli szeroko pojętego szkolenia strzeleckiego gdybyś chciał to bym Tobie mógł nakręcić film z udowodnieniem dowolnej tezy od kompletnego dna, do wysokiego poziomu na temat dowolnej formacji - ot kwestia doboru materiału. Nic trudnego ... przecież ludzie reprezentują różny poziom i różny etap szkolenia, wystarczy odpowiednio dobrać przykłady i stworzyć wrażenie, że to przeciętna. Kwestia założenia i zamówienia. Zresztą przecież dotyczy to filmów dokumentalnych i reportaży na dowolny temat - to zamawiający i tworzący decyduje jaki będzie tego "wydźwięk". Te same kwestie da się przedstawić często zupełnie odmiennie ... a oglądający nie "siedzący w temacie" (czyli bez możliwości weryfikacji) odbierze to tak jak sobie tworzący obmyślił. Zawodowiec może dość do znacznie wyższego wyszkolenia od poborowego - pomijając już kwestię, że zwykle ma jakąś motywację to służy dłużej i ciągle rozwija swoje umiejętności. Oczywiście to teoria - bo armię zawodową też można szkolić kiepsko i nic wtedy nie pomoże. To, że zawodowców szkoli się łatwiej wcale nie oznacza, że nie da się tego schrzanić - choćby przez brak umiejętności szkolenia lub zwykłe leserstwo. Pamiętaj, że armia poborowa z zasady składa się z żołnierzy o bardzo nierównym stopniu wyszkolenia - często przemieszani są ci, którzy potykają się o własne nogi, z tymi którzy mają już stosunkowo duże doświadczenie. Kwestia sporej rotacji - znacznie większej niż w przypadku armii zawodowej. Przecież nawet zawodowi jak są na początku służby to też mogą się o własne nogi potykać ... na opanowanie wielu rzeczy trzeba czasu. I nijak bym tego nie porównywał tego z aktorami w filmach. Aktor nie musi nauczyć się zawodu żołnierza, on ma tylko przez chwile umieć udawać poprawne wykonanie pewnych czynności. Tak naprawdę musi umieć w komfortowych warunkach (w porównaniu z tymi, które ma żołnierz) powtórzyć poprawnie to co mu się pokaże. Niczego więcej się od niego nie oczekuje. I przy okazji przy dyskusji o armiach poborowych, zawodowych i najemnych - nie używałbym przykładu WP z ostatniego 25-lecia. WP miało bardzo długi czas upadku armii poborowej, bardzo długi okres rozwalania armii, kompletny chaos restrukturyzacyjny (ciągle zmieniające się koncepcje), spory okres gdy armia w zasadzie usiłowała tylko przerwać (bo nie otrzymywała środków na rozwój, a tylko na przetrwanie), a potem kompletnie nieprzygotowane wprowadzenie armii zawodowej w krótkim czasie. Spowodowało to dużą lukę szkoleniową - powstał duży problem z tym, że gdy zaczęto armię zawodową, to praktycznie nie było komu jej szkolić, bo ci co powinni to umieć byli ofiarami tego "okresu na przetrwanie". Budowa systemu niestety potrwa - nawet gdyby wprowadzić najlepsze możliwe uregulowania i dobre finansowanie.
-
Tutaj proponowałbym książki Mike Hoare'a pt. - Wojownicy z Konga - Piąte Komando Nie najnowsze - ale na jakiś Allegro dostępne za jakieś grosze ... Książki pisane przez dowódcę oddziałów najemnych, w sumie raczej literatura popularna niż jakieś poważniejsze opracowanie historyczne, ale daje obraz z punktu widzenia ludzi, służących w takiej formacji w Afryce. Dość ciekawe i pogmatwane są często motywacje ludzi tam służących ... często dalekie od typowo zarobkowych. A co do tezy założyciela tego tematu, o wielu różnicach pomiędzy żołnierzami najemnymi, a tymi służącymi w narodowych siłach zbrojnych to akurat tych różnic jest coraz mniej. Z chwilą gdy w przeszłość odchodzą wielki armie poborowe, a trzonem sił zbrojnych są stosunkowo nieliczne profesjonalne armie zawodowe (nie patrzył bym na WP - tutaj dopiero to się tworzy, niewiele czasu minęło od odejścia od armii poborowej) to właśnie tych różnic jest coraz mniej. A z czasem będzie jeszcze mniej - przecież już nawet niektóre armie narodowe zatrudniają w swoich szeregach ludzi nie posiadających obywatelstwa danego kraju i daje je właśnie za służbę w armii (USA). Praktycznie różnica pomiędzy zawodowym żołnierzem armii narodowej, a żołnierzem najemnym zaczyna sprowadzać się do płatnika, choć raczej chodzi o pośrednika w tych płatnościach bo to najczęściej rządy zatrudniają formacje najemne. Oba typy formacji występują w tych samych konfliktach, mają podobne wyszkolenie i często wyposażenie - a coraz częściej najemnika od żołnierza armii narodowej odróżnia po prostu naszywka na mundurze. W sumie chyba nieuchronny proces profesjonalizacji armii - jak w każdym innym zawodzie, przestaje mieć znaczenie skąd pochodzi fachowiec, którego opłaca się zatrudnić do wykonania konkretnej pracy - w tym przypadku do walki.
