Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Posty dodane przez jancet


  1. Chwilę poszperawszy, znalazłem książkę pt. "Michał Kleofas Oginski. Życie, działalność i twórczość" autorstwa Andrzeja Załuskiego. Polska Fundacja Kulturalna, 2009. To zapewne z niej te informacje. Można ją kupić za niecałe 14 zł (+ dostawa).

    O samym Andrzeju Załuskim wygoglałem jedynie następującą informację: "urodził się w Krakowie w 1929 roku. Dzieciństwo spędził w rodzinnym Iwoniczu. Do Anglii przybył w roku 1940. Wychowany przez benedyktynów w Ampleforth, studia ukończył w Royal College od Music i na Uniwersytecie Londyńskim. Pracował jako pedagog. Obecnie, mimo emerytury, udziela prywatnych lekcji fortepianu licznym uczniom. Ogińskim zainteresował się podczas pobytu w Polsce w 1994 roku. Równocześnie z niniejszą książką ukończył The Third Estate. The Cohabitation of Poles and Jews, która jest w przygotowaniu. Mieszka w Anglii". http://www.ksiegarniawarszawa.pl/modules.php?name=Sklep&nazwa=opis&nr_katal=9780954380540&hthost=1&store_id=2&pp=skapiec

    Nie jest Andrzej Załuski naukowcem, ani zgoła historykiem. Co nie oznacza, że nie ma racji, choć każe być ostrożnym.

    O Polskiej Fundacji Kulturalnej dowiedziałem się tyle, że istnieje. Biblioteka Narodowa nie uznała za stosowne dzieła tego do swych zasobów sprowadzić.

    Podsumowując - nie znalazłem autorytetów, każących tezę o autorstwie Michała Kleofasa Ogińskiego uważać za wartą uwagi. Co tezy bynajmniej nie dyskredytuje. Bardzo zasadne jest pytanie Secesjonisty (Drogiego Kolegi) o zastosowane uzasadnienie.

    Co do samego autorstwa, to zawsze trudno mi było uwierzyć, że jest to po prostu melodia ludowa. To nie brzmi ludowo. W 150 lat później zbierano ludowe melodie dla zespołów "Mazowsze" i "Śląsk". Słuchałem płyt z tamtego okresu, lubiłem tę muzykę, ale zbyt złożone melodie to to nie były. "Ojdana, ojdana", "doloż moja, doloż" itp.

    Z resztą raczej nikt nie twierdzi, że ten mazurek grano w XVIII wieku na chłopskich weselach, tylko że ktoś tę melodię ułożył "na motywach". Może i tak, ale musiał być profesjonalnym kompozytorem, albo geniuszem jakimś. Może i Ogiński? Znacie jakiegoś innego dobrego polskiego kompozytora z tamtej epoki, który chętnie sięgał do ludowych czy szlacheckich tańców?

    Co do decyzji PKOL-u o umieszczeniu takiej a nie innej informacji, to ja im się nie dziwię, że uczepili się tej myśli o Ogińskim, nawet jeśli naukowo to nie jest dowiedzione. Co mieli napisać? Autor nieznany? Melodia ludowa? To jakieś kuriosum jest, że jeden z większych narodów Europy nie wie, kto skomponował jego hymn !!! Może lepiej się tym na forum międzynarodowym za bardzo nie chwalić.

    Jeśli teza Załuskiego o autorstwie Ogińskiego ma jakieś naukowe podstawy, co do których nie ma dowodów, iż są błędne, to gotów jestem przestawiać to jako fakt, szczególnie w materiałach promocyjnych. Rzecz jasna do czasu, gdy ktoś tej tezy nie obali, a jeszcze lepiej - nie odkryje innego autora. Pod warunkiem, że będzie to mógł uzasadnić lepiej, niż Załuski uzasadnia swą tezę. Bo co do udowodnienia ponad wszelką wątpliwość - to ja w to nie wierzę.

    Więc - podsumowując - mi zamieszczenie tej informacji się podoba. Na razie przynajmniej.


  2. Ha...pelza,ale zalezy co!.Takie male z zadartym noskiem i zygzakami na plecach to niestety nie zaskroniec,a czlowiek na boso zazwyczaj sobie po obejsciu drepta.Skorpion tez watpliwej jakosci maskotka,wiec tepie ile wlezie,a koty pomagaja.

    No tak... punkt widzenia zależy od punktu łażenia...

    Kiedyś - na wyspie Pag w Horwacji to było (a może na Chorwacji ?) - przy bardzo uczęszczanej ścieżce oparłem się o taki murek z kamieni, aby z podpórki zrobić zdjęcie (takie prawdziwe, na kliszy). Gdy odchodziłem, dojrzałem gadzinę wypełzająca z miejsca, gdzie trzymałem łokieć. Nie była mała i nie miała zygzaka, ale charakterystyczną sercowatą glówkę jak najbardziej.

    Te nasze karpackie to strachliwe są i nawet nadepnięte szukają sposobności ucieczki, a nie ataku. Na Mazurach (w obrębie poligonu Bemowo Piskie) natknąłem się na taką jedną, bardzo dużą, która sobie leżała w piaseczku na środku drogi i ani myślała zejść.

    Ale w sumie to iało być chyba o innych zwierzakach :) .


  3. No cóż - generalnie tamtego ustroju nie lubiąc, nie lubię też taniej propagandy typu "za socjalizmu w sklepach był tylko ocet".

    Smak bananów i pomarańczy znam od wczesnego dzieciństwa, czyli pierwszej połowy lat 60-ych. Fakt, że był to rarytas świąteczny, jadany dwa, może trzy razy w roku. Tym bardziej cieszył.

    Kolejki "u rzeźnika" też znam z tamtego okresu. Mama stała w kolejce, ja się nudziłem. Ile to mogło trwać - pół godziny, chyba nie więcej. Zegarka nie miałem, bo to przed I Komunią było. Ale w kolejce się stało po szynkę, baleron, schab - po wołowinę, kiełbasę zwyczajną, kurczaki, salceson można było przyjść po południu i nie stać ani minuty.

    Za Gierka nawet takie plakaty wisiały "Po drodze kup kurczaka", a w większych sklepach można było kupić gotowego kurczaka z rożna. No, niezbyt długo to trwało, ale jednak lat kilka.

    Żółty ser, przetwory mleczne, owocowe - ile chcesz. Robiłem interes na tym, że kupowaliśmy setkami jogurty, kefiry i prince-polo, żeby sprzedawać z zyskiem w szkolnym sklepiku. Może na początku bywały jakieś kłopoty, potem już nie - sklep "zapotrzebowywał" więcej, dostawał więcej, a ja sobie kupiłem plecak i śpiwór za zarobione pieniądze. To było w latach 1976-78, końcówka liceum. Podobnie w tym czasie coca-cola, piwo i w ogóle wszelkie alkohole bez problemu najmniejszego w dużym wyborze. Oprócz piwa, bo w piwie obowiązywała regionalizacja, ja podpadałem pod browar w Warce.

    Oczywiście, początek lat 80-ych, tak od zimy 80/81 to zaczęły się problemy, ale powiedzmy sobie, że np. żółty ser i wszelkie przetwory mleczne, warzywa i owoce, smalec, słonina, salceson, pasztetówka, wino i wódki gatunkowe (jarzębiak, soplica, winiak), pieczywo można było kupić po południu bez kolejki. Potem wprowadzono kartki i nadal trwał bój o szyneczkę, ale nie o zwyczajną. A stół na święta i tak uginał się od szynek, baleronów, polędwic i kabanosów.

    Nota bene opracowałem swoją własną technikę - to, co 22 czy 23 grudnia można było dostać po odstaniu 5 godzin w kolejce, 24 grudnia, czyli w Wigilię, kupowało się z pocałowaniem ręki. Podobnie w Wielki Piątek. Toć tego karpia nie ubyło, tylko ludzie nerwowe byli. Przy okazji zaznaczam, że ciężar zakupów w czteroosobowej rodzinie spoczywał głównie na mnie.


  4. Dla osób, które dotychczas się sprawą nie interesowały, do bardzo ciekawego zestawienie Drogiego Kolegi Sesecjonisty dodam parę informacji.

