jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Od "sejmu niemego" w 1717 aż po "sejm czteroletni" 1788 obowiązywał w Rzplitej etat 24 tysięcznej armii, ustanowiony pod rosyjskimi bagnetami, z tym że faktyczna liczba żołnierzy często nie przekraczała 16 tysięcy. Nie można powiedzieć, że armia polska nie była liczna, armii polskiej w tym czasie praktycznie nie było, to co było, ledwo starczało do asystowania na pogrzebach. W krajach ościennych armie 10 razy liczniejsze były normą. Wojska rosyjskie stały w Polsce aż do 1780 roku. Podatków faktycznie nie wybierano, wybierać rekruta to już się zdarzało. Za czasów Ciołka nie tylko nie rozwiązano "gros wojsk", ale je jakoś tam rozbudowywano, początkowo do pełnych 24 tysięcy, no a potem "aż" do 65 tysięcy w 1792 roku. Czy można było zrobić więcej - zapewne. Czy w jakimś stopniu ta rozbudowa była zasługą władcy - dyskusyjne. Ale po co pisać bzdury? Na zasadzie "może ktoś jednak uwierzy"? Przypomnę, że chodzi o wziętego do niewoli naczelnego wodza pokonanej armii legalnie uznawanego europejskiego państwa. Jeżeli ktoś znajdzie powiedzmy, trzy przykłady z XVIII wieku, że został on zabity, albo pozbawiony wolności na okres dłuższy, niż Kościuszko, to zweryfikuję swój pogląd.
-
Ciężka i najcięższa artyleria podczas PWS
jancet odpowiedział Andreas → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Dzięki. Czyli nie było zasadniczej różnicy w pojęciu "artyleria ciężka" w Niemczech, Francji i Rosji. -
Polska i Czechosłowacja przeciwko Niemcom?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Nie należał, lubo jednak należał. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że Przemyślidzi nad Śląskiem panowali, a nad Tyrolem raczej z rzadka. Jan Luksemburski jakoś tak też na Śląsku rządził, czyżby był austriackim władcą? A w końcu Habsburgowie dostali Śląsk po śmierci Jagiellończyka też tak jakoś razem z Czechami. Oczywiście, de jure to wiele różnych "faktów" można wykazać, ale tak de facto to przez te kilka stuleci, ten kto władał Czechami, władał i Śląskiem, z bardzo nielicznymi i efemerycznymi wyjątkami. Nie dziwota, głównie o stereotypach w nim pisałem. -
Ależ jak najbardziej, tu odsetek jest wręcz wyższy, niż gdzie indziej. Spory o Konrada Wallenroda to przy tych bzdurach "mały pikuś". Naprawdę, wiele wysiłku mnie kosztuje odcedzenie wszystkich tych bzdur i zostawienie treści do wykładu, czy podręcznika, które są w miarę spójne, w miarę logiczne i jeszcze do czegośtam kiedyś mogą się przydać. Ależ wręcz przeciwnie. Istnienie rozbieżności to dowód naukowości, o ile są one weryfikowalne. Rozwinę tę tezę. Uczono mnie, że każdy pogląd naukowy, musi być przede wszystkim weryfikowalny, to znaczy, że możemy sobie wyobrazić niezbity dowód jego fałszywości. Przedmiotem tego sporu jest pogląd, że "dzieło Mickiewicza <<Konrad Wallenrod>> stanowiło istotną inspirację dla spiskujących podchorążych i belwederczyków, co przyniosło skutek w Noc Listopadową". Ktoś może zostać przekonany do prawdziwości tej tezy, ktoś inny nie, mogę sobie nawet wyobrazić, że sam się do niej przekonam, ale naukowość nie polega na przekonywaniu, lecz na udowadnianiu. I tu mam problem - nie mogę nawet wyobrazić sobie dowodu na jej fałszywość. Puszczając wodze fantazji, mogę sobie wyobrazić, że odnaleziono pamiętniki wszystkich bez wyjątku podchorążych i belwederczyków, którzy w swych zapiskach stwierdzili, że nic Mickiewicza nie czytali, a o jakimś "Wallenrodzie" w ogóle nie słyszeli. Dość to trudne do uwierzenia, bo skoro o nim nie słyszeli, to i pisać w pamiętnikach tego nie mogli, ale niech będzie - jakąś drogą udowodnię, że tego poematu nie znali. No i co z tego? Ja też nie czytałem "Hamleta", ale wiem, co to "hamletyzowanie". Wcale czytać nie musieli, żeby to wpływ na nich wywarło, bo czytali ich znajomi, bo poemat miał wpływ na społeczne nastroje, bo tamto i owamto. Nie panowie, udowodnić - ponad wszelką wątpliwość - że ten pogląd jest fałszywy się nie da. I nie chodzi o to, że brak nam stosownych informacji, ale o to, że ten pogląd jest w ogóle niemożliwy do obalenia, nieweryfikowalny, ergo - nienaukowy. Nie bardzo wiem, jak afiliować pomieszczenie, dotychczas afiliowałem jedynie swoje prace. No i nie bardzo wiem, jak ma się przeznaczenie sąsiednich pomieszczeń do jakości uczelni. A już zupełnie nie wie, co to ma wspólnego z "Konradem Wallenrodem"? Jeśli ktoś chce poznać przykład tego, co się nazywa "parszywą insynuacją", to właśnie niejaki "Secesjonista" się tu takowej dopuścił. Zapewne usiłował zdyskredytować mnie, jako dyskutanta, insynuując, że wykładam na niepaństwowej uczelni. Zupełnie bez sensu, bo faktu tego nigdy nie ukrywałem.