-
Nie do końca ... akurat wielkie (przerośnięte drużyny) to wynik pewnego, błędnego zresztą założenia. Żeby to wyjaśnić z grubsza (bo znowu kompletne analiza to ogromny materiał) trzeba się cofnąć do organizacji sprzed 1930 czyli tej z 1921 opartej na wzorcach francuskich. Drużyna liczyła wtedy 13 żołnierzy i dzieliła się na sekcję grenadierską i strzelecką (we francuskim oryginale fizylierską) czyli dowódca + 2 x 6 ludzi. W sekcji strzeleckiej był rkm (takie było założenie i dążenie, fakt posiadania 2 lkm w plutonie zamiast 4 rkm był wynikiem braku tych ostatnich), a sekcji grenadierskiej żołnierz z garłaczem. W plutonie były 4 drużyny czyli 4 rkm i 52 ludzi w drużynach, po 1930 3 rkm i 57 ludzi w drużynach (wymiana 1 rkm na 5 ludzi z kb to kiepski interes). Generalnie sama drużyna nie była zła - wówczas 13 żołnierzy było liczbą zbliżoną do optymalnej (później się zmniejszały, ale to już wyniki zmian technicznych w armiach i warunków prowadzenia walk), jej podstawowym problemem był zbyt ścisły podział ról na poszczególnych żołnierzy. Mylono pojęcia - choćby przypisując całą sekcję strzelecką jako obsługę rkm, gdzie rzeczywista obsługa tej broni to 2 żołnierzy (reszta przenosi tylko dodatkową amunicję). Na ćwiczeniach poligonowych (tych opisanych) gdy drużyna miała wykonać manewr to pozostawiano całą sekcję z rkm czyli 6 żołnierzy oraz strzelca z garłaczem i wtedy do wykonania manewru pozostawało dowódcy tylko 5 ludzi. Uznano, że to zbyt mało - i rzeczywiście było, skoro ktoś zamiast 2 żołnierzy przy rkm zostawiał 6. Gdyby postawił do wsparcia tylko 3 (2 przy rkm i 1 garłacz) to byłoby 1+9 czyli w sam raz. W sumie dla mnie tajemnicą jest kto był autorem ten chorej organizacji z 1930 ... niestety nie znalazłem "winnych". Natomiast faktycznie w latach 1928-1929 była ożywiona dyskusja na łamach Przeglądu Piechoty gdzie różni oficerowie (w tym ze SG) krytykowali ścisły podział ról we "francuskiej" drużynie i przedstawiali różne propozycje zmian. Muszę przyznać, że po przeczytaniu tego wszystkiego to można znaleźć naprawdę kilka ciekawych propozycji, niektóre bardzo nowoczesne (jeden z oficerów zaproponował nawet organizację plutonu zbliżoną do tego co mieli amerykanie na początku wojny w Korei) i co najważniejsze bardzo realne do zrealizowania, bo tworzyli je ówcześni oficerowie (często ze SG), w tamtych realiach (nie ma to nic wspólnego z "krytyką po latach). To było wiele naprawdę ciekawych analiz wyraźnie opartych na zrozumieniu tego co się działo w armiach ówczesnych i ze spojrzeniem perspektywicznym, aż szkoda że nie zostały zrealizowane (wojny by to WP IIRP nie wygrało, ale pewnie straty były dużo niższe). Co ciekawe ta organizacja z 1930 z 19-osobową drużyną w propozycjach i analizach nie występuje, jakby wzięła się "znikąd" (z czeluści czyjegoś biurka?). Największą propozycją, z którą się spotkałem było 15 ludzi w drużynie ... a i to był pomysł jednostkowy, większość optowała za ilością nie przekraczającą 13 ludzi. Niestety prawdopodobnie (takie są moje przypuszczenia) w wyniku zamachu majowego (jak to zresztą w przypadku przewrotów wojskowych często bywa) doszli do podejmowania decyzji ludzie na zasadzie "bierny, mierny