Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Gwardia Królewsko Polska

    Nie ma w tym jednoznacznej sprzeczności. Kolor "zielony" był od czasów Piotra I podstawowym kolorem mundurów armii rosyjskiej. Niektóre jednostki gwardii oraz ułani mieli granat. Z tym że - przynajmniej w epoce napoleońskiej aż poza 1831 rok - była to tzw. "zieleń chromowa". Czyli barwnik tak ciemny, że aż prawie czarny, czy wręcz czarny. Armia KP używała zapewne tych samych źródeł zaopatrzenia, co rosyjska. Nota bene np. Tołstoj konsekwentnie opisuje kolor mundurów swej ojczystej armii, jako czarny. Z drugiej strony barwnik zielony był dość nietrwały, na słońcu i deszczu płowiał, stawał się brudnozielony, z czasem nawet oliwkowy. Gdy patrzymy dziś na egzemplarz takowego ubioru, bardzo prawdopodobne jest, że przed 200 laty był on znacznie ciemniejszy. Ja ma reprint Rocznika Woyskowego z 1825 roku, ilustracja w zasadzie ta sama co do najmniejszego szczegółu, z tym że jednak zieleń jest zielona, co najwyraźniej widać na mundurze artylerii konnej - wyłogi były tam całkiem czarne, aksamitne, przy ciemnozielonej, sukiennej kurtce - i to na w moim egzemplarzu widać. Tyle że to wydawca reprintu mógł coś pokombinować. Rozumiem, że Ty masz oryginał? W sumie - oryginał może być spłowiały, więc to bez znaczenia. Ta zieleń była bardzo, bardzo ciemna. Ps. co do szczęścia - swój egzemplarz kupiłem na takim ulicznym straganie w latach 90-ych, gdzieś w rejonie Racławickiej i Odyńca. Na ogół stare kryminały i romansidła po 2 zł sztuka. Chyba też zapłaciłem 2 złote. Jak tu nie mówić o szczęściu?
  2. Jakoś te argumenty zdają mi się dziwne. Autonomii jakiejś części kraju nie udziela się dlatego, że jej ludność miała jakieś wybitne historyczne zasługi. Ani nawet dlatego, że posługuje się innym językiem, ergo - stanowi odrębny naród. Autonomii udziela się wówczas, jeśli ludność danego obszaru deklaruje, że w warunkach autonomii będzie lepiej realizować cele ogólnopaństwowe, niż bez niej. A z drugiej strony władze centralne tę deklarację uznają. Tworzy się taki system, żeby ułatwić regionowi autonomicznemu uczestniczenie w realizacji ogólnopaństwowych zadań. Ale zarazem system ten ma powodować, że ich wzmożony wysiłek obróci się w co najmniej w proporcjonalnym stopniu na korzyść regionu. Najlepszy przykład ze Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii (obecnie "Irlandii Północnej". Wielka Brytania została zdominowana przez Anglików, Szkoci, Walijczycy i Irlandczycy niejednokrotnie nawet zbrojnie sprzeciwiali się tej dominacji. Po to, aby potem wspólnie budować jedno państwo, dostali autonomię. Choć zaryzykuję twierdzenie, że 90% mieszkańców Szkocji, Walii i Północnej Irlandii nie zna innego języka, niż angielski. A w niepodległej części Irlandii pewnie niewiele więcej. Po prostu Szkoci chcą być Szkotami, Walijczycy - Walijczykami, o Irlandczykach nie wspominając, bez sprawdzania, po jakiemu mówią w domu. Nie dostrzegam w postulatach autonomii Śląska dążenia do czynienia szkody Państwu Polskiemu. Nie widzę zatem żadnego powodu, by nie rozmawiać o autonomii. Oczywiście - jej zakres będzie podlegał trudnym i długim negocjacjom, ale ogólnie - jestem za ! Z resztą wiele tu się dzieje w strefie emocji. Wystarczy zajrzeć za miedzę - do Republiki Czeskiej. Kiedyś, kiedyś, jak do pewnego mieszkańca okolic Mikulova powiedziałem "u Was w Czechach", odparł mi "nie sme v Česku, sme na Morave". Morawianin nie czuje się Czechem, choć jest lojalnym obywatelem Republiki Czeskiej. Podobnie Ślązak - nota bene w Republice Czeskiej uznano śląską mniejszość narodową. Ma to swój wyraz w godle państwa - obok czeskiego lwa są dwa orły - biało-czerwony morawski i czarny śląski. I co to komu przeszkadza ?
  3. Artyleria Rosyjska vs Polska, w roku 1831

    Niby prawda, ale nie do końca. Za najmocniejszy element naszej obrony uznaliśmy Wolę. Dwie czy trzy linie umocnień, silna artyleria wałowa, możliwość artyleryjskiego wsparcia z drugiej linii umocnień czyniły ją, w naszym przekonaniu, nie do zdobycia. Mówiono u nas, że Paskiewicz nie będzie "brał byka za rogi naczelne", czyli że zaatakuje gdzieś na skrzydłach, na Mokotowie czy Powązkach, a nie na Woli. Dlatego Wolę obsadzono wojskami słabszymi, 10 (?) pułk piechoty dopiero co wszedł do dyspozycji KRW, Wysocki był jego dowódcą ze względu na zasługi, a nie zdolności. W drugiej linii stał stary, dobry pułk piechoty, ale całością dowodził gen. Sowiński - bądź co bądź inwalida. I tak naprawdę wszystko co mógł - na szczeblu brygady, którą faktycznie dowodził - to zginąć chwalebnie. Fizyczna ułomność nie pozwała mu na skuteczne poderwanie żołnierzy do kontrataku. Co do artylerii, to wliczając w to artylerię wałową, mieiśmy w tej broni wyjątkowo korzystny stosunek. Zniknięcie Bema w pierwszym dniu szturmu nie pozwoliło na skorzystanie z tego atutu. No i ten głupiec, Paskiewicz, zaatakował właśnie Wolę. Teortycznie najsilnieszy punkt. Co w sumie nie zmienia mojego poglądu, że los powstania roztrzygnął się co najpóźniej w kwietniu 31 roku. Wszystko później to już tylko przedłużanie agonii.