-
Służę uprzejmie. Podczas wydarzeń, dość nieszczęśliwie powstaniem bądź insurekcją kościuszkowską zwanych, istniało formalnie niepodległe i suwerenne państwo polskie. Kościuszko był poddanym króla Stanisława Augusta, a nie imperatorowej Katarzyny. Prawnie mieliśmy wojnę polko-rosyjsko-pruską, a nie bunt, zaś sam Naczelnik był po prostu jeńcem wojennym. Nie popełnił był żadnego przestępstwa wobec prawa rosyjskiego - nie mógł, bo nie był rosyjskim poddanym, był polskim szlachcicem. Więc z chwilą zakończenia wojny - a akt abdykacji Stanisława Augusta niewątpliwie wojnę kończył, jeniec powinien wolność odzyskać, skoro był ze stanu wolnego (co innego, gdyby był chłopem, niewolnym z definicji). Bez względu na nazwę, oraz znaczną liczbę przypadków bezprawnego pozbawienia wolności, sama kategoria niewątpliwie istniała, obejmując karę więzienia i zesłania, z resztą zesłania miały bardzo różnorodne formy. Zauważ, że polscy generałowie kampanii 1812 roku nie byli karani, w każdym razie nie było to zjawisko powszechne, choć w przypadku mieszkańców prowincji zabranych podstawa prawna by się znalazła. Nikt Dąbrowskiemu czy Krasińskiemu wolności nie ograniczał, Pacowi, Radziwiłłowi, Niesiołowskiemu etc. etc. Z kolei w 1831 Krukowiecki, Prądzyński, tenże sam Radziwiłł byli sądzeni jako buntownicy i otrzymali wyroki. O rosyjskim sądzie nad Kościuszką nie słyszałem, jeśli mylę się w tym względzie, proszę o omyłki wytknięcie i pogląd swój zmodyfikować będę musiał. Jednak nie zmienia to faktu, że Kościuszko był pozbawiony wolności bezprawnie, więc o żadnym niezwykle łagodnym traktowaniu mowy być nie może.
-
Na Montelupich w Krakowie. Pewnie odróżnić AK od AKM to żaden problem, jeśli się wie, czym się różnią. Ale nam tego nie powiedziano. Z resztą po co - strzela się chyba tak samo?
-
Ciężka i najcięższa artyleria podczas PWS
jancet odpowiedział Andreas → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Będę cię jednak, Redbaronie, nadal męczył - jakiego kalibru armaty, haubice i moździerze zaliczano do ciężkich wg niemieckiej nomenklatury z I ws. Bo bez tego to nadal nic nie wiemy. -
Ja się trochę staram, choć nie aż tak bardzo, by rzecz po raz kolejny przeczytać. A przyznam się, że choć czytałem chyba trzykrotnie, to po raz ostatni ponad 30 lat temu. Niektórzy twierdzą, że oddalenie jest ważne, jeśli chce się zobaczyć las, a nie tylko drzewa. Do gimnazjum miałem szczęście nie chodzić (w tym zgadzam się z Prezesem), natomiast w liceum miałem szczęście (podkreślam - SZCZĘŚCIE) pobierać nauki u kilku nauczycieli, którzy kazali mi myśleć, a nie wiedzieć - Piotrowską od chemii, Maceczka od fizyki i Szczepańską od polskiego. Za co pokłony im biję. Było to w VI LO im. Reytana w Warszawie, nota bene zarówno fizyk Maceczek, jak i polonistka, oraz dyrektorka szkoły - Szczepańska, zostali w trakcie mojej edukacji ze szkoły wywaleni. Uczyć myśleć - to nigdy u władz nie zyskiwało poklasku. No i w ramach owej sztuki myślenia nie dostrzegam - przypominając sobie treść "Konrada Wallenroda" oraz to, co wiem o spisku podchorążych i przebiegu nocy listopadowej - najmniejszej nawet koniunkcji. Chciałbym sprostać pytaniom Kolegów: . na ile potrafię. Napisałem' date=' iż [b']myślenie "w pokręcony sposób" chętnie przypiszę z grubsza 90% naszych uczonych humanistów, bez względu na tytuł i stopień naukowy. [/b]. Wydaje mi się, iż stwierdzenie to nie nasuwa najmniejszych wątpliwości, iż dotyczy stanu mojej świadomości. Koledze Bavarsky'emu zatem odpowiem, że dowodów dostarczyć nie mogę, jednak moja świadomość zasadniczo jest mi znana, można powiedzieć - empirycznie - ponieważ nieprzerwanie jej doświadczam. Również koledze Secesjoniście pragnę wyjaśnić, że żadnej cząstki - zaiste tytanicznej, ja bym raczej użył określenia "syzyfowej" pracy nad studiami naszych literaturoznawców nie wykonałem. Po prostu od czasu do czasu sięgam po jakiś artykuł w tygodniku, miesięczniku czy kwartalniku, i po paru minutach lektury stwierdzam, że nie warto było. Oczywiście, są autorzy, których warto czytać. Kołakowski zmarł, Tazbirowi zdrowia życzę, więc mych autorytetów ubywa.
