jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Pytania dotyczące formacji
jancet odpowiedział Czarny Kruk → temat → Historia sztuki wojennej i broni
Zawsze myślałem, że ten termin dotyczy literatury, a nie wojskowości. I nie mam pojęcia, czy chodzi o okres międzywojenny, czy o początki państwa polskiego. Jeśli o to pierwsze, to dość dużo informacji znajdziesz tu: http://wp39.struktury.net/pulk-kawalerii-rekonstrukcja.html. Nie potrafię zawartych tam informacji poważnie zweryfikować, ogólnie wydają mi się dość rzetelnie zebrane, z tym że - jak i autor się zastrzega - różnie bywało, to taka "rekonstrukcja" typowego schematu. Generalnie od XVIII wieku pułki kawalerii dzieliły się organizacyjnie na szwadrony (zwykle cca 160 koni), a te na plutony, czasem jeszcze były kompanie, a u nas - chorągwie. Dywizjon raczej nie był pododdziałem w sensie organizacyjnym, lecz taktyczną formą szyku kawalerii. Po prostu do szarży szykowano jazdę po dwa szwadrony w jednej linii i te dwa szwadrony nazywano dywizjonem. Szarżowały te dywizjony uszykowane schodkami od lewego, od prawego czy od środka, w skład jednego dywizjonu mogły wchodzić szwadrony różnych pułków. Oczywiście bywały wyjątki, choćby Dywizjon Karabinierów w wojnie polsko-rosyjskiej 1831, który był oddziałem - czasem z tego powodu zwany był pułkiem. Wszystko to dotyczy raczej XIX wieku. W wieku XX kawaleria walczyła głównie pieszo, a maszerowała konno. Szarże oczywiście się zdarzały i to wcale nie rzadko (np. w wojnie polsko-radzieckiej), ale raczej nie całymi pułkami i dywizjami. -
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet dodał temat w Wojsko, technika i uzbrojenie
Zaczęło się od wątku o nowych rodzajach broni, które pojawiły się podczas I wś., konkretnie od "działek okopowych" https://forum.historia.org.pl/topic/4307-nowe-rodzaje-broni-wpowadzone-w-i-ws/page__pid__220740__st__15#entry220740 . Obecnie dysponujemy dostępem do opracowań w wielu językach oraz do tłumaczeń tych opracowań na polski, które czasem niewystarczająco wiele uwagi poświęcają nazewnictwu. Stąd pewien galimatias pojęciowy, który chciałbym nieco uczesać, opierając się na polskiej nomenklaturze z epoki realnego socjalizmu, która z kolei opierała się częściowo o nazewnictwo radzieckie, a częściowo - o nazewnictwo polskie z okresu międzywojennego, wywodzące się z francuskiego. Zresztą radzieckie też się z niego wywodzi. W krajach anglo- i niemieckojęzycznych niektóre terminy zapewne kształtowały się inaczej. Nie sugeruję, że ta nomenklatura polsko-radziecko-francuska jest najlepsza, choć ma tę zaletę, iż jest dość usystematyzowana. Opieram się na 2 opracowaniach, które mam pod ręką: - "Mała encyklopedia wojskowa", Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1967, - "Artyleria i rakiety", [red.:]K.P. Kazakow (marszałek artylerii), Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1972, oraz na swojej wiedzy ogólnej. Artyleria towarzysząca (pułkowa) Jest tak stara, jak artyleria w ogóle. Chodzi o działa na tyle lekkie, że będą mogły przemieszczać się wraz z piechotą im towarzyszyć jej ogniowi ogniem na wprost. W XV wieku tę rolę miały grać hufnice, działa towarzyszące