  4. Artyleria Rosyjska vs Polska, w roku 1831

    Na szczęście nie do końca. Dwernicki w styczniu dostał te 3-funtówki. Potem zdobył jakieś 6-funtówki pod Stoczkiem. Następnie nawiązał kontakt z Sierawskim. Stoczył bitwę pod Nową Wsią, znów zdobył jakieś 6-funtówki czy ćwierćpudówki. Można sobie wyobrazić, że w takim razie zostawił 3-funtówki Sierawskiemu, a sobie zostawił działa cięższe. Ale w ogólnym bilansie dział to się nie zgadza. Oczywiście to drobiazg, choć fajnie go zgłębiać.
  5. Chłopstwo przy stole

    W najmniejszym stopniu nie chcę się odnosić do decyzji Albinosa jako Administatora o utworzeniu nowego wątku. Merytoryczna dyskusja zapewne będzie wyższej jakości, gdy będzie się toczyła w 2, wzajemnie powiązanych wątkach, niż w jednym, który zaczynał robić wrażenie chaotycznego. Jednak mój spór z Secesjonistą co do tego, jaką metodą powinniśmy dociekać informacji o kuchni chłopskiej XVI-XVIII wieku, był sporem merytorycznym. Ponieważ nie mogliśmy uzgodnić zdań - zaproponowałem, by sprawę rozstrzygnął Administrator. Jego rozstrzygnięcie szanuję, choć nie mogę się zgodzić z pewnymi uwagami - dotyczącymi meritum dyskusji - które Administrator uczynił pod moim adresem. Konkretnie z tym: Publicznie zostałem zrugany, więc publicznie będę się bronił. W najmniejszym stopniu nie ciągnąłem świadomie off-topa. Po prostu wg mnie, a pogląd ten zapewne jest podzielany przez setki historyków i etnografów, informacje, o które prosiłem, były przydatne dla tego wątku. Ja przywiązuję wielką wagę do metody ekstrapolacji, czy rzutowania, Secesjonista zdaję się ją niemal negliżować, pozostaje jednak faktem, że jest to metoda w świecie naukowym uznana i ceniona, choć ma istotne wady. Na tym polegał nasz merytoryczny spór. Przy stosowaniu tej metody stan rzeczy sprzed lat 40-u ma bardzo istotny wpływ na nasz pogląd na stan rzeczy sprzed lat 200 czy 300. Wyjaśnię to na pewnym przykładzie: U Moszyńskiego można znaleźć informację, że barszcz pospolity (roślina taka, każdy z nas ją widział, choć nie każdy o tym wie) był spożywany przez chłopów 100-150 lat temu, ale rzadko. Z kolei wiemy, że dziś nie jest jadany. Stąd słusznie możemy wnioskować, że częstość jego spożywania maleje. Zatem - zapewne - 200 czy 300 lat temu (w epoce zadekretowanej przez Secesjonistę) spożywano go znacząco więcej, niż w czasach opisywanych przez Moszyńskiego. Powiedzmy, że można założyć, że był wówczas spożywany powszechnie. Jednak, gdyby Atrix przekazał nam informację, że 40 lat temu zupa z barszczu pospolitego też była podawana, powyższe rozumowanie legło by w gruzach. Jeśli pomiędzy stanem z lat 70-ych XIX wieku, a tym z lat 70-ych XX wieku nie wystąpiły istotne różnice, bez uzasadnienia pozostałoby twierdzenie, że w poprzednim stuleciu była istotna zmiana. Czyli należałoby przyjąć tezę, że barszcz pospolity 200-300 lat temu był spożywany rzadko. Informacje o kuchni chłopskiej z lat 70-ych XX wieku, w zestawieniu z dość łatwo dostępnymi informacjami na ten temat z przełomu XIX i XX wieku pozwalają wyciągać bardziej precyzyjne wnioski na temat wcześniejszych stuleci. No cóż, w moim przekoaniu Secesjonista zachował się jak ktoś, którego argumentom zabrakło siły. Uciekł się więc do argumentu siły. Sam mu to zaproponowałem, więc nie mogę mieć pretensji.
  6. Wino

    Oczywiście, o to mi chodziło, żeby wyłapywać informacje o winiarskich tradycjach, sięgających w głąb wieków. Tak jak te wykopaliska Kelin. O ile dobrze zinterpretowałem ten film, ubijanie winogron nogami było etapem wstępnym, potem to jednak trafiało na prasę winiarską, przez moment widoczną pod koniec filmiku? Wrócę jescze raz do winiarstwa tokajskiego. Obiecuję, że już po raz ostatni. Jak już napisałem, trafiają się lata, gdy w części czy nawet w całości winnic tokajskich można spodziewać się, że proces starzenia się winogron nie dojdzie to tego etapu, gdy możemy dokonać "wybioru" pięknych owoców, pokrytych delikatną siateczką pleśni, zwanych po słowacku "cibéby". Po prostu winogrona wcześniej zgniją lub zamarzną. Doświadczony winiarz dostrzega to zawczasu i, nie czekając zbyt długo, zbiera wszystkie winigrona. Mają one zbyt mało tej pelśni, by z nich wytworzyła się "esszencja", ale wystarczająco dużo, by wino z nich wytworzone przeniknięte było tym charakterystycznym, tokajskim smakiem i zapachem. Ponieważ wino takie nie uzyskuje smaku w wyniku wybierania cibéb, lecz winogrona do jego produkcji same się na winoroślach rodzą, zwie się je "samorodne", po słowacku "samorodné", po węgiersku "szamorodni" (somorodni). Dokładniej - w ten sposób robi się samorodne słodkie - "samorodné sladké", "édes szamorodni" (ejdesz somorodni). Można też zrobić samorodne wytrawne -"samorodné suché", "szaraz szamorodni" (saraz somorodni"), tyle że te można robić po prostu z owoców, których nie zakwalifikowano jako prawdziwe "cibéby". Choć ten opis win samorodnych może sugerować, że jest to produkt niskiej jakości, wręcz odpadowy, to jest spore grono osób, które wśród samorodnych szuka smaków ciekawszych, niż klasyczne "aszú". Ja też się do tego grona zaliczam. Wina samorodne mają bardziej zróżnicowany smak, zapach i kolor, mogą być bardzo pozytywną niespodzianką. Ta szlachetna pleśń, Botrytis cinerea, że w przypadku win tokajskich rzeczywiście coś, co zwykle jest zdecydowanie odpadem, tu jest wykorzystywane do uszlachetniania innych win. W ten sposób powstaje forditasz - forditáš, fordítás - poprzez zalanie wytłoczyn z wybranych cibéb moszczem lub młodym winem tokajskim z tego samego rocznika i dalszą jego fermentację. Z kolei znany nam ze staropolskiej literatury maślacz - mášláš, węgierskiej nazwy nie znam - wytwarza się poprzez zalanie osadów, powstałych przy produkcji vyberu lub samorodného takim samym moszczem. Osady takie rzeczywiście mażą się, niczym masło, może stąd bierze się nazwa. O ile forditasza dane mi było próbować - świetny był, bardzo esensjonalny, to maślacza na oczy nie widziałem, mimo iż w tym regionie bywałem wiele razy od 1990 roku począwszy, czasem zatrzymywałem się nawet na tydzień. W