-
O zagadkach terminologicznych i znaczeniowych w wojskowości
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Harry, możesz to rozwinąć troszkę? Bo to bardzo ciekawym mi się zdaje. -
Nie wydaje mi się, by wynik elekcji w Warszawie miał zasadniczy wpływ na decyzje Chmielnickiego. Ruszając na Warszawę miałby za plecami nie tylko Zamość, ale także Lwów i Kamieniec Podolski. Ale nawet jeśli militarnie marsz na Warszawę był możliwy, to politycznie żadnego sensu nie miał. Ruś - żeby nie użyć anachronicznego terminu Ukraina - nie mogła być samodzielnym państwem. No bo niby jak? Ustrój republikański to mógł być w Wenecji, ale nie tu. Trzeba by monarchy, jednak gdyby Chmiel chciał się koronować, jego wczorajsi zwolennicy na pal by go nawlekli. Chmielnicki i Kozacy musieli w końcu poddać się pod władzę obcego monarchy. Mieli do wyboru króla, cara i sułtana. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, ani lektury źródeł, by dociec, że jednak opcja królewska była im najbliższa. Tylko lepsze warunki stargować musieli. Niestety, po obu stronach woli ku temu zabrakło i wszystko to się skończyło tak, jak się skończyło.
-
Takie były to kulturalne czasy, że z pokonanym przeciwnikiem należało obchodzić się łagodnie. Do głowy wówczas nikomu nie przyszło, żeby pojmanego dowódcę pokonanej armii ścinać, wieszać, czy do lochu wsadzać. Obowiązkiem zwycięzcy było godny byt pokonanemu zapewnić. Z resztą inne obyczaje w tej sprawie były raczej wyjątkiem w historii. Wercyngetoryks nie został na pal wbity, ani Napoleon Bonaparte na szafocie ścięty. Chyba tylko Stalin i Hitler zgładzania pokonanych przywódców się dopuszczali, z tym że u tego ostatniego bynajmniej nie było to regułą. Generałowie i oficerowie polscy z kampanii wrześniowej spokojnie sobie żyli w oflagach, tam też trafili dowódcy powstania warszawskiego. No ale dowódcy innego powstania, które z grubsza w tym samym czasie miało miejsce, Goliat i Vian, zginęli w obozie koncentracyjnym. Niczego szczególnego w sposobie traktowania Poniatowskiego czy Kościuszki nie było, co do tego ostatniego, to raczej dziwi carycy surowość, bo żadnej podstawy prawnej do trwałego pozbawienia go wolności osobistej nie miała. Paweł rzecz naprawił i Kościuszce wolność wrócił.
-
Speedy wyjaśnił to fachowo, ja - jako były użytkownik - mogę tylko dodać, że wersje AK i AKM były trudne do rozróżnienia przez żołnierza.
-
Osobiście nie mam nic przeciwko prof. Ujejskiemu, natomiast myślenie "w pokręcony sposób" chętnie przypiszę z grubsza 90% naszych uczonych humanistów, bez względu na tytuł i stopień naukowy. A - nie obrażaj się, bo nie o osobach, lecz o sposobie dociekania prawdy tu mowa - twój poprzedni post jest pięknym owego "pokręcenia" przykładem. Wskaż mi jakąś myśl, ideę, pomysł, zapisaną w dziele pt. "Konrad Wallenrod", którą Wysocki, Zaliwski, Nabielak czy inni mogli uznać za inspirację do wywołania powstania - przyjmując teoretycznie, że dzieło to czytali, w co wielce wątpię. Nie powołuj się na setki pośredniczących autorytetów, które nam tłumaczą "co poeta miał na myśli, pisząc to, co napisał", przy czym w zdecydowanej większości przypadków będą nas oni przekonywać, że miał na myśli zupełnie co innego, niż wynika z tego, co napisał, a to, że tego nie dostrzegamy, wynika głównie z tego, żeśmy nie zapoznali się z pracami ich poprzedników, realiów epoki raczej nie biorąc pod uwagę. Szczerze mówiąc z naszych przedstawicieli nauk humanistycznych z ostatniego pół wieku, jedynie czytając Kołakowskiego wiedziałem, o co człowiekowi chodzi, a konkretniej - wiedziałem, że chodzi mu o coś, z czego mogę wyciągnąć jakiekolwiek wnioski, a nawet zastosować je w swoim własnym życiu - albo postępować wręcz przeciwnie. No ale Kołakowski wyjechał był z Polski jakiś czas temu, a ostatnio pozwolił sobie umrzeć, co z trudem staram się mu wybaczyć.