hufom czy hufcom. Potem wielokrotnie usiłowano skonstruować działa, do tego się nadające, generalnie jednak z miernym skutkiem. Jednak okazywało się, że skuteczniejsze są działa solidniejsze, strzelające z mniej ruchliwych stanowisk, często ponad głowami piechurów. Choć wiąże się głównie z piechotą walczącą w szyku zwartym, może współdziałać także z tyralierą. Najdłużej utrzymała się w armii radzieckiej, dzięki udanym konstrukcjom armaty pułkowej 76 mm wzór 1927, 1939, 1943 (wg. Janusza Magnuskiego, "Oręż żołnierza polskiego 1939-1972", Horyzonty, Warszawa 1972) konstrukcje te oparte były na starszej rosyjskiej armacie pułkowej wz. 1902 (nie chodzi o tzw. "prawosławną"). Użytkowana była także w LWP po wojnie. Zastąpiła ją artyleria czołgowa, a także działa bezodrzutowe i granatniki piechoty. Artyleria batalionowa, szturmowa, przeciwszturmowa Odmiana artylerii towarzyszącej. Jej cechą organizacyjną było to, że organicznie wchodziła w skład batalionów piechoty. Konstrukcyjnie były to małe działka o kalibrze 37-57 mm i krótkiej lufie, towarzyszące piechocie w okopach lub w twierdzach. Przeznaczone były przede wszystkim do niszczenia stanowisk ckm. Późnej stały działka takie stały się wyposażeniem czołgów, np. Renault M17, R35 czy Vickers E. Wywodzi się z artylerii fortecznej, a chyba najdłużej - jako forteczna i czołgowa - przetrwała w armii francuskiej i niemieckiej. Pod koniec wojny i w okresie międzywojennym zastąpiona została działami ppanc, o podobnym kalibrze, lecz znacznie dłuższej lufie. Artyleria okopowa Zacytuję MEW: "Rodzaj artylerii, używanej podczas I wś., wyposażonej w miotacze bomb i granatów o donośności 1-2,5 km, kaliber 150-240 mm. Cechowała ją duża siła ognia i [...] mała ruchliwość. [...] Pod względem organizacyjnym tworzyła baterie, wchodzące w skład pułków i dywizji piechoty. Po I wś. zastąpiona została moździerzami piechoty. Charakterystyczne jest, że artyleria batalionowa i okopowa swój byt zawdzięczały wojnie pozycyjnej w czasie I wś., a pod jej koniec zaczęły zanikać. -
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet odpowiedział jancet → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Ja już po swojej wpadce terminologicznej wole pozostać przy tym, że szrapnel to szrapnel, a nie inny pocisk szrapnelopodobny. O tych amerykańskich potwornościach trochę w latach 80-ych mówiono, chyba "nasza" strona czegoś takiego nie miała. Zasadniczej sprzeczności nie ma. Ja przyjmowałem, na podstawie ilustracji w omawianej pracy, że kąt upadku jest z grubsza 2 razy większy, niż kąt rzutu, zaś kąt rzutu o parę ° większy, niż kąt podniesienia lufy przed strzałem, a to z powodu wyraźnego odrzutu działa polowego. Do tego dochodzi kilka ° rozwarcie stożka, tworzonego przez kulki po wylocie z pocisku, no i naturalna trajektoria kulek, na które wciąż działa siła grawitacji. Stąd przyjąłem: - kąt podniesienia - 15°, - kąt rzutu - 18°, - kąt upadku pocisku - 36°, - kąt rozwarcia stożka - 4-6°, co daje 40-42°, - na trajektorię lotu kulek dodałem 3-5°. Więc 45° kąt upadku najbardziej stromych kulek wydaje mi się realistyczny. Działo okrętowe nie "podskakuje" przy wystrzale, więc różnica między kątem