ogóle poza Węgrami można spotkać przeważnie aszú 5-puttonyos, szamordni édes i szamorodni szaraz, czyli najbardziej klasyczne odmiany pleśniowych win tokajskich, i to najczęściej jednego producenta - Tokaj Kereskedőház Zrt., czyli postsocjalistycznego molocha (mimo iż postsocjalistyczny, wina robi świetne). Większy wybór jest na Węgrzech, ale żeby napić się wina od jednego z małych i średnich producentów, a jest w regionie co najmniej kilkadziesiąt takich "pincészet" (pincejset), trzeba tam pojechać. Ja polecam produkty piwnic Disznókő (Disnoky) i Dereszla (Dereslo), ale i tak nabardziej będzie smakować to wino, którego się napijemy w pierwszej napotkanej piwniczce po męczącym zejści w słońcu i skwarze z góry Tokaj. Znów chciałby zwrócić uwagę na dwie rzeczy, świadczące o pradawności tej technologii i tradycji. Pierwsza to węgierski wyraz "szamorodni", który jest bez wątpienia słowiańskiego pochodzenia (z resztą poza typem wina nic po węgiersku nie znaczy). Z tego wynika, że musiał powstać w czasie, gdy w rejonie Gór Tokajskich dominowała jeszcze ludność słowiańska, a to już bardzo dawno temu było (nie licząc przemian w XX wieku). Druga to charakterystyczne dla starych technologii wykorzystywanie wszystkiego, co cenne. Z tego, z czego nie udało się zrobić "aszú", zrobimy samorodne, z resztek po aszú zrobimy jeszcze forditasz, ale z dodatkiem innych resztek i po aszú, i po samorodnym, to jeszcze zrobimy maślacza. Technologia, która tak dogłębnie wykorzystuje każdą odrobinę owej Botrytis cinerea i tych cibéb musiała się kształtować przez stulecia.
  7. Achilles dnia 24 grudzień 2008 - 13:53 napisał Dlatego też średnia wiekowa ludzi z tamtych czasów (w Europie) wynosiła od 25 do 30 lat. Bynajmniej. Z faktu, że średnia wieku w jakiejś generalnej populacji ludzkiej wynosi, dajmy na to, 25 lat, wyciągnąć można wniosek, że zapewne (choć nie "na pewno") w tej populacji jest więcej osób, mających 25-e urodziny za sobą, niż tych, którzy dopiero obchodzić je będą. Rozkład wieku jest zwykle asymetryczny, bo nikt nie może mieć wieku ujemnego, a z drugiej strony ostrego ograniczenia nie ma, można mieć i 100 lat, i więcej. Co prawda obawiam się, że Achillesowi nie chodziło o średnią wieku, tylko o średnią długość życia, co i tak nie czyni kpin Secesjonisty uzasadnionymi - z zestawienia tych stwierdzeń wynika jedynie, że większość narodzonych mężczyzn umierała przed zawarciem małżeństwa, co wydaje mi się bardzo możliwe.
  8. Chłopstwo przy stole

    Ogólnie żur i barszcze to inne zupy. Żur produkuje się z ukwaszonej mąki, zaś barszcz z kwaskowatych roślin, początkowo właśnie z liści i baldachów z nasionami barszczu pospolitego.
  9. Wino

    To, żeby nie przedłużać, skończę temat owych tokaji prawdziwych, czyli wytwarzanych prastarą, unikalną technologią. Jak bardzo prastarą i jak bardzo unikalną - zostawmy to na dalszą część dyskusji. Chwalcy tej technologii twierdzą, że nie chodzi o to, żeby owoce winorośli były, jak słusznie, choć nie całkiem precyzyjnie, pisał Lancaster "stare, wysuszone i bardzo słodkie". Wiele w europie win się z takich winogron produkuje, dookreślajac je mianem "późny zbiór", czasem używa się też określenia "rodzynkowe". W regionie tokajskim chodzi też o to, żeby owoce pokryły się leciutko swoistą pleśnią, której te wina zawdzięczają, prócz szczepu, gleby i klimatu, swój specyficzny smak. Trzyma się więc grona na krzewach bardzo długo, nawet do przymrozków, a następnie wybiera pojedyncze owoce, które mają tej pleśni nie za dużo, ale i nie za mało, są przesuszone, ale nie całkiem wyschnięte i nie ma na nich śladów innych pleśni. Zapewne z powodu tego, że "výberá sá nie celé hrozna, a jednotlivé bobule", ten rodzaj wina po słowacku nazywa się "tokajský výber" - "tokajski wybiór", "tokajskie wybrane". Po węgiersku zaś "tokaji aszú" (osu). Czy ten wyraz "aszú" ma coś wspólnego z wybieraniem, niewykluczone, wybierać po węgiersku to "választani" (valostani), jest tam sylaba "-asz-", ale na to bardziej tęgiego hungarysty by trzeba. W słowniku węgiersko-polskim wyrazu "aszú" nie ma. Na polski więc przetłumaczyć to trudno, mi "tokajskie wybierane" pasowałoby chyba najbardziej. Te wybrane owoce poddaje się fermentacji w kubełkach (beczułkach, konwiach, antałkach), zwanych po węgiersku "puttony" (puttoń), a po słowacku "putno". Produkt tej fermentacji po wytłoczeniu w prasie, zwany esencją, "esszencja" (essencjo), dodaje się do dużych beczek "kaď", "kád" (stąd kádár = bednarz), gdzie fermentują normalne, co najwyżej późniego zbioru, winogrona. Im więcej kubełków esencji dodasz do kadzi wina, tym silniejszego posmaku ono nabierze. Stąd wina typu "aszú" oznacza się liczbą tych kubełków. Najmocniejsze jakie spotkałem, to "hatputonnyos", "šestiputnový vyber", klasyka to 5-puttonyos, nieco lżejsze w smaku będzie aszú 4- i 3-puttonyos. Ani 7-putnowych, ani 2-putnowych sobie nie przypominam, co nie oznacza, ze nie istnieją. Można natomiast kupić 100 ml buteleczkę "esszencja", choć to raczej dla zaspokojenia czczej ciekawości, bo do picia się ponoć jednak nie nadaje. Chiałbym zwrócić uwagę na trudności w tłumaczeniu poszczególnych nazw oraz na swoiste znaczenie poszczególnych wyrazów. Takie słowa jak "aszú", "puttony" czy "putno" spotyka się w dzisiejszym węgierskim czy słowackim tylko w odniesieniu do win tokajskich, poza tym słownikowo są martwe. Z kolei zapewne w czasie, gdy ta terminologia się kształtowała, węgierski wyraz "kád", słowacki "kaď" i polski "kadź" znaczyły jedno i to samo, dziś "kád" to przede wszystkim wanna, "kaď" to duża beczka, a "kadź" to wielki zbiornik na ciecz, raczej w jakimś zakładzie przetwórczym, niż w łazience. Świadczyć to może o faktycznej odwieczności tej terminologii, a zatem także technologii. Pomimo iż warunki w regionie tokajskim sprzyjają rozwojowi owej pleśni, czasem się zdarza, że na części czy nawet całości winnic, pozostawionych do "wybierania", pleśń nie rozwija się należycie. Co w takiej sytuacji się robi, opiszę już w następnym - mam nadzieję że ostatnim - odcinku. cdn.