-
Co więcej, jak byłem w wojsku, to wpajano mi, że to jest karabin AK-47 bądź AKM-47. Zapewne więc tak się to nazywało, choć może i powinno inaczej. Co do zalet i wad to Speedy wypowiedział się bardzo kompetentnie. Parę słów - raczej w nawiązaniu do wcześniejszych wypowiedzi. Celność. Na mój rozum wystarczająca jak na karabinek automatyczny (na nabój pośredni). Na broń snajperską się nie nadawał i nie takie było jego przeznaczenie. W strzelaniach na poligonie 3 dziesiątki się zdarzały, choć nie z każdego egzemplarza. Starsi koledzy wiedzieli, który bije celnie, a który ma duży rozrzut - może był to po prost egzemplarz uszkodzony. Mi się taki trafił, jednak w strzelaniach nocnych, bardziej przypominających warunki bojowe (masz po prostu trafić w sylwetkę człowieka, pojawiającą się na kilka sekund, nieważne w które miejsce, w dodatku w nocy, pole jest oświetlone racą świetlną) miałem 10 trafień na 10 możliwych, więc tak źle z tą celnością nie było. Ciężar. Przeszedłem z nim chyba ze 100 km, specjalnie ciężki mi się nie wydawał. Wyposażenie bojowe żołnierza w latach 80-ych składało się oprócz karabinka z: pasa głównego, szelek, ładownic na zapasowe magazynki, hełmu, bagnetu, saperki, menażki z niezbędnikiem, manierki z wodą, maski przeciwgazowej, ubioru przeciwchemicznego L-2 (za to nie dawali nam granatów), pakietu opatrunkowego. Już to ważyło kilkanaście kilogramów, a do pełnego wyposażenia dochodził: plecak ze zmianą bielizny, kocem, pałatką, czapką rogatywką, żelaznym zapasem konserw, mydłem, maszynką i kremem do golenia, ręcznikiem etc. Razem około 30 kg. Czy karabin ważył pół kilo więcej, czy mniej, nie miało to większego dla dźwigającego go żołnierza znaczenia. to z niecałe 2% ogólnego obciążenia przy pełny, wyposażeniu, trochę ponad 3% ciężaru wyposażenia bojowego. Natomiast prawa fizyki są nieubłagane, lżejsza broń będzie - przy tym samym pędzie wylotowym pocisku - bardziej "kopać" w ramię. Spotkałem się z opinią, że lepiej mieć wersję z kolbą drewnianą, niż składaną metalową - wprawdzie jest nieco cięższa, za to lepiej wyważona i mniej się obija podczas marszu. A że karabin, skonstruowany 65 lat temu, nie jest nowoczesny, no to trudno się temu dziwić. Zastrzegam się, że przekazuję tylko własne opinie oraz obiegowe poglądy na temat tej broni.
-
Jaka była największa dynastia nowożytnej Europy?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Ogólnie
Też bym postawił na Habsburgów. Choć jeśli wziąć wszystkie gałęzie Kapetyngów razem, to na pewno niewiele im ustępowali. Tu już spór raczej nie do racjonalnego rozstrzygnięcia. -
Słuszna uwaga. Sprzymierzeni bardziej lub mniej bezpośrednio z Turkami kuruce Thököly'a,a potem Rakóczi'ego opanowali może i nie tylko Lewoczę. Jednak kuruce muzułmanami nie byli, a nawet jeśli jakieś oddziały tureckie tam dotarły, to wpływu na urbanistykę miast to nie miało.
-
Na mój rozum, to nie da się nawet nie tylko dla całego świata chrześcijańskiego, ale nawet w jednym regionie jednego państwa występują ogromne różnice. Weźmy choćby trzy górnowęgierskie średniowieczne miasta - Lewoczę, Bańską Szczawnicę i Kremnicę. Z Bańskiej Szczawnicy do Kremnicy nie ma nawet 40 km, do Lewoczy - raptem sto kilometrów dalej. Lewocza to takie średniowieczne miasto z podręcznika. Leży na wzgórku, otoczonym w miarę regularnym pięciobokiem miejskich murów z fosą, basztami i bramami. Wnętrze miasta podzielone na kwartały uliczkami, krzyżującymi się pod końcem prostym. Centralne kwartały zajmuje rynek, a tam główny kościół i ratusz. Bańska Szczawnica niczym tego nie przypomina. Zajmuje ogromną przestrzeń doliny - dokładnej jest to centrum kaldery stratowulkanu, której tylko niewielka część zabudowana jest kamienicami, reszta to szachty, hamry, masze, sztolnie, tajchy, jarki i młyny (czyli kopalnie, kuźnice, huty, podziemne korytarze, jeziora zaporowe, kanały i młyny), z tym ze młyny raczej do rudy, niż do zboża. Ratusz jest w centrum, ale Urząd Górniczy zajmuje bardziej okazały gmach. Główny kościół był nieco z boku, gdy go w XVI wieku przerobiono na twierdzę, jego rolę przejął kościół św. Katarzyny. Murów miejskich ani śladu, nigdy ich nie było, i tak nie byłoby komu ich bronić, tak musiałyby być długie. Górskie doliny, którymi prowadzą drogi, były natomiast poprzegradzane zaporami z bramami, których część się zachowała. I Kremnica, podzielona na dwie części, patrycjuszowską i plebejską. Ta pierwsza otoczona była obwarowaniami, za nimi znajdowała się słynna mennica i rynek. Najwyższa jej część, z kościołem św. Katarzyny, otoczona jest kolejnymi obwarowaniami. To tzw. "miejski zamek". Trochę to przypomina stary włoski Mediolan z jego citadellą. Podobny miejski zamek znajduje się w Bańskiej Bystrzycy, niecałe 20 km od Kremnicy, 110 km od Lewoczy, lecz tam rynek znajduje się poza "miejskim zamkiem". Cztery miasta, położone blisko siebie w jednym państwie, a co najmniej trzy rodzaje układów urbanistycznych, a także inne typy zabudowy i znaczne różnice stosunków społecznych. Muzułmanie tam nie dotarli. Najbliższy minaret mamy w Eger - niecałe 130 km na południe od Lewoczy. Tam znów jest inaczej. W królewskim Krakowie i biskupim Pułtusku też jest inaczej. To czwarty typ miasta - z zamkiem pana feudalnego.