podniesienia a kątem rzutu zanika, stąd te różnice. Oczywiście może to nie było 45°, tylko raczej 35° - w każdym razie wystarczy, żeby piechotę npla zmusić do ukrycia się na dnie transzei lub w schronach. No właśnie - jak spore były to szanse. Wydaje mi się, że raczej nikłe. Celność przy ogniu pośrednim jest słaba, ostrzeliwuje się teren, a nie obiekt. Same transzeje zajmowały pewnie z 1% pola bitwy - no i taka była szansa bezpośredniego trafienia. Dochodzą rowy łącznikowe - ale tam nie powinno być ludzi. No i schrony i ziemianki - ale jeśli strop takiej ziemianki zbudowany był z w miarę solidnych drewnianych belek i przysypany półmetrową warstwą ziemi, to taki granat rzędu 75 czy 105 mm niewiele szkody ukrytym tam żołnierzom mógł zrobić. Czy z haubicy, czy z armaty. Trochę mozolnie wyważamy otwarte drzwi. Bo to, że podczas przygotowania artyleryjskiego najpierw strzelano granatami, a potem - bezpośrednio przed szturmem piechoty - szrapnelami, to chyba dość znany fakt (choć faktycznie, źle sobie te szrapnele wyobrażałem). Że było to często uwieńczone zdobyciem pierwszej linii okopów - to chyba też dość znany fakt. Więc szrapnele były dość skuteczne. Podobnie jak to, że drugą linię było zdobyć trudniej, trzecią jeszcze trudniej, przeciwnik podciągał rezerwy, a przeważnie cała operacja kończyła się na przesunięciu linii frontu o kilometr. No tak, tyle że tych granatów z zapalnikiem czasów zda się, że nie było. W sumie - ciekawe dlaczego. W sumie ich konstrukcja nie wydaje się być znacznie bardziej skomplikowana, niż szrapnela. Konstrukcja zapalnika czasowego też opierała się na ścieżce prochowej, tyle że jeszcze potrzebny byłby detonator z piorunianu rtęci na przykład. Tak, chodzi o prędkość, przy której opór powietrza równoważy ciężar, czyli ciało, osiągnąwszy tę prędkość, dalej porusza się ruchem ustalonym, bez względu na to, z jaką prędkością swój lot zaczynało. Termin "prędkość zatrzymania" jest mi jednak całkiem obcy. Sprawdziłem jeszcze raz obliczenia - zgadza się. Wzory z: Mieczysław Serwiński, Zasady inżynierii chemicznej i procesowej, WN-T, miejsce i rok wydania trudne do ustalenia, bo egzemplarz "zaczytany" wielce. Ale w każdym podręczniku do mechaniki płynów się te wzory znajdzie. Taka kulka o masie 11 g to mała jest, więc i prędkość swobodnego opadania niewielka. Dla 110 g wynosiłaby ona 85 m/s, dla 1,1 kg - ta metoda nie działa, bo Re>+2E+05. Oczywiście przy lotkach prędkości będą większe. -
Tyle że Fryderyk Wilhelm I to też "Fryc".
-
No właśnie, Mariuszu. Jego komando miało to do dyspozycji po powrocie z Kongo. Z przytoczonego przez Ciebie tekstu domniemywać można, że podczas walk w Kongo tych luksusów nie było. Czy Che przed wyjazdem do Kongo, jako wpływowy nie miał do dyspozycji luksusowego samochodu, apartamentu, kobiet i wybornych alkoholi? Dojeżdżał do swego biura rowerem, mieszkał w ziemiance i pijał jedynie sfermentowany sok z trzciny cukrowej? Nonsens. Te luksusy miał i przed wyjazdem do Kongo. Więc po co wyjechał? A jak wrócił z Kongo, i znów mógł pławić się w tych luksusach, po co wyjechał do Boliwii? No tak, nigdy sobie go nie wyobrażałem, jako ascetę. Cygara chyba na Kubie robi się