  10. No fakt, z potęgą się trochę zagolopowałem. Potęgi militarnej I Rzplitej, równej własnej, czy nawet do niej zbliżonej, Rosja nie chciała i starałaby się do niej nie dopuścić. Ale 50-tysięczny korpus posiłkowy - czemu nie? A może dwa, albo i trzy takie korpusy? Niby dlaczego? Idea personalnej unii polsko-rosyjskiej wcale nie umarła wraz z odbiciem Kremla z rąk polskich. Car, lub jego bliski krewny, pojawiał się jako kandydat na króla przy każdej elekcji. Nigdy nie wygrał, ale swoich zwolenników miał. Nie można było młodego Piotra obrać po śmierci Sobieskiego królem Polski? Cóż złego dla Polski w tym pomyśle? Pewnie jeszcze do końca stulecia, albo niewiele później, dociągnęlibyśmy nasze granice do Morza Czarnego. Dla nas Białogród, dla Rosji Azow, a niechby i Chersoń. Po co Piotr miałby budować Petersburg, skoro miałby Gdańsk? I nie wolałby rezydować w Warszawie, niż w Moskwie? Aż do konfederacji barskiej idea sojuszu, czy wręcz (a nawet lepiej) unii polsko-litewsko-rosyjskiej była całkowicie realna. I mi się - szczególnie unia - podoba. Sądzę, że to Polska grałaby w niej pierwsze skrzypce, choć jest bardzo prawdopodobne, że parę magnackich głów by spadło. Pozostaje problem religijny - musielibyśmy się na powrót stać krajem tolerancji religijnej. To by się szlachcie nie spodobało. Pewnie dlatego do tego nie doszło. Tylko czemu mam dziś gloryfikować głupotę?
  11. Wywiad i kontrwywiad w czasach RON - u

    Problem w tym, że Chodkiewicz, dążąc do bitwy, zapewne nie wiedział, że Karol też do niej dąży. Więc celowe wysłanie Krajewskiego nie jest bynajmniej wykluczone. Tylko że w tej materii w zasadzie nic nie może być wykluczone, podobnie jak i dowiedzione.
  12. Artyleria Rosyjska vs Polska, w roku 1831

    Odnoszę dziwne wrażenie, że te działa tureckie dziwnie się rozmnożyły podczas tej wojny. Nie pamiętem, czy ich trzy, czy sześć dostaliśmy, ale potem były i u Dwernickiego, i u Sierawskiego, i w szańcu 57, a także w reducie 54 i pewnie jeszcze w paru miejscach. Jak się je podliczy, to wychodzi najmarniej 30. I tyle faktycznie mieliśmy w arsenałach 3-funtówek, choć chyba nie wszystkie były warneńskie. Nie lekceważmy dział tego wagomiaru, w armii pruskiej i austriackiej 3-funtówki były normalnie na uzbrojeniu, w XVII wieku byłby to bodajże "falkonet wielki". Tak też czynię, pisząc o artylerii KP, gdzie wagomiar armat podaję w funtach, a granatników (jednorogów) - w pudach. Jednak w artylerii podczas wojny 1831 roku pojawiają się granatniki produkcji obcej, których wagomiar podawany był w funtach. Aby porównać rosyjskie jednorogi z tymi granatnikami, przeliczyłem pudy na funty. Pozdrawiam wzajemnie JC
  13. Przykro mi. Nie mam nic, poza ustną, rodzinną tradycją, którą mój pradziadek przekazywał memu ojcu cca w 1913 roku, a ojciec mi w latach 60-ych. Oraz poza - wspomnianym już - uderzającym podobieństwie fizjonomii mego ojca do niektórych portretów osób nazwiskiem Cetner. Jeśli coś mogę domniemywać, to przysługuje mi co najwyżej herb z bordiurą, choć podobno z prawem do dziedziczenia tytułu, jadnak nie majątku. Większzość majątków i tak "za kordonem", więc reprywatyzować i tak nie miałbym czego. Aleksander Cetner byłby - wg tej, dość prawdopodobnej hipotezy, ostatnim mym przodkiem posesjonatem, bowiem czytałem, że miał nieślubnego syna, któremu załatwił w Wiedniu prawo do dziedziczenia tytułu, a potem osadził u bardzo dalekiej rodziny, w okolicach Kalisza zapewne, gdzie osób o tym nazwisku sporo. Tyle że chodzi o Alksandra, który żył w XIX, a nie w XVII wieku.