    Jednorogi to konstrukcja rosyjska, działa stromotorowe, o wysokim kącie podniesienia lufy (odpowiedniki późniejszych haubic), przeznaczone przede wszystkim do "rzucania granatów", choć i kartaczem, i kulą można było z nich skutecznie strzelać. Nazwa bierze się od wizerunku jednorożca, który był na nich umieszczony tam, gdzie zwykle umieszczano delfiny. Służyły one jako zaczep dla lin przy podnoszeniu lufy. Były podobne do zachodnioeuropejskich granatników, choć uchodziły za lepsze, głównie dzięki większej zdatności do strzelania kulami. Poł puda to 20 funtów, ćwierć - 10. W kompanii artylerii pieszej było 8 armat i 4 jednorogi, w baterii artylerii konnej - 4 armaty i 4 jednorogi. W Baterii Pozycyjnej Artylerii Konnej Gwardii Królewskiej było wyjątkowo 8 jednorogów 20-funtowych, nie potrafię jednak znaleźć źródła tej informacji, więc może mnie pamięć zawodzi.

    Wynika z tego, że granatniki 6- i 7-funtowe, a mieliśmy ich w sumie w artylerii polowej 8, to działa ustępujące wagomiarem podobnym działom lekkim przeciwnika.

    Podobnie jak 6 armat 3-funtowych, tworzących początkowo artylerię konna korpusu Dwernickiego. Były to działa produkcji tureckiej (a przynajmniej tureckiego pochodzenia), przekazane do arsenału warszawskiego jako trofeum ze zwycięskiej wojny. Przydały się.


  5. to doprawdy nic przyjemnego jak cos Ci pelza po ogrodzie

    Ależ dlaczego nie? Kiedyś mieliśmy dom we wsi koło Piaseczna, za Jeziorką (dziś to już prawie dzielnica Warszawy), tam w ogrodzie były zaskrońce. Urocze stworzenia.

    Dziś niestety nic mi po ogrodzie nie pełza. Jeszcze parę lat temu w warszawskim ogródecku 10 na 10 m zdarzały się jaszczurki, ale dziś muszę zadowolić się żabami. W nadbużańskim siedlisku też gadów nie ma, za to oprócz żab są jeszcze śliczne ropuchy. Tylko że pojawiają się dopiero pod koniec lata i jesienią. Nie wiem, co robą wcześniej.

    Poza tym w ogrodzie mam jeże i myszy (te jesienią złażą się do domu i buszują w wełnie mineralnej, robac trochę hałasu), winniczki bardzo okazałe, a z ptactwa widuję jastrzębie, krogulce, czarne i białe bociany, dudki, drozdy, jaskółki dymówki, tracze nurogęsi, słowiki no i moje najukochańsze derkacze. Wczoraj wieczór słyszałem pierwszego w tym roku. Drrrrr... drrrr. Drrrrr... drrrr. Oraz chmary zwykłego ptactwa.

    A co do zwierząt posiadanych, to - zakładając, że te myszy w ścianach to nie są moje - mam psa płci suka marki ogar, w dodatku polski. Jak to wygląda, to chyba da się zobaczyć w załączniku.

    post-8606-0-42190200-1338065660_thumb.jpg


  6. Co do znaku równości...

    Na parteitagu 1 września w Norymberdze tytuł przemówienia Hitlera brzmiał: "Państwo jest partią, a partia państwem", i mam takie wrażenie, że gdyby takie zdanie padło na zjeździe partii komunistycznej, zostałoby przyjęte aplauzem.

    Co do znaku równości... Nie sądzę, żeby dziś ktoś rozsądny zaprzeczał, że hitleryzm i stalinizm mają pewne podobieństwa, zarówno w sferze doktryny, choć chyba znacznie więcej w sferze praktyki. Podobnie jak wszystkie inne systemy totalitarne. Więc moja prośba - Secesjonisto, nie wyważaj otwartych drzwi.

    Ale od odnalezienia podobieństw do znaku równości droga daleka.

    Zaznaczę jednak, że oba systemy uważam za zbrodnicze. Żadna to nowość, XX Zjazd KPZR był za Chruszczowa. Międzynarodowa opinia publiczna jest w tej kwestii jednoznaczna. Dochodzenie, który z nich był bardziej zbrodniczy, uważam za bez sensu. Czy większym zbrodniarzem jest ten, który zarżnął staruszkę nożem, czy ten, który staruszkę zabił siekierą? Zbrodnia to zbrodnia.

    Różnice były jednak dla nas istotne. Z punktu widzenia Polski najistotniejszą była ta, że w doktrynie hitleryzmu była likwidacja Polaków jako samodzielnego narodu, choćby poprzez całkowite i trwałe pozbawienie go osób wykształconych. W staliniźmie niczego takiego nie było. Polak mógł być ministrem (dokładniej - komisarzem ludowym) jak Dzierżyński, czy marszałkiem, jak Rokossowski.

    Dla polskiego narodowca Hitler powinien być gorszym zbrodniarzem, niż Stalin, dla polskiego internacjonalisty - odwrotnie. Czy to widać w hasłach ulicznych demonstracji :unsure: ?

    Kolejną sprawą jest rozróżnienie między stalinizmem a leninizmem, a przynajmniej między zbrodniami Stalina i zbrodniami Lenina.

    Doktryny doktrynami. Bardziej biegli w tej materii znajomi z kręgów "opozycji antysocjalistycznej" (TKN, KOR), a także z tzw. "rewizjoniści" ("poziomki") przekonywali mnie, że jak tak Schaffa dokładnie przeczytać (wraz z tym, co tkwi między wierszami), to wyraźnie jest tam napisane, że stalinizm nie jest żadną kontynuacją leniznizmu, tylko wręcz jego zaprzeczeniem. Ja nie czułem zapału do studiowania doktryn, więc tylko przytaczem zasłyszaną opinię.

    Natomiast co do praktyki, to różnice są bardzo widoczne. Lenin w 1922 został praktycznie odsunięty od władzy na skutek wylewu mózgu (niektórzy twierdzą, że nastapił on w wyniku podania trucizny, inni - że to skutek kiły, zostawmy spiskowe teorie dziejów). Może więc ponosić odpowiedzialność za zbrodnie, dokonane podczas rewolucji i wojny domowej oraz wojny polsko-radzieckiej. Tyle że w tej wojnie przeciwnicy Rosji Radzieckiej też nie zawsze działali zgodnie z Genewskimi Konwencjami, tym bardziej, że większość z nich jeszcze nie istniała. Była to całkiem serio walka na śmierć i życie i konwencje wszystkie strony miały w głębokim poważaniu. My też.

    Natomiast podczas czystek stalinowskich, głodu na Ukrainie, zbrodni katyńskiej, likwidacji polskiego zbrojnego i niezbrojnego podziemia Lenin nie żył już od lat kilku - kilkunastu - kilkudziesięciu. Obciążanie go jakakolwiek odpowiedzialnością za te zbrodnie jest fałszowaniem historii. Ostatnią rzeczą, którą Leninowi udało się wprowadzić, był NEP, новый экономический порядок, próba liberalizacji i cywilizowania bolszewizmu. Być może by się udała, gdyby nie ten wylew u Lenina.

    Nie widzę żadnych poważnych powodów do okreslania Lenina jako zbrodniarza. Mimo iż jestem zdecydowanym przeciwnikiem jego idei, zadeklarowanym zwolennikiem kapitalizmu i liberalnej demokracji.


  7. Zgadza się. Amatorami takich informacji są np. rekonstruktorzy :)

    O tak. Z pewnością. Podejrzewam, że "rekonstruktorów" jest sto razy więcej, niż osób, dociekajacych istotnych szczegółów kampanii wrześniowej. Szkoda.

    Do tego dochodzi "tylko" 28% "żurawiejek". Amatorów "żurawiejek" jest też znacznie więcej, niż tych, którzy chcą poznać przebieg zdarzeń wojny 1920 roku. Szkoda.

    Żadna mapa z katalogu nie pasuje do mojego opisu. Szkoda.

    No i dlaczego ja uczciwie płacę podatki?


  8. Proszę nie traktuj moich słów jako głupawego komplementu

    Ależ komplementy zawsze są mile widziane !!! :unsure: Tak bardziej serio, to trochę się obawiałem, że ta wymiana zdań między nami wygląda na kłótnię, a ja czuję się w 100% Twoim sojusznikiem - choć pewne zjawiska oceniam inaczej.