najlepsze. Z oryginalnymi francuskimi koniakami mógł być jakiś problem. Zapewne jako partyzant w Kongo czy Boliwii miał do nich lepszy dostęp i dlatego tam pojechał. Tak. Chyba nawet najbardziej skrajny idealista przyjmuje do wiadomości, że do prowadzenia wojny potrzebne są pieniądze. Ile oni ich mieli? Kubańczyków ponoć tam wysłano 12, jeśli każdy z nich miał po 14 tys. $, to razem mieli 168 tysięcy. Do tego 12 Rolexów. No cóż, jeśli chcieli prowadzić wojnę za tak marne pieniądze, to nic dziwnego, że wyszło im to, co wyszło. Przelicz to raczej na liczbę rkm-ów, które za to można było kupić w ówczesnej Boliwii. Nader ciekawe. Skoro Fidel, nie walcząc w Kongo ani w Boliwii, miał kilka takich Rolexów, to chyba i dla Che jakiś by się znalazł? Więc chyba nie wyjeżdżał tam po to, żeby zarobić na Rolexa. Szczególnie tym, którzy zginęli. Nota bene Twoje rozważania o wartości złotego Rolexa w latach 60-ych na Kubie są raczej chybione. Jego wartość rynkowa wynosiła zapewne 0,00. Dlatego, że nie było nikogo, kto mógłby go kupić. Złoty Rolex był symbolem władzy, a nie przedmiotem rynkowej wymiany. Mój stosunek do Che Guevary nie jest ani chłodny, ani ciepły, jest idealnie niejaki. Był taki ktoś. Niewiele o nim wiem. Tyle że urodził się i wychowywał w raczej zamożnej rodzinie, zdobył dyplom lekarza i mógł w dostatku dożyć emerytury. Jednak zdecydował się dołączyć do partyzantki kubańskiej. O dziwo ta wojna partyzancka skończyła się sukcesem. Znalazł się na szczycie władzy i mógł do końca życia korzystać z luksusów, takim jak on przysługującym. Jednak znów pojechał w jakieś góry, żeby walczyć jako partyzant o "dobro" jakiegoś ludu - tak, jak sam to dobro rozumiał. W trakcie tej działalności wydawał wyroki śmierci i nawet sam zabijał. Czy coś w powyższym życiorysie jest nie tak?
-
W najmniejszym razie nie chciałbym czegokolwiek osądzać, po prostu opisuję swoje wątpliwości. Jak mieszkałem w bloku, nawet na myśl mi nie przyszło, żeby trzymać tam kota. Pies to jednak co innego. Pies jest zwierzęciem stadnym i współmieszkańców traktuje jako swoje stado. No a poza tym psa (mieliśmy psa marki jamnik) się wyprowadza na spacery. W weekendy wyjeżdżaliśmy na działkę, gdzie jamnik hasał po całej okolicy, albo chodziliśmy na długie spacery na Pola Mokotowskie, gdzie też mógł się wybiegać. Z drugiej strony trzymamy zwierzęta w klatkach, akwariach, terrariach - kanarki, papużki, chomiki, traszki, rybki, myszki, szczury - i nie zadajemy sobie pytania, czy są w tych warunkach szczęśliwe. Niewola kota w bloku jest o wiele łagodniejsza i w najmniejszym stopniu nie chodzi mi o to, by zabronić posiadania kota osobom, mieszkającym w bloku, bez względu na piętro. Natomiast, żeby "adoptować" kota z rąk kocich aktywistów, MUSZĘ podpisać zobowiązanie, że go wykastruję i będę trzymać w zamknięciu. Nawet jeśli posiadałbym dom w środku dwuhektarowego ogrodu w zacisznej okolicy. Faktycznie mieszkam w segmencie z mini-ogródkiem o powierzchni trochę ponad 100 m kw., niedaleko od ruchliwej ulicy. Sąsiedzi mają koty, wypuszczają je - także rasowe - od lat, żadnej ofiary przejechania nie zauważyłem. Po co ten wymóg? To mi przypomniało pewną historię z młodości, lata 