  14. Wino

    Bardzo mnie cieszy odzew kolegów i mam nadzieję, że wybaczą mi drobną prowokację . Napisałem "region się szczyci" i to prawda, bo w róznych ulotkach i folderach można taką informację znaleźć. Ostrożnie nie napisałem "region ten jest ..." bo z reguły nie mam zaufania do tego typu informacji. Szczęgólne dzięki Mariuszowi - szkoda, że tak późno dowiedziałem się o histrycznej tradycji owego "bobala', pamiętam, ze gdzieś-kiedyś to wino piłem, nie przywiązując do tego większej wagi. A szkoda. Do tematu win mołdawskich, gruzińskich i ogólnie - wschodnioeuropejskich jeszcze chciałbym kiedyś wrócić, ale na razie pozwolę sobie opisać owe wina tokajskie - nawet jeśli nie są aż takim unikatem, jak się czasem twierdzi, to jednak szczególnie technologia ich produkcji, gatunki i odmiany, wreszcie sam region wart jest poznania. W końcu Światowe Dziedzictwo Kultury i Przyrody UNESCO. Przed I wojną światową region win tokajskich ciągnął się u podnóża Gór Tokajskich (Tokaji hegység - czyt. Tokaji hedźszejg - oczywiście zapis fonetyczny będze dość dalekim przybliżeniem węgierskiej wymowy) od miasta Tokaj aż na północ od Sátoraljaújhely (Szatoroljoujhej, miasto znane z "CK Dezerterów"). Dziś Nowe Pole Szałasów, bo tak z grubsza należałoby przetłumaczyć tę nazwę, jest rozdzielone granicą na część węgierską i słowacką pod nazwą Slovenské Nové Mesto. Na północ od niego znajduje się kilka wsi z typowymi tokajskimi winnicami, z których najbardziej znane to Veľká Tŕňa i Malá Tŕňa. Produkowały one od stuleci równie dobre tokajskie wina, jak winnice, położone na południe od granicy. Jednak od kilku lat EU zgodziła się na zastrzeżenie nazwy typu wina w obrocie międzynarodowym wyłącznie dla węgierskiej części regionu. Trochę szkoda, ale nie wdawajmy się w politykę. W każdym razie na Słowacji można się napić całkiem dobrego, rodzimego tokaju. Przyznam się, że większość moich informacji na temat specyfiki i wyrobu tych win pochodzi ze słowackiej literatury enologicznej. Moja znajomość węgierskiego pozwala mi jedynie na powiedzenie "2 razy po 2 decylitry słodkiego forditasza pięknie proszę" - co brzmi w moim wykonaniu mniej więcej tak "kettu kejt decy ejdesz forditasz kejrem sejpen". Nie wiem, czy to jest w pełni poprawne, ważne, że osoba z drugiej strony lady wie, o ile jakiego wina chodzi. Pewnie jakbym powiedział to po polsku, też by wiedziała, ale frajda byłaby mniejsza. Co do uprawianych tam szczepów, kojarzę trzy: 1) lipowina, hárslevelű (harszleveli), dosłownie "lipowolistne", istotnie, liście tego szczepu są podobne do liści lipy wielkolistnej, 2) złoty muszkat, sárgamuskotály (szargamuskotaj), 3) furmint, ten chyba jest napopularniejszy. Wszystkie te szczepy można spotkać poza granicami regionu, a nawet poza obrzeżami Nizin Panońskich, ale gdzie indziej są raczej rzadkie (no, może poza muszkatem). Pod względem słodyczy Węgrzy stosują ogólnoświatowy podział na: 1) wino wytrawne, czyli suche - száraz bor (saraz), 2) wino półwytrawne - félszáraz bor (fejlsaraz), 3) wino półsłodkie - félédes bor (fejlejdesz), 4) wino słodkie - édes bor (ejdesz). Samo słowo "bor" oznacza wino po prostu i żadnych niespodzianek w jego wymowie nie ma. Swoją drogę niewiele jest języków europejskich, w których na wino istnieje nazwa niezwiązana z łacińskim "vinum". Zatem mając nazwy trzech szczepów i czterech stopni słodkości mamy już 12 gatunków win, które możemy tam spotkać z dodatkiem przydawki "tokajskie" - "tokaji". Ta przydawka znaczy tylko tyle, że wyprodukowano je w tym regionie, nic nie mówi o technologii i jakości. Wiele razy widywałem naszych rodaków (a także turystów wielu innych nacji), którzy wpadali do Tokaju na chwilkę, wychodzili ze sklepu przy głównej ulicy obładowani 1,5-litrowymi butelkami PET, wypełnionymi "száraz tokaji furmint" za 600 forintów to daje cca 4 zł za standardową butelkę 0,7 l oryginalnego tokaju. I zapewne trafia to potem do zlewu, bo szczerze powiedziawszy - do niczego innego się nie za bardzo nadaje. Dobry tokaj jednak musi kosztować w sklepie z 1000 forintów za pół litra. To wcale nie jest dużo, kilkanaście złotych, tyle u nas płacimy za zachodnie sikacze w hipermarkecie. No za bardzo dobry kiedyś zdecydowałem się zapłacić 6000 za pół litra, czyli prawie stówkę. Nie żałuję. Ale to wcale nie jest górna granica ceny. Cdn.
  15. Chodzi o Krzystofa Radziwiłła v. "Piorun"? Ja zagłosowałem na Lubomirskich. Dlaczego? Ano dlatego, że ponoć jestem z nimi dość blisko spokrewniony :thumbup: .
  16. Z tego, co pisze Żygulski, w XVI wieku zarówno termin "kolubryna", jak i "serpentyna" oznaczał pewien rodzaj kosnstrukcji działa, a nie wagomiar. Wg niego w XVI-wiecznej Francji "wielka kolubryna" miała wagomiar 15 funtów, a "średnia" - 2 funty. Serpentynie przypisuje długość lufy aż do 40 kalibrów. Przy czym - wg ilustracji - kolubryna to w zasadzie działo takiej konstrukcji, które znamy z czasów póżniejszych, aż po reformy Gribeauvala, a co do lufy - nawet w epoce napoleońskiej. Natomiast "serpentynie" na podstwaie zachowanego egzemplarza w zamku Bouvignes przypisuje konstrukcję dość archaiczną, lufę zespoloną z długim, drewnianym łożem. Nie można wykluczyć, że to właśnie typ konstrukcji skłonił Twardowskiego do dokonania rozróżnienia: "kolubryny i węże". Jakby Secesjonista zdradził nam szerszy kontekst tego cytatu, może coś możnaby więcej powiedzieć. Tylko że, jak na razie, zadający pytania zdaje się dokładać starań, bu udzielenie odpowiedzi było jak najbardziej trudne.