    Z miłą chęcią kupiłabym przewodnik, który wyszedłby spod Twego pióra.

    Taki przewodnik to cca 100 arkuszy, ja miałem napisać podręcznik na 20 arkuszy - to moja największa objętościowo publikacja - w ciągu 3 miesięcy. Zajęło to pół roku, a i tak była to horrendalna robota. Nie wiem, czy bym się podjął, nawet gdyby mi zaproponowano. Sporo, rzecz jasna, zależy od tego, za ile. Za podręcznik, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zainkasowałem 30 tysięcy brutto. Wątpię, by ktoś mi zaproponował za 5 razy większy przewodnik 5 razy tyle.

    Rozumiem, że autor tego rodzaju książek nie może być w każdym miejscu, ale... nie powinien powiadać jakieś minimum wiedzy.

    Kiedyś opisywałem szlak z Varína przez Starý hrad na Veľký Krívaň w Małej Fatrze. Małą Fatrę znałem nieźle, ale akurat tym szlakiem nie szedłem, opisywałem go wg mapy. Pozwoliłem sobie na wzmiankę, że szczególnie atrakcyjny jest zimą i wiosną, gdy jeszcze nie rozwiną się liście, bo wtedy widać przełom Váhu i zamek Strečno na drugim brzegu.

    Rzecz już poszła do druku, kiedy przypomniałem sobie, że gdzieś koło Varína są w Małej Fatrze nietypowe lasy świerkowe i tak naprawdę nie mam pojęcią, czy przy tej trasie rosną świerki, czy buki. I przeżywałem straszne duszne niepokoje, zanim zobaczyłem, że jednak w tym miejscu mamy przyzwoitą karpacką buczynę :).

    To chyba jedyny przypadek, że napisałem, choć nie wiedziałem ("Znaczy kapitan").

    pani Rusin nie miałaby problemu, gdyby posiadała chociaż minimalny zasób wiadomości o przyrodzie Karpat.

    Moim skromnym zdaniem to, co Was rozsierdziło w tekstach pani Rusin, to wcale nie brak wiadomości o przyrodzie. Tylko brak szacunku do wiadomości o przyrodzie, czyli brak szacunku do przyrody.

    Po prostu w jej tekście było widać, że to, czy tam gnieździ się orzeł skalny, przedni, królewski czy cesarski, nic a nic ją nie obchodzi. Co więcej - żyje w przekonaniu, że to nikogo nie obchodzi. A tu się bardzo głęboko myli.

    To wydawca - Pascal - wymusił na niej, że nie może pominąć atrakcji przyrodniczych. No i nie pominęła - z wiadomym skutkiem. Jeśli kolejne wydania tego przewodnika są lepsze, to tylko bić brawo wypada.

    Co - serdecznie pozdrawiając - czynię

    J.


  9. Tak, to niewątpliwie świetnie, że zaczęli. Kiedy skończą? W ciągu ostatniego miesiąca wprowadili 50 pozycji, więc całe 670 tysięcy będzie wprowadzone... 27 kwietnia 3089 roku.

    Pewnie troszkę poczekam na przykład na znakomitą mapę Królestwa Polskiego z lat 20-ych XIX w. w skali cca 1:100 000. W latach 80-ych uprosiłem o odbitki ksero wybranych fragmentów, ale kserograf "rzęził ostatkiem sił", więc są one jakości, której nie da się opisać, nie wychodząc poza ramy literackiej polszczyzny.

    Problem z tempem byłby marginalny, gdyby CBW w jakiś rozsądny sposób wyszukiwała posiadane przez siebie perełki i je digitalizowała w pierwszej kolejności. No cóż - oglądając listę dotychczas zdygitalizowanych pozycji trudno dostrzec jakakolwiek w tej kwestii staranność.

    Dokonującym wyboru naistotniejsze zdają się być ilustracje do "żurawiejki" :thumbup: . Potem inne dokumenty z naszej świetnej armii z lat 30-ych XX wieku. Z wielkim zaciekawieniem dowiedziałem się, że peleryny wojskowe miały mieć jeden szew z tyłu, na środku pleców. Waga tego jest orgomna, pewnie gdyby peleryny nie miały żadnego szwu na plecach, pogonilibyśmy Niemców za Odrę, a Sowietów na Dniepr w trzy tygodnie.

    No cóż - pewnie to moja wina, że w tej beczce miodu dostrzegam głównie ową przysłowiową kroplę dziegciu.


  10. Furiuszu, o końskich wykopaliskach nie wiem nic, o chowie koni wiem conieco, ale też specjalistą nie jestem. Wszystko, co mogę powiedzieć, to tak na "słuch, logikę i zdrowy rozsądek". Możesz dyskusję ze mną potraktować jako pożyteczną zabawę, trening przed dyskusją z promotorem.

    Nie przekonałeś mnie, że nie istniał chów hodowla koni rzeźnych, a przynajmniej chów koni na rzeź. Po części dlatego, że na własne oczy widziałem stada koni, które do innych celów się ewidentnie nie nadawały, więc drogą wykluczenia należy uznać, że były przeznaczone na rzeź.

    Oczywiście Twój argument, że nie warto chować konia na mięso, bo tę ilośc mięsa, którą koń osiągnie po 3 latach, krowa będzie mieć po roku, w całości przyjmuję. Hodowla koni rzeźnych mogła rozwinąć się tylko w bardzo specyficznych warunkach. Np takich, jakie zaistniały u opisywanych przeze mnie Karakaczanów w górach Bałkan.

    Dlaczego mieli te konie na rzeź? Bo krów nie da się wypasać na górskich halach prawie na 2000 m npm. Trawa za słaba, noce za zimne, a pokonywane odległości powodowałyby, że krowy czy woły by tam chudły. Owce i owszem. Ale owce wymagają pilnowania. Jeśli jest ograniczona liczba pasterzy, to i liczby owiec nie można zwiększyć ponad miarę. Konie natomiast pasły się same, bez dozoru, ani człeka, ani psa. To taki zysk mały, ale przy niemal zerowych nakładach.

    Jeśli takie półdzikie stada koni rzeźnych istnieją w Europie dziś (przynajmniej jedno), zasadnym jest przyjąć, że istniały i w Średniowieczu, i to pewnie częściej. Porzucone ziemie w uprawie wypaleniskowej, odległe ugory w dwupolówce zdają się być dobrymi terenami, na których warto takie stado osadzić. Ale zapewne było to zjawisko marginalne w porównaniu do hodowli rogacizny i trzody chlewnej. Z podanych przez Ciebie danych, dotyczących wieku koni, badanego na podstawie kości, wynika, że ok. 10% koni ginęło (było zarżniętych?) w wieku 2-3 lat. To sporo i to dość dobrze pasuje do natury domniemanego przeze mnie zjawiska.

    Podsumowując - teza, że w Średniowieczu konie hodowano głównie na rzeź, byłaby bardzo trudna do obrony. Ale teza, że w Średniowieczu w ogóle nie hodowano koni na rzeź też jest raczej nie do obronienia. Hodowano, ale mało. I to raczej z biedy, niż z bogactwa.

    Jednak Ciebie głównie interesuje to, czy na konie w Średniowieczu polowano, czy nie. Spróbuję wystąpić tu w roli advocatus diaboli, czyli będę wyszukiwać kontragumenty, choć z Twą tezą się całkowicie zgadzam.

    W tej roli będąc, kwestionuję Twoje argumenty, dotyczące wieku koni. Faktycznie - dzisiejszy koń pierwsze dwa lata biega sobie swobodnie, w trzecim zaczyna być przyuczany pod siodło i do zaprzęgu, co trochę trwa, bo chodzi nie tylko o wyrobienie nawyków, ale także o wzmocnienie określonych partii mięśni czy kości. Maksimum wydajności uzyskuje gdzieś w 6 roku życia, a może i później, i podobny poziom trzyma przez lat kilka, jeśli jest chowany w dobrych warunkach. To co piszę, nie dotyczy koni wyścigowych, to zupełnie inna bajka. Piętnastoletni koń to zwierz już nieco sędziwy, choć nadal użyteczny, szczególnie w jeżdżeniu rekreacyjnym. Po 20-tce to już jednak starość, choć zdarzyło mi się jechać na 25-latku bodajże.