70-e XX wieku. Mieszkaliśmy w Warszawie, ale na parterze, i nasz kot buszował swobodnie po okolicy. Taki rudy, cherlawy dachowiec. Melon żeśmy go zwali, bo taki zółty był. Pewnego lata mieliśmy się na ponad dwa miesiące przenieść do domu na wsi. To był taki murowany dom, niby dworek, z początku XX wieku, piętrowy - znaczy z mansardą. No to kot musiał wyjechać z nami. Ponieważ panowało przekonanie, że koty przywiązują się do miejsc, nie do ludzi (całkiem bzdurne w świetle mych późniejszych obserwacji), więc postanowiliśmy kota na razie nie wypuszczać, a mieszkaliśmy na piętrze. Zamknęliśmy więc kocura na piętrze, a sami zeszliśmy na dół. Po pewnym czasie słyszymy kocie wrzaski - kot jakoś się wydostał, teraz łazi po gzymsie i rynnie na poziomie pierwszego piętra i wrzeszczy. Szukamy jakiejś drabiny, ale gdzie tam, żadna gzymsu nie sięga! Usiłujemy jakoś go zwabić do okna - mansarda, nic z tego nie wychodzi. Już straż pożarną chcemy wzywać, aż tu nagle kot zebrał się na odwagę i skoczył. Wylądował na glebie jakby trochę zaskoczony, otrząsnął się i poszedł w swoją drogę. Potem systematycznie skakał z pierwszego piętra na dół, w ogóle przestaliśmy się temu dziwić. Nocami polował na szczury. Jak pisałem, nie był zbyt masywny, ale zadziorny. Znikał na całą noc, potem wracał, niekiedy koło południa, zwykle dość mocno poraniony, ale ze swoim trofeum - szczurzym łbem w pysku. Nie tylko zabijał szczura w twardej walce, ale potem odgryzał mu głowę, żeby się przed nami pochwalić swym zwycięstwem. Jak już się pochwalił, brał się do rozgryzania czaszki, żeby wyżreć mózg. Usiłowaliśmy mu to zabrać, (panowało przekonanie, że mózg szczura jest trujący) zachęcając jakimś mięskiem - raz się dał nabrać, potem już nie. Wracał do domu po pożarciu mózgu pokonanego przeciwnika i padał. Naprawdę był cherlawy, słaby, chudy, po takiej walce był pobity, podrapany, poraniony i szedł spać. Czasem żeśmy mu dezynfekowali jakieś większe rany, podtykali pod nos jedzonko - jadł, spał i regenerował siły. Usiłowaliśmy go zamykać - nic z tego, latem nie da się trzymać okien otwartych, więc jak już chciał wyjść na kolejną walkę, to jakoś nas przechytrzył, dostawał się do okna i skakał z pierwszego piętra. I szedł walczyć z kolejnym szczurem. Nigdy nie przynosił nam myszy, co często kotom się zdarza. Nie polował na ptaki. Walczył tylko z godnymi przeciwnikami - szczurami. To był prawdziwy facet, z prawdziwymi jajami. Piszę o tym nie tylko dlatego, że to w sumie fajna historia, ale także z tego powodu, że trafił do nas dlatego, że jakaś znajoma jakiejś znajomej znalazła u siebie na strychu czy w ogródku ślepe kocięta i zamiast utopić je w kuble, zaczęła dzwonić po znajomych, znajomych znajomych i znajomych znajomych znajomych, kto chce mieć rudego kotka. No i tak do nas dotarła. Wg dzisiejszej terminologii przeprowadziliśmy adopcję kocięta. Dziś bylibyśmy zobowiązani, żeby mu te jaja obciąć oraz nigdy nie wypuszczać na dwór. A on ryzykował życie dwa razy w tygodniu po prostu dla sportu. Jestem przekonany, że gdyby mógł wybierać - nędza na wolności i dostatek w niewoli, wybrałby to pierwsze. W sumie miał dostatek na wolności, i tak być powinno.