-
Polska i Czechosłowacja przeciwko Niemcom?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Rozumiem, że mamy w tym wątku abstrahować od ówczesnych politycznych sympatii i antypatii, bowiem jest faktem raczej ogólnie znanym, że w 38 roku z hitlerowskimi Niemcami łączyła nas pewna "szorstka przyjaźń", zaś od Czechosłowacji dzieliła wyraźna niechęć, biorąca się, w pewnej mierze, ze staropolskiej tendencji do sporu o miedzę. Która to tendencja bynajmniej nie całkiem jest zjawiskiem minionym, co widać w niżej przytoczonym poście: Drogiemu Koledze pragnę przypomnieć, że Śląsk stał się faktycznie częścią Królestwa Czech gdzieś w XIII stuleciu. Formalnie chyba Kazimierz Wielki z niego zrezygnował, jeszcze Kazimierz Jagiellończyk coś tam mógł zadziałać, ale nie zadziałał (podziękujmy kardynałowi Oleśnickiemu i papistom) - ale to i tak Średniowiecze. Później Śląsk był niekwestionowaną częścią Czech, aż do wojen śląskich, w których wyniku większość Śląska została włączona do Prus. Czechom, pozostającym wówczas pod władzą austriackich Habsburgów, pozostał jedynie Śląsk Cieszyński i Opawski. I ten stan przetrwał aż d 1918 roku, kiedy to powstająca Polska upomniała się o część Śląska Cieszyńskiego, powołując się na argument ludnościowy i religijny (przy czym obowiązywał dość rzadki schemat - katolik, czyli Czech, luter - czyli Polak). O argumentach ludnościowych można dyskutować, chętnie się włączę, tym bardziej że część moich przodków (Cinciała, Bystroń) ze Śląska Cieszyńskiego się wywodzi. Nie zmienia to faktu, że z formalnego punktu widzenia, to nasza obecność nad Olzą była pogwałceniem dotychczas istniejących granic, i jeżeli do którejś strony konfliktu mielibyśmy zastosować określenie zwykła, ordynarna napaść, to niestety, tylko do naszej. Czesi w Cieszynie byli od kilkuset lat "na swoim". A dziś? Dziś Republika Czeska mieni się być państwem, w którym Czesi, Morawianie i Ślązacy są równorzędnymi partnerami. Widać to wyraźnie w herbie republiki, w którym obok czeskiego lwa widnieją dwa orły - morawski biało-czerwony, i śląski - czarny ze złotym na piersiach. W Republice Czeskiej już dawno uznano istnienie narodowości śląskiej, nadaje się audycje "po śląsku", nazwy są dwujęzyczne. A u nas? Szkoda gadać... dominuje przekonanie, że każda odrębność, to wrogość, że śląskość to "ukryta opcja niemiecka", że Polak to ma być katolik (nieważny nie tylko Cińciała i Bystroń, ale także Pilch, Buzek i Małysz), a Ślązaków za naród nie uznamy, bo "nie rzucim ziemi, skąd nasz ród" (z całym szacunkiem dla Konopnickiej). Wielka szkoda, że nasi ówcześni politycy nie wznieśli się ponad spór graniczny, którego obszar nie stanowił nawet 1% terytorium państwa, w celu zawarcia sojuszu, który - w moim przekonaniu - mógłby powstrzymać wojenną ekspansję Hitlera. Oczywiście, gdyby na Polskę i Czechosłowację jednocześnie uderzyły i Niemcy, i ZSRR, raczej nie mielibyśmy szans na sukces. Ale ja będę bronić poglądu, że w przypadku powstania sojuszu polsko-czechosłowackiego Hitler by nas nie zaatakował, a tym bardziej nie ZSRR. Przeszkodził spór o miedzę. -
W rzeczy samej wojna krymska toczyła się między koalicją Turcji, Francji, W. Brytanii i Sardynii a Rosją. Austria przyjmowała postawę wrogą Rosji, ale do koalicji się nie włączyła. Był to nie tyle "zaczątek sypania się" Świętego Przymierza, ale jego ostateczny krach. Co do wpływu meteorologii, ja bym przywołał bitwę pod Iławą Pruską w 1807 roku, kiedy cały korpus francuski Augerau (cca 12 tysięcy luda) ruszył do ataku na wprost pozycji rosyjskich z silną artylerią, ale w śnieżycy zmylił kierunek i, kiedy widoczność się poprawiła, okazał się być ustawiony bokiem do rosyjskich baterii. Rosjanie nie omieszkali tego wykorzystać i w kilku - kilkunastu salwach dosłownie zmietli ten korpus. Z tym, że Napoleon i tak tę bitwę wygrał, czyli liczył trupy.