    Może ktoś bieglejszy moje informacje skoryguje, zootechnikiem nie jestem. Ale raczej faktem jest, że mediana wieku koni, których kości znaleziono w opisanym przez Ciebie miejscu, znajdująca się w przedziale 7-10 lat (raczej koło 9-u, choć to trudno stwierdzić na podstawie tych danych) pokrywa się z wiekiem maksymalnej użyteczności konia. A któż by konia w takim wieku zarzynał?

    Tylko że tak to wygląda w przypadku koni, używanych do jazdy rekreacyjnej i dobrze utrzymanych. Już te sportowe, nawet z WKKW, nie mówiąc o konkursach potęgi skoku czy wyścigach, tak długo często nie pociągną. A konie używane do ciężkich prac?

    Z niegdysiejszych rozmów przy wódce z bieszczadzkimi wozakami wiem, że koń w takich warunkach pracy, jakie tam panują, wytrzymuje rok, może dwa. Informacja ta powtórzyła się w serii reportarzy o usuwaniu skutków "kalámity", czyli gigantycznego wiatrołomu, który miał miejsce w słowackiej części Tatr Wysokich parę lat temu.

    Obawiam się, że warunki pracy konia w Średniowieczu były bardziej zbliżone do tych z Bieszczad czy Tatr, niż do rekreacyjnej jazdy eleganckiej młodzieży z warszawki, krakówka czy innych środowisk. Więc wiele z nich przed 10-ym rokiem życia było już na tyle wyniszczonych, że nadawało się tylko na rzeź.

    Natomiast parę innych argumentów na rzecz Twojej tezy o polowaniu na konie też można znaleźć. Tyle że przedtem musimy dokonać paru uzgodnień.

    Czy zgadzasz się z tezą, którą ja poznałem od Moszyńskiego ("Kultura ludowa Słowian"), że łowiectwo przed wiekami to przede wszystkim łowienie zwierząt przy użyciu róznych pułapek, a nie zabijanie ich bronią z wykorzystaniem siły własnych mięśni? Moszyński stosuje metodę, polegającą na tym, że bada stosunki panujące w najbardziej zpadłych wsiach Polesia, Białorusi, Ukrainy, Podlasia czy Kaszub na początku XX wieku, zwykle korzystając z relacji najstarszych osób, i tak uzyskany obraz ekstrapoluje wstecz o kilkaset czy nawet 1000 lat - podobnie jak ja zrobiłem z moimi Karakaczanami. Metoda ta mi wydaje się być rozsądną, ale nie wiem jak się do niej ustosunkowuje współczesna nauka, a Ty w szczególności.

    Kolejna rzecz to te rozmiary. Ja napisałem, że dziki koń jest "nieco" większy od sarny, Ty sprostowałeś, że nie "nieco", ale "znacznie". Ok, nie kłóćmy się o ten wyraz. Faktycznie, w masie ciała różnica zdaje się być ogromna, choć we wzroście już nie tak wielka (kozły sarny dochodzą do 90 cm w kłębie, dzikie konie dochodziły do 120 cm). Pytanie do Ciebie brzmi - czy zgadzasz się z tezą, że choć dzikie konie były znacznie większe od saren i dzików, a też znaczne mniejsze od łosi i jeleni, ich rozmiary były takie, że łapały się w pułapki zastawione na sarny, dziki, jelenie i łosie?

    Jeżeli w powyższych kwestiach się zgadzamy, to znaczy, że zgadzamy sie w tym, że na konie w Średniowieczu polowano, przynajmniej przy użyciu pułapek kłusowniczych. Problem może być w tym, że to nie my mamy uzgodnić poglądy, tylko że trzeba przekonać promotora i recenzenta. Myślę, że i w kołach myśliwskich, i parkach narodowych możnaby szukać potwierdzenia, że z jednej strony sarny i dziki, a z drugiej łosie i jelenie łapią się w podobne pułapki. Jeśli tak, to dzikie konie też by się łapały. Więc łowienie koni moglibyśmy uznać za... no może nie udowodnione, ale bardzo silnie uzasdnione.

    Kolejna sprawa to wielkość tych koni, których kości w siedzibach ludzkich odnaleziono. Piszesz, że ich wzrost w kłębie wahał się od 120 do 150 cm i sugerujesz istnienie dwóch linii - koni niskich i koni wysokich.

    Jeśli to jest potwierdzone, to trzeba sobie zadać pytanie, co to za konie niskie. Przy tak mikrej posturze nie mogły służyć pod wierzch, a i ich uzyteczność w zaprzęgu była raczej organiczona. Toć to osły są znacząco wyższe. Jeśli nie były użytkowe, to mogły być albo rzeźne, albo odłowione. Jest to więc mocny argument na rzecz łowiectwa koni, o ile odsetek kości koni niskich jest znaczny.

    Pozdrawiam serdecznie i cieszę się, jeśli w czymkolwiek byłem pomocny.

    JC


  11. Jako Polak mam bardzo osobiste powody by nienawidzić tych co nieśli leninowską ideę. [...]Nie jestem osobą [...]co to ma wyczucie językowe lepsze niż ludzie z PWN[...]

    Osobisty stosunek do zdarzeń historycznych jest tyleż wart, co osobiste wyczucie językowe. Czyli - wg mnie - bardzo dużo. Oba są po prostu faktem. Oba nie mogą być błędne, choć oba mogą opierać się na błędnych przesłankach. Oba są przedmiotem badań naukowców - jeden historyków, drugi lingwistów - z tym, że historycy przynajmniej teoretycznie dysponują jakąś obiektywną materią, rzeczywistym przebiegiem zdarzeń, niezależnym od "osobistych powodów, by...", to lingwiści niewiele mają poza sumą (co najwyżej sumą ważoną) tych osobistych wyczuć językowych.

    W każdym razie chylę czoła przed Twymi osobistymi powodami do nienawidzenia tych, którzy nieśli leninowską ideę.

    Ja osobistych powodów do zajęcia stanowiska w tej materii raczej nie mam, a raczej mam ambiwaletne. Z opowiadań ojca wiem, że podczas wojny domowej w Moskwie doskwierał im głód, więc zdecydowali się zarżnąć i ugotować ukochanego kota mej babki. Babce powiedzieli, że udało im się kupić królika. A kocur, jak to kocur - poszedł się łajdaczyć i zniknął. Może z tego powodu powienienem nienawidzieć Lenina, ale jakoś tej nienawiści nie czuję.

    Co do doświadczeń ojca z okresu II wojny światowej to zaliczył i więzienie NKWD, i niemiecki obóz koncentracyjny.

    Do więzienia NKWD trafił przyłapany na próbie nielegalnego przekroczenia granicy radziecko-niemieckiej zimą 40/41. W zasadzie powinien zostać odesłany do Katynia lub innego tego typu obozu, ale uratował go pewien Rosjanin (a może i nie Rosjanin, ale Советский человек), dowodząc NKWD, że jako wybitny fachowiec jest niezbędny ZSRR nie jako trup czy więzień, ale żywy. Miał być odesłany gdzieś w głąb Rosji, zapewne do zamkniętego ośrodka badawczego, ale zanim to się stało, Niemcy zajęli Lwów i wrócił do Warszawy, a konkretniej - na Pragę. Nota bene - ci sami ludzie, którzy go wyciągnęli z więzienia, opóźniali jego wyjazd w głąb ZSRR. Z zamkniętego ośrodka badawczego do Polski by już nie wrócił, więc w pewnym sensie uratowali go dwukrotnie.

    Do Stutthofu trafił z łapanki, gdyż z Pragi oglądał płonącą Warszawę. Przed bramą KL urządzono zbiórkę i kazano wystąpić robotnikom. Ojciec był inżynierem, takim przygarbionym słabeuszem w okularach, więc nie wystąpił. Wtedy podszedł do niego oficer z Organizacji Todt i zapytał, jaki ma zawód? Ojciec odparł - inżynier. Wtedy rozległ się wrzask, że Polacy do naród niewolników i nie ma w nim miejscu na jakiś "inżynierów", "polski inżynier" to tyle co robotnik wykwalifikowany. Kazał ojcu dołączyć do robotników.

    Robotnicy poszli kopać okopy. Przeżyli. Nie-robotnicy poszli za druty obozu. Raczej niewielu z nich przeżyło. Ten oficer od Todta zapewne wiedział co robi - degradując ojca do robotnika uratował mu życie.