-
Czy 11 września był na rękę Amerykańskiemu Rządowi
jancet odpowiedział Jack Sparrow → temat → Konflikty i wojny
Ale o co chodzi z tymi kilkoma milionami ludzi? Irak sprzedaje ropę naftową. Jest to ok. 3% światowego wydobycia. Czy sprzedaje po takiej samej cenie, jak np. Kuwejt, czy taniej - nie wiem. Jakie to ma znaczenie dla gospodarki USA? Połowa zużywanej w USA ropy pochodzi ze źródeł krajowych. Kilka procent ze wszystkich krajów Zatoki Perskiej, głównie Arabia Saudyjska, ZEA, Kuwejt. Ta z Iraku to zapewne ułamek procenta. Nie wiem, jakie surowce można by "ciągnąć" z Afganistanu. I którędy? Przez republiki środkowoazjatyckie (Turkmenistan, Tadżykistan, Kirgistan, Kazachstan) a potem przez Rosję? Może przez Iran? Albo przez Pakistan? Na pewno z Afganistanu ciągnie ekstrakt z makówek. A przynajmniej do niedawna ciągnął. Co wystarcza? Z punktu widzenia gospodarki USA i UE bardzo pożądana jest niska cena ropy naftowej. Aby cena była niska, w regionie Zatoki Perskiej nie powinno być wojen, a najlepiej - żadnych konfliktów. Ponadto wszelkie restrykcje i embarga, o wojnach już nie wspominając, obniżają podaż ropy naftowej, a zatem podbijają jej cenę. To jest ekonomiczny elementarz, chyba w podstawówce tego dziś uczą, zresztą jest to zrozumiałe same przez się. Nawet jeśli USA dzięki okupacji Iraku kupuje tamtejszą ropę za cenę o 20% niższą, od rynkowej, to i tak - gdyby wojny i okupacji nie było - ceny rynkowe byłyby pewnie o 20% niższe od faktycznie istniejących. W wyniku wojny USA płaci za ropę o wiele więcej, niż gdyby wojny nie było. Dlaczego nie? 11 września okazało się, że terroryzm może być naprawdę groźny i nie trzeba mieć nawet materiałów rozszczepialnych, ani broni chemicznej czy biologicznej, żeby zamordować parę tysięcy ludzi. Czy zamachy w Madrycie i Londynie nie były "niczym złym"? Ja tu nawet jasno sformułowanej tezy nie widzę, o argumentach nie wspominając, a o dowodach nawet nie marząc. I owszem, jeśli się nie sformułuje jasno tezy, to żadne argumenty się jej nie imają, i można tak dyskutować nie wiadomo o czym. To jest jedynie hipoteza. Może tak było. Nie popadając w sprzeczność z rozumem nie mogę odrzucić możliwości zastanawiania się nad taką hipotezą. Ale poproszę o argumenty. Jeśli je dostanę, hipoteza stanie się tezą w popularnym tego słowa znaczeniu (bo w logice tezą jest coś, co jest niezaprzeczalne). Oczywiście fakt, iż "śmiesz wątpić", dowodzi, że to stwierdzenie traktujesz jako hipotezę jedynie. Gdybyś chciał je traktować jako swoją tezę, oczekiwałbym stwierdzenia typu "śmiem twierdzić, że..." Niestety, ja tego sformułowania nawet jako hipotezy przyjąć nie mogę, bo brak znaków interpunkcyjnych pozbawia je jakiegokolwiek sensu - nie wiem, o co chodzi. -
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet odpowiedział jancet → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Fakt. Zwiódł mnie wojskowy żargon z lat 80-ych, gdzie nazwa "szrapnel" została przeniesiona na każdy pocisk przeciwpiechotny, wybuchający w powietrzu, a prawdziwe szrapnele nie były już wtedy używane od wielu lat. Klasyczny szrapnel nie był tak użyteczny w walce z piechotą w okopach, jak granat rozpryskowy, jednak wciąż bardziej użyteczny, niż klasyczny granat odłamkowy czy odłamkowo-burzący, wybuchający po zetknięciu się z ziemią. Opór powietrza oraz odrzut działa powoduje, że kąt upadku pocisku jest z reguły