  17. Kuchnia chłopska w XX w.

    Atrix, wal, pewnie że interesuje. Kiedyś, kiedyś zwróciłem uwagę paru użytkownikom, że zakładając wątek, chodziło mi o coś innego, niż to, o czym oni piszą. Na to admin mnie publicznie obrugał, że zakładjąc wątek, nie stałem się jego panem i władcą, lecz że jest własnością wszystkich. Co wziąłem sobie do serca i Secesjoniście niniejszym dedykuję. Ja jestem mieszczuch od pokoleń, choć trochę wiejskich wspomnień z dzieciństwa i młodości mam, bo mój wuj, Bystroń, jak się przeprowadził z Krakowa do Warszawy, to taką parcelę 5-morgową sobie za miastem kupił. Dziś wieś Siedliska, tuż za Piasecznem, to prawie przedmieście Wa-wy, ale 40 lat temu to nawet pekaes tam nie dochodził (znaczy od przystanku był kilometr z hakiem). W każdym razie pamiętam, jak przyjechała młockarnia i wszystkich, nawet dzieci, zagoniono do roboty. A potem to i kosić się nauczyłem, i gnój rozrzucałem, i w żniwach udział wziąłem, choć krótki, bo po jednym dniu się to udarem skończyło . Wspominam to, m. in. dlatego, że jedno z dań, przez Ciebie wymienionych - zsiadłe mleko z kartoflami i koperkiem - z owych Siedlisk pamiętam. Więc wszystkie informacje o prawdziwym chłopskim jadle od Twego dziadka rad przeczytam. Czym starsze, tym lepsze. Powszechnie stosowana metoda ekstrapolacji uzasadnia istnienie takich informacji w tym dziale - przynajmniej ja tak uważam. A jeśli Administrator czy Moderator uzna, że to jednak jest OT, to założy stosowny wątek i treści przerzuci. I tyle.
  18. Dla przykładu. Ja (rocznik 1959) uczyłem się chemii ze zbioru zadań Pazdry. Wtedy to była nowość. Mój syn (rocznik 1985) też uczył się z tegoż zbioru zadań Pazdry. Rożnica, którą stwierdziłem to ta, że ja się uczyłem o kwasie siarkowym i siarkawym, a syn o siarkowym(VI) i siarkowym(IV). Poza tym to samo. Zbiór zadań Pazdry to nadal popularny podręcznik, dziś wydawany bodajże w trzech wersjach - dla gimnazjium, dla liceum i dla kandydatów na wyższe uczelnie :thumbup: . Autor założył swoje własne wydawnictwo i zapewne co rok - dwa wypuszcza nowe wydania, nieco zmienione. Biznes jest biznes. To - sztuczne - poprawianie swego biznesu umożliwia opisane przez Ciebie postawa nauczycieli - wymaganie posiadania najnowszego zadania. Oczywiście, dla nauczyciela istotną niewygodą może być posiadanie przez uczniów trzech wersji podręcznika, choćby różniły się jedynie układem stron lub numeracją zadań. Bo wtedy mogłoby by się zdarzyć, że jeśli zada zrobienie "zadania 3.2.5.", otrzyma rozwiązania trzech różnych zadań. Nie tragedia i można łatwo temu zapobiec, ale niewygoda - fakt. Wprawdzie nie wynika z tego, że nauczyciel musi wymagać posiadania najnowszego wydania, wystarczy, że wskaże preferowane wydanie - np. to poprzednie. Ale co tam nauczyciel. Każdy podręcznik, a także zmiana jego treści czy struktury, wymaga pozytywnej decyzji MEN. Chyba trzy recenzje - dwie merytoryczne, jedna językowa. Czy recenzent nie może po prostu wydać opinii negatywnej gdy proponowane zmiany nie uzasadniają wprowadzenia nowej wersji podręcznika? Może, może - tylko mu się nie chce. Z resztą jest to wbrew jego interesom - jak wydawnictwa przestaną przesyłać co rok nowe wersje podręczników do recenzji, to i źródełko dochodów recenzenta wyschnie. Wszystko to są bardzo ważne sprawy, warto o nich dyskutować i słać listy do ministerstwa, wydawnictw, kuratoriów i dyrekcji szkół. Tylko, że chodzi o MEN, a nie o MF. Dlaczego - w celu zwalczania niekorzystnych zjawisk - mamy gmerać w podatkach, przy czym to gmeranie spowoduje jedynie nasilenie tych niekorzystnych zjawisk. Bo jeśli będzie wiadomo, że kupując nowy podręcznik za 25 zł, 5 zł nam z tego państwo zwróci, to łatwiej zaakceptujemy i konieczność kupienia nowego wydania, i podwyżkę cen. Nieubłagane prawo rynku, popytu i podaży. Ulga podatkowa spowoduje przesunięcie krzywej popytu w górę - przy tej samej cenie będziemy skłonni kupić więcej podręczników. Krzywa podaży się nie zmieni, więc nowy punkt równowagi przesunie się wzdłuż niej "na północny wschód" (tradycyjnie przyjmuję, że na osi poziomej mamy cenę, a na pionowej - ilość nabywanego produktu). Czyli podręczniki zdrożeją. To, co dotychczas kosztowało 780 zł, będzie kosztować 820 - 900 zł mniej więcej. Z podatku odzyska się 20%, czyli faktycznie rodzice zapłacą 660 - 720 zł. Oszczędność 60 - 120 zł rocznie. Pozorna, bo te pieniądze ubędą z budżetu, czyli jakieś wydatki trzeba będzie obciąć. Np na szkolnictwo. Zaś wydawnictwa zarobią 40 - 120 zł brutto rocznie na każdym uczniu więcej. Już nie pozornie, całkiem realnie. Dlatego wydawnictwa silnie lobbują za tą ulgą podatkową. I to by było na tyle.