ale wierny". Ludzie, którzy kompletnie nie widzieli ogromnej roli broni maszynowej na zbliżającym się polu walki i wszystko pokładali w "ilości bagnetów". Do tego znanym jest fakt, że w tamtym okresie następowało "siłowe" zrywanie z "francuskimi wzorcami" czyli wszystko było dobre, byle było inne niż to "francuskie". W efekcie powstała drużyna składająca się z d-cy, z-cy, 4-osobowej sekcji rkm oraz 13 strzelców (w tym dwóch starszych strzelców). Do tego powrócono do typowego długiego karabinu (w czasie gdy świat postępował dokładnie odwrotnie) oraz przyjęto do uzbrojenia rkm wywodzący się z karabinu automatycznego (wprawdzie celny i wygodny w walce w ruchu, ale o bardzo małej praktycznej szybkostrzelności). Czyli pododdziały były bardzo liczne, ale słabo uzbrojone, bo wbrew temu co się komuś wtedy wydawało podejście na zasadzie, że ileś tam karabinów powtarzalnych może wyrównać brak rkm jest z gruntu błędne i tylko w teorii trzyma się kupy. Tak naprawdę to wymieniono broń maszynową z ilości 1 do 1 - zamiast połowy plutonów z 2 lkm (zasilanie taśmowe) i połowy z 4 rkm (CSGR z zasilaniem magazynkowym)wprowadzono po 3 rkm w każdym plutonie. Tyle, że siła ognia rkm wz. 1928 była porównywalna z CSRG - po za tym, że Browning był bronią technicznie sprawną i niezawodną w stosunku do kiepskiego i zawodnego CSRG. Zasadniczo więc pomijając sprawność broni to siła ognia polskiej piechoty spadła. Bo nawet 3 rkm wz. 28 miały mniejszą siłę ognia od 2 lkm 08/15 (ale były oczywiście mobilniejsze). Przy okazji mała uwaga - szybkostrzelność praktyczna rkm wz. 28 podawana w instrukcji strzeleckiej z 1932 i określana na 200-250 strz./min jest kompletną bzdurą (nawet w teorii się nie da) - ta broń miała szybkostrzelność praktyczną 60 strz./min, w porywach do 80. Szybkostrzelność praktyczna 08/15 określona 400 strz./min jest tylko trochę przesadzona - bo raczej była bliższa 300-350 strz./min. Tak więc przy takim "liczeniu" wnioski są totalnie mylące. Tylko, że nie istnieje coś takiego jak "brak broni maszynowej" - może być co najwyżej problem finansowy w jej zakupie, bo moce produkcyjne fabryk broni były dużo wyższe niż zamówienia WP. Tyle, że zastąpienie odpowiedniej liczby rkm nadmiernie zwiększoną liczbą żołnierzy z kb powtarzalnych bynajmniej nijakich oszczędności nie generuje. Przecież "koszty osobowe" w armiach to wcale niemałe kwoty, przecież ten kb też kosztuje, kosztuje wszystko - mundur, oporządzenie, wyposażenie, wyżywienie itd. Podobnie jak argumentacja, że brak broni maszynowej był spowodowany słabością taborów zdolnych wozić amunicję wysiada po głębszej analizie - choćby dlatego, że żarcie dla nadmiernej liczby żołnierzy waży nie mniej niż amunicja, a wielkość pakunku bywa często większa. Kiedyś na Forum DWS przez jakiś miesiąc analizowaliśmy jak to mogłoby wyglądać gdyby zrobić to racjonalnie, ale przy zachowaniu tych samych finansów i możliwości. Poszło na to wiele godzin analiz, rachunków i dyskusji na niezłym poziomie. Co zabawniejsze, przeglądając to po paru latach zauważyłem, że w wielu miejscach nasze pomysły były zgodne z tym co później (w chwili gdy analizowaliśmy problem nie było jeszcze tych Przeglądów Piechoty, dostępnych