    Rozpisuję się o tym dlatego, że te dwie opowieści zawierają w sobie kwintesencję różnicy w stosunku dwóch totalitaryzmów do Polaków. Przed śmiercią w radzieckim łagrze uratowało go to, że przez wrogi reżim został uznany za człowieka "mądrego". Przed śmiercią w nazistowkim lagerze uratowało go to, że zdecydował się udawać człowieka "głupiego".


  12. Czegoś nie pojmuję...[...]

    A ja twierdzę, że kiedy wyjdę na jakiś pochód z koszulką z Hitlerem niosąc w ręku flagę ze swastyką [...] to zostanę zaatakowany [...] albo zatrzyma mnie policja. Ale jak wyjdę z koszulką z Leninem i flagą z sierpem - policja nawet nie zwróci na to uwagi.[...]

    I to mi się nie podoba...

    Oczywiście, że reakcje zarówno zwykłych przechodniów, jak i policji, będą zasadniczo odmienne. Bo zasadniczo odmienne były ideologiczne cele Hitlera i Lenina w stosunku do Polaków, nie mówiąc już o roli, którą w ich losach odegrali.

    Postaram się to opisać jak najkrócej i najprościej.

    Celem hitlerowskiego narodowego socjalizmu była budowa potęgi narodu niemieckiego i szczęścia Niemców. Parę innych narodów uważano za strategicznych sojuszników, ale nie głównych beneficjentów nazistowskiego systemu. Polacy mieli bądź zniknąć, bądź zmienić się w społeczość, wykonującą prace niegodne Niemców. I ten plan Hitler faktycznie realizował. Parę milionów mieszkańców Polski wymordował, i to bynajmniej nie tylko Żydów.

    Celem leninowskiego komunizmu było uszczęśliwienie wszystkich ludzi. Polaków także. Polacy mieli współtworzyć raj światowego komunizmu. Podobnie jak Rosjanie, Niemcy i Francuzi. Wyszło trochę inaczej, bo nasi ojcowie i dziadowie raj sobie wyobrażali zupełnie inaczej, więc wojowali przeciw Leninowi, i to zwycięsko. I w sumie nic złego nam ten Lenin nie zrobił.

    Jako Polak mam bardzo istotne powody nienawidzieć Hitlera i jego ideologię - bo była z założenia wroga mojej nacji. Mam też powody nienawidzieć ideologię stalinowską, choć są one mniej oczywiste i bezdyskusyjne. Powodów nienawiści do idei i osoby Lenina raczej nie dostrzegam.


  13. A skąd konstatacja, że: "... w Europie można napotkać ludzi, którzy - jak mniemam - od Średniowiecza jedynie nieznacznie zmienili swe obyczaje"?

    Ano ta konstatacja, określona jako "mniemanie", wzięła się stąd, że jak widzisz w środku lata ludzi, odzianych w baranice, z wielkimi pastorałami w ręku, przeganiających swe stada po grzbietach trudno dostępnych gór, przy czym ich krowy, woły, kobiety i dzieci towarzyszą im w tej wędrówce, choć trzymają się niżej, tam gdzie o wodę i opał łatwiej, to jakoś tak dochodzisz do wniosku, że ludzie ci niewiele skorzystali z nowożytnych zdobyczy cywilizacji.

    I co to ma do polowań?

    Bezpośrednio niewiele, ale pośrednio bardzo dużo.

    Jeśli jakieś zwierzę jest hodowane na rzeź, to znaczy, że jest uważane za jadalne. W naszej kulturze np. pies, a chyba też i wilk, uważane były za niejadalne, natomiast borsuk i owszem, a jeż - zależy od pyska, jak miał pysk podobny do psa, to nie, a jak do borsuka - to do gara (to też z Moszyńskiego). Z tego, co tu napisaliśmy, jednoznacznie wynika, że koń jest jadalny, a nawet można go hodować na rzeź.

    Z drugiej strony, mówiąc o łowiectwie w Średniowieczu, należy raczej wyobrażać go sobie podobnie, jak pozyskiwanie dzikiej zwierzyny odbywało się "wśród ludu" w czasach, będących przedmiotem zainteresowania Moszyńskiego, czyli w początkach XX wieku, oraz jak nierzadko odbywa się i dziś, czyli jako coś, co nazywamy obecnie kłusownictwem, a nie myślistwem. Te wszystkie wnyki, paści i pułapki były może i nie takie proste w kostrukcji, jak dzida i topór, a nawet łuk, ale na pewno korzystanie z nich wymagało mniej wysiłku.

    Taki sobie tarpan to BYŁO bydlę nieco większe od sarny i dzika, ale też i nieco mniejsze od jelenia czy łosia. Skoro zastawiano wnyki, paści, pułapki i na sarny, i na jelenie, dzikie konie łapły się i w jedne, i w drugie. A jak się złapały, to - skoro były i są uważane za jadalne - to je zjadano.

    Furiuszu - zapewne nigdy nie dowiemy się, czy konstruowano specjalne pułapki na dzikie konie, jednak trudno uwierzyć, że akurat konie starano się w szczególny sposób oszczędzić.

    Może powinieneś odwrócić swój tok dowodzenia i, zamiast szukać dowodów na to, że na konie polowano, poszukać argumentów, dowodzących, że się to nie działo. Obawiam się, że to będzie zbiór pusty.

    Pozdrawiam serdecznie

    J.


  14. Trochę mało informacji, a czasy były burzliwe i chyba często noszono taki szynel, jaki akurat był w magazynie. Szczególnie w formacjach polskich przed 1922 rokiem.

    Co do podobieństwa kroju do rosyjskiego, to pewności nie mam. Przejrzałem kilkanaście ilustracji z książki "Rosyjski ubiór wojskowy" z początku XX wieku - Клапан, czyli owa "patka", był zdecydowanie innego kształtu: wydłużony prostokąt, równoległy do dolnej krawędzi kołnierza, z guzikiem lub bez. Ale na części ilustracji patki совсем нет. Ale takiej w dolnym rogu kołnierza nigdzie nie dostrzegłem.

    Drugi problem z guzikami - wprawdzie, Vissegerdzie, nie końca masz rację z tym, że rosyjski шинель nie miał guzików na wierzchu (swoją drogą - miał guziki kryte czy raczej haftki?), bo są w tej książce płaszcze bez guzików, z jednym rzędem i z dwoma rzędami. Tyle że dwa rzędy to z reguły płaszcze oficerskie. WSK nic nie pisał, że jego dziadek był oficerem.

    Rosyjski szynel miał jakiś charakterystyczny element kroju z tyłu, to go odróżniało od płaszczy innych armii. Co to było - nie mogę sobie teraz przypomnieć. Ale - wg posiadanej przeze mnie, bardzo skromnej wiedzy, nic nie wskazuje na to, by to zdjęcie przedstawiało Twego dziadka w czasie służby w 235 Kiszyniowskim Pułku Piechoty. Już raczej ta policja.


  15. No tośmy się dogadali w sprawie łosi. Na terenie NP Poloniny łosie występują, choć rzadko. Zatem podanie informacji, że występują nie było "kretyństwem", szkoda tylko, że nie dodano, iż występują tam wręcz wyjątkowo. Szkoda, że nie podano informacji o jeleniach i sarnach. I o orliku krzykliwym. I o derkaczu, memu sercu bardzo drogim. I paru innych.

    Tylko że autorka informacje o przyrodzie Bukovských Vrchov musiała zapewne zmieścić w 4 wierszach, a na ich zdobycie poświęcić 1 wieczór. No i wyszło, jak wyszło. Jeśli ktoś oczekiwał wymienienia typowych tamtejszych gatunków, to tego nie dostał. A informacja o łosiach była nieprecyzyjna. Ale przyznaj sama - zdobycie tych informacji zajęło Ci trochę czasu, wręcz lata. Gdybyś pisała przewodnik po NP Poloniny czy Bukovských Vrchach, czy po prostu całych Biaszczadach, to zdobywanie takich informacji miałoby sens, co więcej - należałoby ich pisanie powierzyć komuś, kto je z grubsza posiada już przed przystąpieniem do pracy.