  19. Otóż z kolejności, w jakiej Twardowski te działa wymienił - najpotężniejszy "Wołk", potem "kolubryny" a na koniec "węże" - wnioskuję, że węże zapewne były o mniejszym wagomiarze, niż kolubryny. Podkreślam - zapewne. Tak jak na początku wyraźnie napisałem, wszystko, co wiemy, to że to rodzaj działa. Reszta to domniemania. Nota bene Zdzisław Żygulski jun. "Broń w dawnej Polsce", PWN, Warszawa 1982 wymienia serpentyny jako zachodnioeuropejskie działa długolufowe i bezkomorowe (w odróżnieniu od bombard), nadające się do użycia w polu, używane w XV i XVI wieku. W "Słowniku rzeczy i spraw polskich", opracownaym przez Zofię de Bondy, Arct, Warszawa 1934 napisano, że serpentyna to "działo wyrzucające kule żelazne". Genialnie głebokie spostrzeżenie . Przy okazji - Tomaszu N, to nie tyle lufa składała się z dwóch kawałków, co lufę przykręcano do komory prochowej. Działo to można obejrzeć - a jakże - w Londynie. Drobiazg . Wg wzmiankowanego "Słownika..." szrot" to "monopol przewozu piwa, udzielany miastom przez przywileje królewskie w XVI wieku". Coż jednak miałby oznaczać zwrot "puścić na szrot" - nie mam pojęcia. Może gdybyśmy znali szerszy kontekst... Z pozostałych terminów przyznam, że żaden z niczym mi się nie kojarzył (no "forytarz" skojarzył mi się z tokajskim winem "fordítás", ale to raczej luźne skojarzenie). Rzeczony "Słownik..." podaje, że "jamułka" to to samo co jarmułka, zaś "kłoć" to słoma po prostu.
  20. Dość ciężko podejmować dyskusję ze zbanowanym użytkownikiem, ale tamet ciekawy, więc spróbuję. Zacznę od pewnej redefinicji założycielskiego postu. Rzplita faktycznie utraciła swą niezależność, gdy wojska rosyjskie po połtawskim zwycięstwie zajęły Warszawę - było to chyba w 1710 roku. Chyba wkrótce potem car Piotr wypowiedział słynne zdanie "Nasze wojska krwią naszych żołnierzy ten kraj zdobyły i takie nasze do tego kraju prawo". Nie sposób temu stwierdzeniu odmówić logiki, choćby nie wiem jak bardzo by nam się nie podobało. Z Warszawy wojska rosyjskie wyszły dopiero po I Rozbiorze, w 1767 roku, po stłumieniu konfederacji barskiej. Pytanie, czy było to nam na rękę? Czy nie lepiej było zachować uległość wobec Rosji i terytorialną integralność? Uległość, wyrażającą się w popieraniu imperialnych interesów Cesarstwa zawsze i wszędzie. Przecież w takiej sytuacji do żadnych rozbiorów by nie doszło - Rosja wolała mieć potężnego sojusznika niż słabego przeciwnika. Musielibyśmy wysłać wojska na Krym, do Besarabii, potem z Suworowem do Włoch. Pod Austerlitz bylibyśmy po przeciwnej stronie, niż Napoleon. Ale zachowalibyśmy rozległe państwo, z dobrym systemem szkolnictwa, przemysłem, a może i armią - bo czemuż to Rosja miałaby się bać rozbudowy sojuszniczej armii. Pytanie, które powinni - być może - zadać sobie nasi narodowi przywódcy, nie powinno brzmiać "Pełna suwerenność czy uznanie supremacji Rosji", lecz "Uznanie supremacji Rosji czy rozbiory, dzielące kraj pomiędzy trzy państwa"?
  21. Tak, bardzo proszę go przytoczyć. Toć to Szanowny Kolega na ten tekst się powałał, więc zapewne ma go pod ręką. Ja - tak sądzę - czytałem ten cytat kiedyś, może 20, ale raczej 40 lat temu. A może jednak w ogóle nie? Nigdzie nie wyraziłem pewności, że kiedykolwiek się z nim zetknąłem. Jedynie obawę, że to, iż znamy podobne treści, może wynikać ze znajomości tego samego materiału źródłowego.
  22. Chłopstwo przy stole

    Znaczy Kolega uznał, że Warszawa to wieś typowa. Bo inni jednak uparcie piszą o kuchni chłopskiej. Niechby i nie z XVI wieku, ale jednak wiejskiej. Kolejne wyjaśnienie dziwnie wysokiej ceny słoniny w mieście Lublinie - ano, dlatego była droga, bo chłopi niechętnie ją sprzedawali. Prawo popytu i podaży. Prośbie rad bym sprostał, ale - jak już usiłowałem parę razy to wytłumaczyć - nie dam rady. Bo ich nie ma. Jak odkryjesz - opublikuj. Jak na razie naukowcy posługują się opisaną już metodą ekstrapolacji. J.S. Bystroń, opierający się w założeniu na źródłach z XVI-XVIII wueku stwierdził o kuchni chłopskiej mniej więcej tyle: 1. Włościanie żywili się prawie wyłącznie pokarmem roślinnym. 2. Mięso było rzadkie, na święto lub wesele, chyba że udało się coś złowić w lesie - kłusownictwo było nader rozwinięte. 3. Łapano i jedzono dzikie ptaki, nawet gawrony. 4. Jedzono ryby z rzek i jezior (tych jednak w dawnej Polsce mało było), jednak stawy były domeną szlachecką, ponadto kupowano śledzie. 5. Stosunkowo dużo jedzono nabiału - mleko świeże i zsiadłe, masło, sery. 6. Oprócz zboża jedzono groch i kapustę, a także bób i soczewicę. 7. Zboże spożywano w postaci prażma, kasz, w polewkach czy bryjach, jako podpłomyki (pizza) oraz jako chleb, z tym że jedzenie chleba było oznaką majętności. 8. Kartofle to dopiero XIX wiek, i to raczej jego 2. połowa. 9. Jedzono rośliny dzikie, jak jagody, grzyby, perz, szczaw, pokrzywę, lebiodę, orzech wodny, orzechy laskowe, w czasie głodu także orzeszki bukowe i żołędzie, a nawet korę brzozową. 10. Potrawy kuchni dworskiej były przez chłopów, którzy mieli okazję je skosztować, uważane za bardzo niesmaczne, wręcz niejadalne. Tyle znalazł Bystroń, Moszyński - jeśli chodzi o czasy zaprzeszłe - nie wiele więcej, albo i nic. Jeśli następne pokolenia badaczy istotnie wzbogaciły naszą wiedzę na ten temat, to bardzo serdecznie proszę o informację. Jeśli nie - to bardzo serdecznie proszę o zaniechanie rugania nas, że opisujemy stan rzeczy sprzed lat 40-u, a nie 400-u. Mi informacje o kuchni chłopskiej sprzed lat 40-u wydają się bardzo interesujące, więc jak ktoś coś wie, niech pisze. Bardzo możliwe, że kuchnia wiejska sprzed 40 lat była bliższa kuchni wiejskiej sprzed lat 400-u, niż ówczesna kuchnia pańska.