-
Ciężka i najcięższa artyleria podczas PWS
jancet odpowiedział Andreas → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Problem nazewnictwa, o którym tu mowa, wcale nie należy ani do błahych, ani do łatwych do rozstrzygnięcia. W różnych epokach stosowano różne nazewnictwo, co gorsza - ta sama nazwa co innego w innej epoce często oznaczała. Weźmy choćby "pancerz" - w XIX i XX wieku to lita blacha znacznej grubości, osłaniająca okręt lub pojazd (np. czołg), a także bezpośrednio ciało żołnierza. Jeszcze w XVIII wieku pancerz to w zasadzie to samo co kolczuga, osłona ciała, zbudowana z kółek, zrobionych ze stalowego drutu. Teoretycznie obowiązuje zasada, że posługujemy się współczesnym językiem polskim, ale trudna jest ona do spełnienia. No bo jak mielibyśmy nazywać jazdę pancerną Sobieskiego? Jazdą kolczugową? Przyznaję, że gdyby ktoś w odniesieniu do wojny 1831 roku, o której wiem sporo, użył określenia "artyleria ciężka", byłbym święcie przekonany, że chodzi mu o "działa wielkiego kalibru", wałowe i oblężnicze. Tymczasem encyklopedyczna definicja artylerii ciężkiej doskonale pasuje do baterii armat 12-funtowych i granatników 20-funtowych (jednorogów półpudowych), tyle że wówczas określano je mianem "artylerii pozycyjnej". Z kolei słowo "pozycyjna" sugeruje, że te działa się nie przemieszczały na polu bitwy, co jest bzdurą kompletną. Wprawdzie nie miałem wątpliwości, że ten wątek został założony w celu wymiany informacji o działach wielkiej mocy, jednak Secesjonista potraktował jego tytuł literalnie i przekazał nam, nota bene bardzo ciekawe, informacje o liczebności dział ciężkich, czyli głównie armat 105 mm i haubic 155 mm. Mogło to prowadzić do powstania przekonania, że dział podobnych do "grubej Berty" było na froncie tysiące - przekonania całkowicie fałszywego, bowiem takie działa liczono nawet nie w setki, a rzadko w dziesiątki, zwykle była to produkcja jednostkowa i w seriach po kilka sztuk. Stąd moja uwaga. Żałuję, że nie mam ciekawych informacji na temat dział wielkiej mocy w I wojnie światowej i tylko tą uwagą, o charakterze porządkującym, mogłem się podzielić. -
No, dobrze, Panowie Dyskutanci, ale - pomijając wszelkie światopoglądowe odniesienie - nasz kalendarz, a przynajmniej podział na miesiące jest mocno nielogiczny. Skoro rok ma 365 lub 366 dni, a chcemy go dzielić na 12 miesięcy (co mi się podoba, tuzin to fajna liczba, dzieli się przez 2, 3, 4 i 6 - arytmetyka byłaby łatwiejsza, gdybyśmy pozostali przy systemie tuzinowym, a nie wprowadzali dziesiętny), to powinno być to 7 miesięcy po 30 dni i 5 po 31 dni, a w roku przestępnym - 6 i 6. Co więcej - dwa miesiące "długie" nigdy nie powinny następować po sobie, tylko powinien być długi - krótki - długi - krótki w roku przestępnym, a w zwykłym raz w roku trzy krótkie po sobie. A my mamy dziwactwo - jeden miesiąc "bardzo krótki" ma 28 lub 29 dni, 4 "krótkie" po 30 dni, za to aż 7 "długich" po 31 dni. I ułożone bardzo nielogicznie (zacznę od lutego): bardzo krótki - długi - krótki - długi - krótki - długi - długi - krótki - długi - krótki - długi - długi. Dwa razy w roku dwa długie miesiące jeden po drugim. I miesiąc długi aż o prawie 11% dłuższy, od drugiego. Tak się przyjęło, że pensje, czynsze, czesne, raty itp. są płacone co miesiąc, czyli czasem co 28 dni, a czasem co 31 dni. A jeść i pić musimy codziennie, ciuchy i graty zużywają się równomiernie, a nie w lutym szybciej, a w marcu wolniej. Ten krótki luty, a także zbitki po dwa długie miesiące, są istotnym problemem w wielu przedsiębiorstwach i w budżetach rodzinnych, a także w zagadnieniach planowania i prognozowania. Firma w lutym ma takie same koszty, a przychody o 11% mniejsze! Rodzina na odwrót - luty jest znacznie zasobniejszy niż styczeń, w styczniu często nie starcza do pierwszego, szczególnie że grudniowe święta, Sylwester i Nowy Rok powodują, że w styczeń się wchodzi z osłabionym budżetem. Problemy prognozowania, z tym związane, też tylko pozornie są nieistotnie dla zwykłego człowieka. Dobrze chociaż, że żadnego święta w lutym