wyższy, niż kąt podniesienia lufy, więc nawet przy 15° podniesieniu lufy armatniej można spodziewać się kąta upadku kulek czy lotek wynoszącego cca 45°. Przy strzelaniu z haubic - znacznie większego. W każdym bądź razie kulki czy lotki z klasycznego szrapnela leciały do dołu, podczas gdy odłamki klasycznego granatu - do góry. Pewnie dlatego były używane aż do końca PWS, choć inne zalety, opisane w przytoczonym przez Ciebie tekście, głównie bezpieczeństwo szturmującej, też pewnie miały duże znaczenie. Ciekawe, kiedy weszły w użycie granaty rozpryskowe, wybuchające w powietrzu, wypełnione trotylem lub innym podobnym materiałem? Z dodatkowymi kulkami lub bez. Przy okazji obliczyłem prędkość swobodnego opadania takiej 11-gramowej ołowianej kulki - wyszło 60 m/s, czyli 200 f/s. Sporo, ale fakt, że stalowego hełmu nie przebije. Z szacunkiem J. -
Czy 11 września był na rękę Amerykańskiemu Rządowi
jancet odpowiedział Jack Sparrow → temat → Konflikty i wojny
Z jednej strony: Z drugiej strony: Pozytywna odpowiedź na pytanie Jacka Sparrowa nie wymaga pozytywnego ustosunkowania się do tezy ArkaII. To, że zamach był komuś na rękę nie oznacza, że ten ktoś ten zamach przeprowadził. Pomimo dużego znaczenia zasady "cui bono?". Tym bardziej, że ekstremalnym islamistom zamach ten też był na rękę. Natomiast, jeśli mamy dyskutować o tym, czy zamachy były administracji USA na rękę, to chyba warto by ustalić - na rękę, żeby osiągnąć co? -
Jeżeli poprzez "idealizm" rozumieć poświęcenie się dla dowolnej idei - zdecydowanie się zgadzam. Mogę sobie wyobrazić idee, w samych swych założeniach zbrodnicze. Do takich zaliczyłbym np. nazizm, albo współczesny terroryzm (pozornie sam terroryzm nie jest wprawdzie ideą, tylko środkiem realizacji idei, ale zostawmy to na razie). Co do Kanta, to jednak jego imperatyw brzmi Postępuj wedle takich tylko zasad, co do których możesz jednocześnie chcieć, żeby stały się prawem powszechnym, z poszanowaniem możliwości nieco innego tłumaczenia. Powszechne, to powszechne, nie dostrzegam tu możliwości ograniczenia tego jedynie do wybranych kategorii ludzi, ani nawet do ludzi w ogóle. Sądzę, że Che szczerze pragnął, by jego zasady stały się powszechnymi, Eicke - jednak nie. Natomiast w żadnym wypadku nie mogę uznać, że idealistą jest każdy, kto ginie w walce o realizację jakiejś idei. Dla przykładu - w walce o realizację idei nazizmu zginęło wielu Niemców i Austriaków, a także wielu ochotników z innych krajów. Nie widzę najmniejszego powodu, żeby nawet tych ochotników uznać za idealistów - bo zgłaszali się z najróżniejszych pobudek, najczęściej w przekonaniu, że czeka ich zwycięstwo i potem sowita nagroda. Podobnie Eicke. Niczego idei nazizmu świadomie i dobrowolnie nie poświęcał, dbał o własną karierę, nie zginął jak kamikadze, tylko na pokładzie łącznikowego samolotu, wypełniając obowiązki, za które otrzymywał porządną gratyfikację. Zginął w okresie, kiedy Niemcy jeszcze odnosiły sukcesy - jakby się zachował w obliczu klęsk, nie wiemy. Idealista to ktoś, kto poświęca się dla idei, nie oczekując w zamian korzyści, przynajmniej nie korzyści materialnych. Być może Che był takim idealistą, być może także Eicke - tyle że ten drugi nie zrobił nic, co by o tym świadczyło. Jeśli brak "dopuszczania" nie oznacza wsadzania do więzień, wyrzucania z uczelni czy z pracy ludzi, którzy jednak taką koszulkę wdzieją, to w porządku.