    Nie sposób jednak oczekiwać od kogokolwiek, że tak szczegółowe informacje posiada o każdym fragmencie Słowacji (choć to kraj niewielki) i to zarówno o przyrodzie, jak i zabytkach i innych walorach kulturowych, komunikacji, noclegach, gastronomii etc. etc.

    Nieskromnie przyznam, że czuję się na siłach napisać przewodnik po Słowacji. W swoim czasie Janko Bošnovič, dziś będący dyrektorem Narodowego Centrum Turystyki Słowackiej w Polsce, zapraszał mnie do wygłaszania prelekcji na temat słowackich walorów turystycznych na Krzywym Kole, w Instytucie Słowackim, i przedstawiał mnie, jako kogoś, kto najlepiej zna Słowację ze wszystkich ludzi, których zna - z rodowitymi Słowakami włącznie. Robił to także w obecności delegacji słowackich biur i organizacji turystycznych (byli wkurzeni). Nie mogę mieć lepszej rekomendacji, choć było to już kilkanaście lat temu, moja wiedza raczej się nie zmniejszyła, na Słowacji jestem 1-2 razy w roku i zaczyna mi brakować miejsc, w których jeszcze nie byłem.

    Chciałbym dostać na napisanie takiego przewodnika 2 lata, pewnie żadne wydawnictwo na taki termin by się nie zgodziło, więc stanęłoby na 1 roku bardzo wytężonej pracy. I wątpię, by udało mi się uniknąć tego typu uchybień, które piętnujesz, jako "kretyństwo". Z zagadnieniami. związanymi z przyrodą pewnie bym sobie poradził dobrze, bo to moje hobby, z historycznymi tym bardziej, ale zabytki architektury - to już nie wiem. A gastronomia? Tak, 15 lat temu potrafiłbym polecić 2-3 knajpy w wielu miastach powiatowych Słowacji, ale nie we wszystkich. A teraz musiałbym się oprzeć na Internecie. No może o winie mógłbym napisać coś od siebie. Ale o lokalach rozrywkowych, klubach, dyskotekach lepiej nie wspominać. Z żadnych takich nie korzystałem w życiu.

    Nie istnieje taki człowiek, który kompetentnie mógłby opisać jakiś obszar cca 100 tysięcy kilometrów kwadratowych, w różnych aspektach - przyrodniczym, historycznym, kulturowym, turystycznym, komunikacyjnym etc. etc. Nie da się, gdzieś się coś popełni i kilku ludzi będą się z tego nabijać. Ale kilka tysięcy skorzysta.

    Ja też kocham publikacje bardzo szczegółowe, ale siłą rzeczy muszą one dotyczyć wąskiego zakresu zagadnień. Mam książkę, całkiem grubą, pt. "Levárky", która dotyczy jednej jedynej wsi na słowackim Záhoriu (nad Morawą, na zachód od Bratislavy) - Malé Leváre. Cudowna rzecz, wydarzenia w tej wsi w ciągu ostatnich 200 lat niemal są opisane z dokładnością do numeru domu i nazwisk uczestników.

    Genialne, ale nie da się tak opisać całego kraju.


  16. Nie przekonałeś mnie.

    Co do czego? Co do tego, że przewodniki Pascala, szczególnie z serii "The rough guide" są rzetelnym źródłem wiedzy krajoznawczej, przekonać Cię nie chciałem. Bo nie są.

    Co do tego, że jednak należy ważyć słowa, nieścisłości nie nazywać "kretyństwem" - to żałuję. Bo w przewodnikach Pascala można znaleźć prawdziwe kretyństwa. Informacje, co do których odrobina zdrowego rozsądku pozwala stwierdzić, że nie mogą być prawdziwe.

    Informacje o łosiach w PN Połoniny uzyskałam nie ze stron (od kiedy to strona jest źródłem?) lecz z przewodnika po parku.

    Z jakiego przewodnika? Jakie informacje? Nie podzieliłaś się nimi z nami. Podałaś jedenie, ze w BPN łosi w zasadzie nie ma, choć czasem bywają. Więc nie mogą przechodzić w NP Poloniny z terenu BPN. Ale ani na stronach NP Poloniny, ani w cytowanym fragmencie przewodnika autorstwa Wiesławy Rusin, nie ma wzmianki o tym, że łosie przechodzą z BPN. Na stronie Parku podano, że przechodzą z polskiej strony, ale nie, że z terenu BNP. Rusin pisze jedynie, że występują na terenie NP Poloniny. Znajdziesz naukową publkację, stwierdzającą, że na terenie NP Poloniny nigdy nie obserowano łosi? Wątpię.

    Oficjalna strona instytucji naukowej, jak "Správa Narodného Parku Poloniny" jest jak najbardziej źródłem o charakterze bliskim naukowego. Znacznie bliższym, niż jakikolwiek przewodnik. Informacja z przewodnika ma niższą rangę. Przewodnik jest wydawany dla zysku przez przedsiębiorstwo. Strona parku jest tworzona w celu popularyzacji wiedzy przez instytucję naukową.

    Rozmawialiśmy też na ten temat z panią Bural na szkoleniu

    Państwo Burálovci to bardzo mili i kompetentni ludzie, lepiej znam męża (znaczy gadaliśmy przez kilka godzin) - nadal jest tam szefem?

    Po pierwsze do każdego źródła należy podejść krytycznie. W naszym bieszczadzkim światku przewodnickim strona nie może być pełnoprawnym źródłem. Może ewentualnie uzupełniać inne źródła. Po drugie należy potwierdzić każdą informację innym źródłem. Tak nas szkolono. Moim zdaniem są to zdrowe zasady.

    Są to raczej zasady zaczerpnięte z seminarium doktoranckiego, ale bardzo dobrze, że w tym światku są aż tak wysokie standardy. Tym bardziej, że - niestety - nie wszyscy przewodnicy mają w stosunku do siebie tak wysokie wymagania. Ci, z którymi się zetknąłem, zwykle klepią wyuczoną lekcję.

    Przewodniki Pascala są kiepskie.[...]Dziwi mnie Twoje podejście. W moim światku Koledzy nie podchodzą tak liberalnie do słowa pisanego.

    Jako źródło wiedzy naukowej są nie tylko kiepskie, ale wręcz fatalne. Jako źródło informacji, którą turyści uważają za użyteczną - są, dla wielu z nich, znakomite.

    Turyści są różni i różne są ich potrzeby. Nawet ci, których można określić, jako uczestników "turystyki krajoznawczej" nie koniecznie pragną szukać głębokiej wiedzy o odwiedzanych regionach. Raczej szukają informacji typu "a co tam jest fajnego?". Co zobaczyć, jak dojechać, gdzie zjeść, gdzie wypić i gdzie przenocować? Do nich są adresowane pascalowskie "The rough guide", które z założenia nie są pisane przez specjalistów, ani przez takowych później poprawiane. To ma być opis robiony z punktu widzenia takiego turysty, adresowany do jemu podobnych. Zamiast się zżymać na niedostarczanie naukowej wiedzy, lepiej go przed nabyciem po prostu przekartkować! Toć tam więcej miejsca zajmuje opis knajp, niż krajobrazu.

    Inni znów oczekują encyklopedycznej wręcz wiedzy, głębokiej, usystematyzowanej. I wspaniale, że tacy są i kupują przewodniki Rewasza po Bieszczadach. Jednak trudno oczekiwać, żeby przewodnik po Słowacji oferował równie głęboką wiedzę. Musiałby być wydany w czterech tomach, a Francja to chyba w 16-u.

    Inni szukają informacji o charakterze opowieści, rzetelnej, ale nieco lirycznej. Pisząc swoje książki o Słowacji, pomimo narzuconego przez wydawcę podtytułu "Superinformator", starałem sie w niektórych rozdziałach tworzyć taką opowieść. Pisałem to tak, jakbym opowiadał to swemu przyjacielowi, zapytanym jak tam jest. Siłą rzeczy czasem odchodząc od encyklopedycznej ścisłości, bo opisywałem swoje wrażenia. Choć starałem się być w zgodzie z głęboką więdzą krajoznawczą i historyczną, nie mogłem w tej konwencji uniknąć pewnych skrótów i uproszczeń.

    Nie rozumiem podejścia Pascala do wydawania książek. Przecież każda powinna być zredagowana.