nie mamy! Więc miesiące chętnie bym zracjonalizował. Z tym, że nowy kalendarz nie byłby ani o odrobinę dokładniejszy, od starego, to znaczy rok kalendarzowy nie byłby lepiej dopasowany do roku astronomicznego. Z resztą kalendarz gregoriański zdaje mi się wystarczająco dopasowany. Zmiana długości tygodnia wydaje mi się natomiast absurdalna. Jak komuś nie pasuje sobota - jedyna nazwa tygodnia, biorąca się z przesłanek religijnych - albo niedziela, to może lansować nazwy dni tygodnia: pierwek - wtorek - środa - czwartek - piątek - szóstek i siedmek. Mi pasuje, gdyby było referendum w sprawie dopuszczalności stosowania takich nazw, byłbym za. Tym bardziej, że w niedziele pracuję. Trzeba by jeszcze popracować nad deklinacją. Szóstek - szóstka - szóstkowi - szóstkiem - szóstku - szóstku? :thumbup:
-
"Żołnierz Polski", choć wydany pośmiertnie, wydaje mi się bardziej wiarygodny. Skoro wcześniej Gembarzewski stosował określenie "zielony", a potem zdecydował się na zmianę i stosowanie określenia "ciemnozielony", to chyba wypada uszanować wiedzę specjalisty. Tym bardziej, że ta wcześniejsza praca dotyczy wojska w ogólności, a ta późniejsza - jego ubioru.
-
Ojej, bardzo żałuję. No bo jeśli uzyskaliśmy jako-taką zgodność z tym, że badanie życiorysu postaci mitycznej jest cenne, jeśli chcemy poznać genezę i rozwój mitu, to trudno nam będzie znaleźć lepsze "studium przypadku" (case study, jak kto woli), niż rzeczony Janosik - Jánošík - Janoszyk" - niech każdy pisze, jak mu wygodnie. Szczególnie w wątku zatytułowanym "Mity a historia", który wskazuje, że właśnie o porównywanie mitów i dziejów, świata słowa i świata faktów materialnych w nim chodzi. Popatrz, ile ciekawych rzeczy można wyciągnąć z tych kilku słów Goszczyńskiego, który raczył żeś był przytoczyć, szczególnie w porównaniu z historycznym życiorysem Juraja Jánošíka z jednej, a powieściami o Janosiku z początku XX wieku z drugiej strony. Dla przykładu: "Najgłośniejszym bohatérem zbójectwa w Tatrach, jest tak zwany Janoszyk; żył on w końcu przeszłego wieku" - czyli Goszczyński traktował Janosika jako postać historyczną, jedynie ubarwioną w mitach ludowych, zupełnie inaczej niż Tetmajer w "Legendzie Tatr". "Miał on być rodem ze Spiża ", w dzisiejszej pisowni "ze Spiszu", znaczy, że był świadomy, że - wg dzisiejszych pojęć - był co najmniej z pochodzenia Słowakiem (powiedzmy - góralem z południowej strony Karpat Zachodnich). "Héj! Z Plesiwskiéj bramy pozierały pany,Jako się Janosik wataskiami broni.". Tym cytatem po raz kolejny mnie zaskoczyłeś, bowiem "plešivská brána" to przełom rzeki Slanej (Sajó) na dzisiejszym pograniczu słowacko-węgierskim, na południowym skraju gór, w Gemerze. Klenovec, w którym faktycznie Jánošík został pojmany, znajduje się niezbyt daleko od owego miejsca, ale nader daleko od Podhala i Sądecczyzny. Kolejna ciekawa rzecz w tekście Goszczyńskiego: "Słynie jak Krywań!" Jaki Krywań? Po naszej stronie Karpat nie ma góry, ani miejscowości, o nazwie Krywań. Mieszkaniec Podhala ani Sądecczyzny nie mógł Goszczyńskiemu przekazać informacji o tej górze, jeśli się wędrował "po węgierskiej stronie". Bowiem z tamtej strony patrząc, z zachodniego Spiszu i wschodniego Liptowa, Krywań jest faktycznie dominantą krajobrazu (jego sylwetka widnieje na jakiejś słowackiej monecie, czyli dziś eurocencie). Tyle że z zachodniego Liptowa widać Wielki Krywań, pod którym historyczny Jánošík się narodził. Wątpliwe, by Goszczyński odróżniał Krywań i Wielki Krywań (jak kto woli - Kriváň i Velľký Krváň), siak czy owak, chcąc zilustrować wielkość Janoszyka, odwołuje się do szczytów, niewidocznych z Podhala i Sądecczyzny. Wszystko to przywołuję po to, by pokazać, że Goszczyński postać Janosika poznał w tym czasie, gdy z realnego, historycznego bytu przeistaczała się - w świadomości naszych górali - w postać mityczną. Choć Goszczyński niewiele wie o życiorysie historycznego Jánošíka, traktuje go jako byt realny, Janosik Goszczyńskiego łupi bogatych tam, gdzie można ich znaleźć - w Gemerze i Spiszu. Janosik z naszych