w bibliotekach cyfrowych i ich nie znaliśmy) wyczytałem w propozycjach oficerów analizujących problem na przełomie lat 20-tych i 30-tych. Słabość polskiej piechoty w zakresie broni maszynowej i przerosty osobowe nie były wynikiem problemów finansowych (odmiennie do słabości w artylerii - tutaj niestety był to "czynnik obiektywny"), a wynikiem błędnych założeń. Oczywiście nie byli jedynymi, którzy takie błędy popełniali choć akurat polska organizacja była faktycznie jedną z gorszych w tamtych czasach (bo rozumiem, że "równanie do Rumunii" nikogo nie zadowala?). Sprawnie się nie da ... dowódca nie jest wstanie dowodzić werbalnie taką ilością ludzi, musi stosować "szczebel pośredni" i siłą rzeczy taka drużyna rozbije się na przynajmniej dwa elementy - tylko, że tylko jeden z nich ma rkm, czyli podstawę siły ognia drużyny. Powstawały za to próby jakoś "zebrania tego do kupy" i stąd np. pomysł szyku rój. Bo przecież nie dało się rozmieścić 19 ludzi w tyralierze, bo przy zachowaniu odstępów dowódca miałby do ogarnięcia ludzi na szerokości ponad 80 metrów. Nie da się - na polu walki jego komend po prostu nie słychać, a i on nie usłyszy meldunków podwładnych, nie ogarnie tego wzrokiem itd. No to wymyślili "rój" - tylko, że w tym szyku strasznie łatwo było ich wystrzelać, a możliwości żołnierzy były ograniczone. (nawiasem mówiąc w bardziej współczesnym wojsku powiedzenie "szyk zwany rojem" był synonimem bezładu w szyku). Dlatego w toku wojny (na bazie doświadczeń bojowych) drużyny redukowano do 11, 10 czy nawet 9 czy 8 ludzi. Czyli do elementu optymalnego do werbalnego dowodzenia. Problem w tym, że niektórzy fakt, że drużyna powinna mieć około 10 ludzi zauważyli przed wojną (np. Brytyjczycy - oni mieli nawet po 8, zwiększając liczbę ludzi poprzez większą ilość kompanii, ale okazało się to nieco zbyt mało i zwiększyli z czasem do 10), przed "swoją wojną" (czyli np. ZSRR - czyli z 14 w etacie 04/20 do 12 w etacie 04/100 i 11 w etacie 04/400 choć w 1935 czyli 04/620 drużyny miały 11 żołnierzy czyli zatoczyli koło i wrócili po ponad 6 latach do tego do czego doszli wcześniej), a niektórzy mylili się niewiele wybierając rozwiązanie około 13 ludzi. Tak postąpili też Niemcy - ale tylko wtedy gdy mieli w drużynach MG.34 (drużyny z rkm zasilanym z magazynków zredukowano do 10, zwiększając ich liczbę z 3 do 4).
-
Oczywiście masz rację - szybko pisałem i mi się kawałek "zjadło" - już poprawiłem. Dzięki. Tak - np. w każdej dywizji była "dodatkowa" kompania ckm w składzie identycznym jak te w batalionach (12ckm + 2 moździerze 81mm). Ponadto były np. lkm z bateriach dywizyjnej artylerii (po 2 na baterię) oraz po 2 lkm w kompaniach saperów. Podobnie jak broń maszynowa znajdowała się poza batalionami i pułkami w ACz i WH (co również zwiększało to "średnie nasycenie") ... ... oraz również tam (ACz i WH) były inne formacje niż "regularna piechota". Choćby radzieckie terytorialne pułki strzeleckie (na etatach 05/621 z tego samego okresu co etaty regularnych pułków piechoty 04/621). Jak napisałem to jest "temat-rzeka" - nawet ograniczenie się tylko do liniowej, typowej piechoty to temat na dłuższą dyskusję, bo przecież same suche liczby są często mylące.