    Żeby zrozumieć filozofię Pascala spróbuj wyobrazić sobie, że wygrałaś na loterii fantowej wycieczkę na Hawaje do Honolulu. Na tydzień, zakwaterowanie + 2 razy podróż. Nic Cię tak naprawdę te Hawaje nie obchodzą. Wygrałaś, więc chcesz ten tydzień fajnie spędzić. Nic więcej. Precież tam nie wrócisz za własne pieniądze, żeby pogłębiać i systematyzować. W takiej sytuacji świetny dla Ciebie będzie przewodnik Pascala.

    Co do "redagowania" tekstów autorskich przez wydawnictwo, mam dość mieszane uczucia. Pierwsze przykre doznanie jest związane z redagowaniem tekstu wspomnianego już mego "superinformatora" przez wydawnictwo "Skorpion" Zawiślińskiego. O dowódcach Słowackiego Powstania Narodowego 1944 napisałem, że zostali "zamordowani" w obozie koncentracyjnym. Redaktor zamienił to słowo na "rozstrzelani". Nie ma żadnych informacji o sposobie wykonania kary śmierci. Ingerencja redaktora była zupełnie bezzasadna.

    O tym, co musiał zrobić z moim tekstem redaktor Bardzo Poważnego Wydawnictwa Pedagogicznego, żeby przepchnąć mój podręcznik "Marketing usług hotelarskich" przez ministerialną recenzję językową, to już w ogóle szkoda gadać.


  17. Dziękuję za link. Przeczytam.

    Odpowiadając poprzednikowi, mówię iż chodzi mi jedynie o okres po Napoleonie do lat 60.

    Zaiste, jeżeli przeczytasz to wszystko, co tam napisaliśmy, to - będę wielce nieskromny - posiadłeś naprawdę dużo informacji. Przelaliśmy tam całą wiedzę, którą dysponujemy. Obawiam się, że nic więcej nie mamy do dodania - tym bardziej, że raczej uzgodniliśmy stanowiska z dokładnością do 2 cm, :) .

    Z tym, że nasze rozważania dotyczą epoki napoleońskiej oraz postnapoleońskiej, które skończyły się definitywnie w 1849 roku pod Temesvár. Potem wprowadzono karabin gwintowany, proch bezdymny etc. oraz kilka innych nowości, które zasadniczo zmieniły taktykę.

    Do lat 60.-ych się tego dociągnąć nie da.


  18. Proszę bardzo. Nie ma czegoś takiego jak bór bukowy, jak sam wspomniałeś bory to są lasy iglaste. Pierwszy błąd.

    Niby tak. Błąd, polegający na tym, żu użyto wyrazu "bór" w sensie "stary las", niekoniecznie "iglasty". Tylko że tak chyba rozumie ten wyraz 90% Polaków. Choć się z Tobą zgadzam, że należy wykorzystywać takie okazje do upowszechniania naukowej terminologii, ale bez przesady. Raczej nieścisłość, niż błąd.

    Drugi: orzeł skalny, czy przeciętny czytelnik musi wiedzieć, że na Słowacji orzeł przedni jest nazywany orłem skalnym? Mamy błąd następny, moim zdaniem to już jest przegięcie.

    Tu już gorzej, błąd ewidentny. Czytelnik może uznać, że występuje tam "orzeł skalny", który jest innym gatunkiem, niż "orzeł przedni". Na plus autorce zaliczyłbym to, że korzysta ze źródeł słowackich, choć nie zawsze z pełnym zrozumieniem. Wielu ma problem ze zrozumieniem tekstu we własnym języku.

    Kolejny łosie. Łosie nie występują w PN Połoniny, na pewno nie żyją w górach w reglu dolnym, to nie jest środowisko dla nich. Na terenie Bieszczadów zawędrowało kilka łosi ale były w Obniżeniu Górnego Sanu, jeden kręcił się koło Zatwarnicy. Zostały zabite przez myśliwych jako gatunek nam obcy.

    Tu mamy jednak problem. Na oficjalnej stronie Parku widnieje bowiem informacja: "Nepravidelne na územie prechádza z poľskej strany aj los mokraďový (Alces alces)", co po naszemu się tłumaczy "nieregularnie na ten teren przechodzi z polskiej strony także łoś".

    Živočíšstvo,Národný park Poloniny a Medzinárodná biosférická rezervácia Východné Karpaty, Štatná Ochrana Prírody Slovenskej Republiki, Bánska Bystrica 2012, http://www.sopsr.sk/nppoloniny/sk/zivocistvo.php

    Tekst ten następuje bezpośrednio po opisie stada żubrów, co pośrednio sugeruje, że żubry też przechodzą z polskiej strony.

    Wracając do łosi - zapewne masz rację, że łosie, nawet jeśli się na terenie NP Poloniny pojawiają, to nie pochodzą z naszej strony. Jednak przewodnik to nie opracowanie naukowe, autor nie ma obowiązku dokonania krytycznej analizy wielu, najlepiej niezależnych, źródeł - znalazł jedno, jak najbardziej wiarygodne, i zawarte tam informacje powtarza.

    Moim zdaniem to już jest kretyństwo

    Podanie informacji, zawartych na oficjalnej stronie Parku, "kretyństwem" zwać się zdecydowanie nie godzi. Poza tym, udowodnij mi, Beato Lucyno, że ani jeden łoś jakoś się nie zapętał powyżej Zatwarnicy (a może szedł od Cisnej czy Wetliny) i nie zaszedł na teren NP Poloniny? Może jednak Słowacy wiedzą, co piszą, i odnotowali takie zdarzenie?

    autorka pomyliła dwa gatunki ssaków, łosia z jeleniem

    To już jest wyraźna wroga insynuacja :angry: .

    Kolejna sprawa to te nieszczęsne wydry. Od kiedy to wydry żyją w lasach jodłowo-bukowych czy bukowych?

    Wydry żyją w ciekach wodnych, rzecz jasna. Ale jeśli taki strumień czy rzeczka przepływa przez las bukowo-jodłowy czy bukowy, a wykształcony nad nim pas łęgu jest znikomy, zasadnie jest powiedzieć, że wydra żyje na terenie lasu, choć - zaiste - typowo leśnym zwierzęciem nie jest. Myślę, że większość z użytkowników tego przewodnika, których w ogóle to obchodzi, zdawała sobie sprawę, że nie należy szukać wydry, skaczącej z konaru buka na gałąź jodły :) w poszukiwaniu szyszek. Tego to nawet nieścisłością bym nie nazwał, ot - "skrót językowy".

    nie wiedziała o tym iż w 1999 r. na terenie PN Połoniny wprowadzono z powrotem do środowiska żubry. W 2002 r. kiedy został wydany po raz pierwszy przewodnik mogła o tym nie wiedzieć. W następnych wydaniach już powinna być o tym wzmianka.

    Ależ w podanym przez Ciebie cytacie jest mowa o żubrach na terenie NP Poloniny, tyle że powinna była napisać: "pochodzących z polskiej strony", a nie "przechodzących z polskiej strony". Różnica dość podstawowa dla fachowca, ale można ją skwitować słowem "przejęzyczenie".

    Kobieta nie mając zielonego pojęcia o faunie i florze PN Połoniny pisze przewodnik

    Pojęcia to rzeczywiście nie ma, z resztą, gdyby miała, to Pascal by jej nie zatrudnił, bo z zasady nie zatrudnia fachowców. To jest seria przewodników, pisanych przez zwykłych turystów dla zwykłych turystów. Dlatego przewodników tej serii nie można traktować jako źródła wiedzy, co najwyżej - jako źródła pożytecznych dla typowego turysty informacji.

    Nie będę tego podejścia bronić, ale - o ile nie wprowadzają użytkownika istotnie w błąd - nie będę też ich przesadnie krytykować. Istotnym błędem było określenie gatunku orła. Pozostałe, przez Ciebie wytykane, są albo nieścisłościami, albo, pożądanymi przez większość turystów, uproszczeniami.

    Ale doskonale Cię rozumiem. Wiesz, tak jak Twoją pasją są Bieszczady, moją - wojna polsko-rosyjska 1831 roku. Przed kościołem w Dębem Wielkim jest pomnik, upamiętniający świetną szarżę naszej kawalerii przez groblę i most. Na tym pomniku są lance ułańskie, z biało-czerwonymi proporczykami. Białe na górze, czerwone na dole.