  23. Chłopstwo przy stole

    Ano, drogi Secesjonisto, jeśli w owych taksach występowały osobno racice, głowizna, schab i szynka, to szkoda, że Kolega tego nie podał. Dokonał zwykłego przekłamania źródła. Jeśli jednak w owych taksach występuje jedynie pozycja "mięso wieprzowe" czy "mięso wołowe", to trzeba zadać sobie pytanie, o jaką część mięsa chodzi. Rozróżnienie to nader istotne, bi np. pręgę się dostanie za 13 zł/kg, a za polędwicę wołową to i czasem 130 zł/kg wypada zapłacić. Przyjmując więc - wg własnego osądu - że człek, ustanawiający owe taksy, nie był idiotą (a ja ludzi minionych szanuję) oraz wiedząc, że pułtusza jest naturalną formą, w której mięso jest dostarczane - wnioskuję, że taksa na owo mięso wieprzowe liczona była "jak leci", czyli z półtuszy. Można by też przyjąć, że chodzi o funt żywca wieprzowego - ale w to akurat wątpię. Wtedy byłaby to taksa na wieprze, a nie na mięso. Przy wołowinie taksujący podzielił ją na przednią i poślednią, czyli na ćwierćtusze. Jeżeli Kolega zna lepsze wyjaśnienie, co mógł mieć na myśli ów urzędnik, pisząc "mięso wieprzowe", bardzo proszę je przedstawić.
  24. Tak też Ci odpowiadam. Czy ja coś napisałem o tym "Wołku"? Tak, Twardowski. Obawiam się, że znamy ten sam cytat. Z niego wynika, że węże to rodzaj armat o wagomiarze mniejszym od półkartauny, a większym od oktawy, więc ćwierćkartauna pasuje znakomicie. Tyle że opieranie się na jednym cytacie ma swoje wady. Z resztą różnica w tym zakresie między nazwami pospolitymi a własnymi jest dość ulotna. Ludwisarz dostawał zamówienie na działo, zapewne o określonym wagomiarze. Projektował je i sporządzał formę odlewniczą, następnie odlewał, obrabiał i nadawał mu nazwę. Jeśli nie było więcej zamówień na takie działo (co często się zdarzało przy dużych wagomiarach), nazwa pozostawała nazwą własną. Jeśli były, produkował ich więcej i nazwa zmieniała się w pospolitą. Najbardziej udane konstrukcje kopiowali inni ludwisarze. Tak to sobie wyobrażam przynajmniej. Ludwisarze raczej nie pisali pamiętników, a jeśli nawet pisali, to nie publikowali opisów technologii i kostrukcji swoich dział.
  25. Chłopstwo przy stole

    Bardzo interesująca informacja i ciekawa relacja cenowa. Dla mnie zaskoczenie. Wprawdzie "mięso wieprzowe" to zapewne półtusza, ze skórą, głową, raciczkami, kośćmi i ogonkiem, więc to nie dowód, że funt szynki bez kości kosztował taniej, niż funt słoniny, ale relacje zupełnie inne, niż wówczas. Dziś półtusza u producenta (w rzeźni) to cca 7 zł, a słonina w detalu 8,50 zł, zaś szynka bez kości ze 14 zł. Fakt, że wtedy producent był też detalistą. Ciekawe, czy to tylko moda na niejedzenie tłuszczu tak tę cenę słoniny zbiła, czy też decydować może fakt, że dopóki nie rozpowszechniły się lodówki, mięsa nie dało się przechowywać, a słoninę - i owszem. Nota bene, z zaciekawieniem zauważyłem, że dziś podgradle jest droższe od słoniny, podczas gdy w latach 60-ych i 70-ych było tańsze. Dla niewtajemniczonych - podgardle to taka słonina poprzerastana mięsem, coś pomiędzy słoniną a boczkiem. Napisałem niezbyt precyzyjnie, że "woły były powszechnie hodowane w gospodarstwach chłopskich, ale nie jedzone, bo uważane za niejadalne". Chodziło mi o to, że chłopi mieso wołu, a także w znacznej mierze krowy, uznawali za niemożliwe do spożycia, choć wiedzieli, że inni je jedzą. Wynikało to z emocjonalnego stosunku do woła, zwanego "ocko", "baćko" czy krowy-żywicielki, a nie z przekonania, że tego zjeść się nie da. Bo wiadome im było, że Żydzi, mieszczanie i szlachta, a i ksiądz dobrodziej, wołowinę jada. Skąd to zaczerpnięte? Pierwotnie z literatury z epoki. Tych wszystkich Reymontów, Prusów, Sienkiwiczów, Żeromskich, Konopnickich i paru innych, dziś już zapomnianych, opisujących dole i niedole współczesnych im chłopów (nie chodzi mi o powieści historyczne). Zauważ, że świnie traktowano po prostu jako chodzący składzik mięsa, jak przyszedł na nią czas, to po prostu ją zarzynano, słonina na stryszek, podroby i inne poślednie części na zabijaczkę czy świeżonkę, szybko trzeba zjeść, szlachetne części sprzedać do jatki albo wędzić czy suszyć. Gdy krowa miała iść na rzeź, bo np. stara była i jeść jadła, ale mleka nie dawała, chłop z bólem w sercu prowadzi ją... do Żyda. I bierze za nią pieniądze, ani kawałeczka mięsa nie przełknie. Tak drastycznej sceny, jak prowadzenie wołu do Żyda, z żadnej powieści czy noweli ni z opowiawiadania nie znam sceny tak drastycznej, jak prowadzenie wołu do Żyda. Zwróć uwagę, że mamy wyraz "świniobicie". A "wołubicie" czy "krowobicie" nie istnieje. Bo ich w gospodarstie nie "bito". Ze źródeł naukowych w pełni potwierdza to Moszyński w wzmiankowanym już tomie. Od niego też mam informację, że wołu nie prowadziło się zwykle nawet do Żyda, tylko czekało, aż dokona dni swoich, a następnie grzebano w ziemi.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.