XX-wiecznych przekazów literackich i filmowych szuka bogaczy w Tatrach, gdzie - jako żywo - znaleźć ich było trudno. Naprawdę - tyleż ciekawych wniosków można wysnuć z tych kilkunastu wersów Goszczyńskiego, które przytoczyłeś. Wniosków, dotyczących procesu tworzenia się mitu na bazie postaci historycznej. Ważne, by podkreślić, że mit ten wciąż jest żywy, wciąż powstają nowe jego warianty, choć teraz trudno odróżnić ludową mityczność od pop-kulturowej literackości, ze scenariuszami filmowymi i TV włącznie. Od informacji o żywości tego mitu mój udział w tym wątku się zaczął - ktoś informował, że przewodnicy z Oravského hradu, czyli z Orawskich Zamków, pokazują miejsce na skale, gdzie Janosik został stracony. Czyli wzbogacają mit, funkcjonujący po drugiej stronie Karpat. Po co? Inna informacja, na którą żeś się powołał - hasło Janosik w naszej Wikipedii. Fajnie że jest, ale jednak są tam zawarte informacje, sprzeczne z prawdą, a nawet logiką. Przywołam jedną - ponoć Janosik miał być więziony w zamku w Liptowskim Mikulaszu. Problem w tym, że w Liptowskim Mikulaszu ani nie ma, ani nigdy nie było zamku. Kogoś poniosła fantazja, mylona niestety z wyobraźnią. Drobiazg, czy kolejny element legendy w jej historycznym rozwoju - od ludowej, poprzez literacką, filmową, aż po internetową jej wersję?
-
No, fajny. Ja nie wiem, jak pokręcony sposób myślenia musiał mieć ktoś, kto doszukał się analogii między Wallenrodem, a inicjatorami powstania listopadowego. To chore jakieś, i to nie trochę, a całkiem. W rzeczywistości jesienią 1830 roku istniały osoby, którym wallenrodyzm, czyli skryte działanie na niekorzyść wroga, możliwe dzięki zajmowaniu wysokiej pozycji we wrogim aparacie władzy, można by przypisać... ks. Ksaweremu Druckiemu-Lubeckiemu, hr. Wincentemu Krasińskiemu, a najwięcej - w. ks. Konstantemu Pawłowiczowi Romanowowi. Tak, każdy z tych trzech - a Konstanty chyba najbardziej - do mickiewiczowskiego Wallenroda jest podobny. Ale doszukiwać się podobieństwa między tą literacką postacią a podchorążymi i belwederczykami to - jako rzekłem - wytwór nader chorego umysłu, który historię traktuje wg znanej zasady "fakty temu zaprzeczają - tym gorzej dla faktów".
-
Ciężka i najcięższa artyleria podczas PWS
jancet odpowiedział Andreas → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Służę wyjaśnieniami - wprawdzie problem ten określiłem jako "drobiazgi", ale warto rozmawiać także o drobiazgach. Fakt, że Niemcy mogli mieć inną nomenklaturę i inny podział. Tak to jest, że zwykle strona zwycięska narzuca światu swój sposób opisu zjawisk, a w tym razie był to sposób, przyjęty w armii francuskiej. Z resztą już przed lub w czasie wojny nazewnictwo, zbliżone do francuskiego, przyjęło się w Rosji, W. Brytanii, USA, a potem także w Polsce (II RP i PRL) i ZSRR. Definicję artylerii polowej czerpię z "Małej encyklopedii wojskowej", Tom 1., Wydawnictwa MON, Warszawa 1967. To bardzo solidnie opracowana publikacja, o ile wiem - nic podobnego się później nie ukazało. Jeśli się mylę, proszę o sprostowanie. ARTYLERIA POLOWA, rodzaj artylerii naziemnej, przeznaczonej do bezpośredniego wspierania wojsk na polu walki; zalicza się do niej różne rodzaje artylerii (uzbrojonej w armaty, haubice, moździerze, działa bezodrzutowe i wyrzutnie rakietowe) kal 37-280 mm. Artyleria polowa dzieli się na organiczną, wchodzącą w skład pododdziałów, oddziałów i związków ogólnowojskowych oraz pancernych, i odwodu naczelnego dowództwa, przeznaczoną do wzmacniania artylerii organicznej. Z tej definicji wynika, że to nie wielkość czy konstrukcja działa decyduje o jego zaliczeniu do artylerii polowej, lecz przeznaczenie. To samo "działo paryskie", gdy ostrzeliwało Paryż w sytuacji, gdy nie był on atakowany przez wojska lądowe, nie mogło być zaliczone do artylerii polowej, bowiem nie wspierało bezpośrednio wojsk na polu walki. Gdyby jednak było użyte pod Verdun do rozwalania umocnień przeciwnika w trakcie ofensywy, jak najbardziej stanowiło by część artylerii polowej, o ile nie miało kalibru większego niż 280 mm.