    To, że większość wojsk, biorących udział w tej szarży, to sztrzelcy konni i karabinierzy, którzy lanc nie mieli, to drobiazg. Nawet jednak, gdyby tam były lance z dwubarwnymi proporcami, to czerwony byłby na górze, a biały na dole.

    Mnie to wkurza, ta zamiana. Ale chyba tylko mnie. Moi znajomi i bliscy uważają, że powinieniem się cieszyć, że jest jakikolwiek pomnik.


  19. Wprawdzie ja ze Śląska, ale jak może być widać na zdjęciu, że te znad Bugu zastygają nieruchomo ?

    Toć widać wyraźnie, że nie zwinął się w kłębek. Oraz - choć może to już trochę wysiłku wymagać - że zdjęcie w nocy z fleszem robione, więc musiał się nie ruszać, skoro w miarę ostre wyszło.

    No to, że to blisko Bugu było, to już musisz przyjąć na wiarę, albo odrzucić.

    Czy jeż ze Ślaska, jak go człek dotknie, to zwija się w kłębek, czy też tylko tak zastyga ?


  20. A przeciw mnie :(

    Ależ skądże, Romanie, nigdy bym nie śmiał. Wprawdzie nasze poglądy polityczne (oraz pogląd na używanie słowa "witam) są zasadniczo sprzeczne, ale co do dyskusji o ordzie białogrodzkiej i budziackiej bardzo sobie Ciebie cenię. I w kilku innych też. Tym bardziej, że - o ile dobrze pamiętam - mimo pewnej różnicy zdań co do ordy budziackiej i białogrodzkiej, nie popierałeś zbyt zdecydowanie podstawowej tezy moich głównych adwersarzy, że nasza armia w ciągu ostatnich 15 lat XVII wieku była świetna, a to, że nie odniosła żadnych trwałych sukcesów, nic nie znaczy, bo ona po prostu takich sukcesów odnosić nie chciała. Może się mylę, ale raczej widziałem nas obu po jednej stronie barykady.

    W wątku, w którym odważyłem zaproponować Secesjoniście "kumplowanie" się ze mną, mym przeciwnikiem był niejaki "suomeksi". Mam cichą nadzieję, że nie zechcesz być z nim "w jednej paczce" przeciwko mnie :blink: ?


  21. Nadal się nie zgadza. Wg Warszawskiego w dniach 1-14 grudnia było we wszystkich magazynach 2034 pudy prochu armatniego, czyli 33,3 tony. Tymczasem wg raportu Komisji Rządowej Wojny do RNN z 17 stycznia wynika, że w magazynach mieliśmy, po wydaniu amunicji dla artylerii liniowej, 1300 cetnarów prochu artyleryjskiego, czyli 84,2 tony.

    Różnica jest zbyt wielka, żeby mogła wynikać z niedokładności czy z przyjęcia innej miary. Gdyby to miały być cetnary angielskie (???), i tak byłoby ponad 65 ton.

    Może po prostu przekwalifikowano jakąś ilość prochu?

    W zastawieniu Warszawskiego mamy razem 8420 pudów prochu, czyli 138 ton wszelakiego prochu. W zestawieniu KRW 3690 cetnarów, czyli 239 ton. Oraz gotowych 5,2 miliona ładunków, co daje kolejne 60 ton prochu.

    Ile ładunków wydano armii? W ładownicy mieściło się 40 naboi, mieliśmy cca 50 000 ludzi, uzbrojonych w broń palną, co daje 2 miliony ładunkow - kolejne 24 tony. I, tak szacunkowo, jeszcze połowa tego dla artylerii. Razem 36 ton.

    Oznacza to, że zgodnie z raportem Komisji Rządowej Wojny 17 stycznia dysponowaliśmy razem 335 tonami prochu. Wg Warszawskiego zaś na początku grudnia mieliśmy tylko 138 ton prochu. Nie zgadza się. Nawet uwzględniony przez Warszawskiego zapas saletry pozwalał jedynie na wytworzenie dodatkowych 35 ton prochu. Skąd wytrzasnęliśmy dodatkowe 162 tony?

    Trudno uwierzyć, że ministerstwo wojny podowało rządowi dwukrotnie zawyżoną ilość prochu. Błędu raczej szukałbym w raportach, na których się opierał Warszawski. Jakie było jego źródło - nie wiem. Jedyne, co mi przychodzi, to to, że "raporty Warszawskiego" objemowały jedynie proch w beczkach, podczas gdy znaczna część prochu, zarówno strzeleckiego, jak i artyleryjskiego, była magazynowana w zawczas przygotowanych ładunkach.

    W każdym razie amunicji mieliśmy zapas duży.

    Któreś z tych źródeł


  22. Brat kupił mi swego czasu przewodnik Pascala po Słowacji. Mały fragment dotyczący PN Połoniny :"W borach, głównie bukowych i bukowo-jodłowych żyją rzadkie gatunki zwierząt m.in. wilki, rysie, łosie i wydry, orły skalne, a nawet żubry, które przechodzą z polskiej strony". Ten super kretyński tekst stworzyła Wiesława Rusin. Dla mnie jest kwintesencją merytoryczności przewodników Pascala.

    W sumie to mogłabyś nam, maluczkim, uświadomić, co jest w nim takiego kretyńskiego :unsure: .

    Spróbuję sam:

    "W borach, głównie bukowych i bukowo-jodłowych" - bór to bór, buczyna to buczyna. Bór to najprościej mówiąc - las iglasty. Ostatecznie mógłby by bór jodłowo-bukowy, ale jakoś nie spotkałem się z tym określeniem.

    "żyją rzadkie gatunki zwierząt m.in. wilki, rysie, łosie i wydry, orły skalne" - wilki, rysie i wydry niewątpliwie żyją. Orol skalný albo orol královský, czyli aquila chrysateos, to po naszemu "orzeł przedni", co do jego występowania - w zestawieniu NECONET jest wymieniony, na stronach NP Poloniny - nie. Różne mogą być tego przyczyny. Na odwrót jest z żubrami - Neconet o nich nie wspomina, a NP i owszem, twierdzi, że 15 sztuk mieszka po ichniej stronie granicy. Z kolei o łosiach NECONET milczy, a NP twierdzi, że czasem przechodzą z naszej części Bieszczad.

    Dziwią też trochę gatunki, których nie wymieniono, np. derkacza, którego nawoływania są łatwe do zauważenia przez turystów, orlika krzykliwego, który rzadko występuje w górach, czy niedźwiedzia brunatnego - bądź co bądź to "vzácny a významný drúh".

    W sumie określiłbym to jako "nieścisłości", "kretyństwo" to chyba przesada.

    Choć w "Pascalach" kretyństwa też można znaleźć, szczegolnie w pierwszych polskich wydaniach. Pamiętam jakąś informację, dotyczącą bodajże miejsc na obrzeżach Słowackiego Raju, gdzie autor polecał, że jak się jest w punkcie A, to warto zajrzeć do punktu B, odległego o niecałą godzinę pieszo (3 km). Te 3 km to była z grubsza prawda, tyle że drogi tam nie było, tylko całkiem spora góra i jeszcze wąwóz do sforsowania w poprzek. W późniejszych wydaniach najgorsze błędy poprawiono.

    Ciekawostkę można znaleźć w "Pascalu" o Węgrzech, w opisie win tokajskich. Otóż autor z całą powagą twierdzi, że w tym regionie wyrabia się wino... z lipowych liści :thumbup: . W rzeczywistości chodziło o odmianę winogron Hárslevelű, co da się przetłumaczyć na "lipowolistne", albo po prostu użyć nazwy "lipowina" (na wzór słowackej lipoviny). Liście tej odmiany rzeczywiście są podobne do liści lipy, prawie okrągłe, ale to jednak z winogron się to wino robi.

    To rzeczywiście mnie wkurzyło, bo poczułem w tym tekście takie lekceważenie mieszkańców tego kraju i im podobnych "tam wino z liści drzew robią i dzieci się ślepe rodzą"!

    Co prawda w jakimś innym "Pascalu" (chyba po Chorwacji) znalazłem nader bzdurne wyjaśnienie, do czego służą popularne na brzegach Adriatyku wieże z płaskim wierzchołkiem. Jak odnajdę, to podam :) , bo jest się z czego śmiać.

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.