-
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet odpowiedział jancet → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Niewątpliwie "c" jest niepotrzebne, skopiowałem cudzy - konkretnie dr. Stefana Waysa błąd (Stefan Ways, Historia artylerii współczesnej, [w:]Artyleria i rakiety" [red.:]K.P.Kazakow, Wydawnictwa MON, Warszawa 1972) Nie pomyliło się, tak mnie na Montelupich uczono i tak jest opisane w tejże książce, oficjalnym wojskowym podręczniku dla armii polskiej i radzieckiej, choć też masz trochę racji. Co do nazewnictwa, to są tam stosowane nazwy granat odłamkowo-burzący i granat rozpryskowy, czyli szrapnel właśnie. Granat wybucha przy zetknięciu się z ziemią z minimalną zwłoką, odłamki więc lecą zawsze nieco w górę, choć niektóre niemal poziomo. Dla kalibru 76 mm podaje się pole rażenia 250 m kw. dla atakującej (biegnącej) piechoty i 120 m kw. dla piechoty leżącej (przy ogniu artylerii piechota zgodnie z zasadami miała się rozpłaszczyć na ziemi). Granat taki pozostawiał lej o średnicy 1 m i głębokości 50 cm. Zatem żołnierz schowany w okopie w odległości powiedzmy 2 metrów od wybuchu nie powinien ucierpieć bezpośrednio od odłamków, co choć od fali uderzeniowej, wyrzuconej wybuchem ziemi czy od rykoszetów to i owszem. Natomiast, jeśli taki granat trafił bezpośrednio w transzeję, to niszczył wszystko, ponadto uszkadzał sam okop. M. in. dlatego transzeje biegły zygzakiem - dzięki temu ginęli ludzie tylko na jednym odcinku, czym krótsze odcinki, tym bezpieczniejsze. Prawdopodobieństwo trafienia pocisku wprost w transzeję było z grubsza takie, jak udział powierzchni transzei w powierzchni ogólnej, czyli rzędu 1%. Jeśli celem ostrzału jest niszczenie umocnień, należało zastosować granat burzący, który różnił się od odłamkowo-burzącego większą zwłoką zapalnika, dające większy lej, lecz odłamki nie będą zbyt groźne. Z kolei poprzez zminimalizowanie tej zwłoki dostaniemy granaty odłamkowe, zostawiające bardzo mały lej, ale za to większy zasięg rażenia odłamkami. Szrapnel to popularne określenie granatu rozpryskowego, który wybuchał na pewnej wysokości ponad głowami nieprzyjacielskiej piechoty. Odłamki uderzały z góry i sama transzeja nie dawała przed nimi osłony, należało się chować do ziemianek. Tym bardziej przyleganie do ziemi. Na poligonie ćwiczono nas, że na okrzyk podoficera "ogień artylerii" należało rozpłaszczyć się na ziemi, jednak jeśli potem następował okrzyk "rozpryskowe", należało poderwać się i gnać do przodu ile sił w nogach. Ww podręcznik podaje pole rażenia szrapnela (zapewne też 76 mm) 250-300 m kw., ale będzie to zależeć też od wysokości, na której nastąpił wybuch. Oczywiście, o ile szrapnelami można wytłuc siłę żywą, także w okopach (pozbawionych ziemianek i krytych schronów), to samych umocnień nijak uszkodzić się nie da - tu masz całkowitą rację. Tyle że jeśli zaraz po ostrzale szrapnelami w okopach pojawi się nieprzyjacielska piechota, to wytłucze obrońców, pochowanych w schronach, granatami, ogniem karabinów, bagnetami i saperkami. O ile dobrze pamiętam zasady prowadzenia przygotowania artyleryjskiego wobec okopanego przeciwnika, to najpierw strzelano granatami burzącymi, żeby rozwalić umocnienia - przede wszystkim kryte schrony i ziemianki, następnie odłamkowo-burzącymi, żeby trochę ludzi wytłuc, a na koniec szrapnelami, które powinny przestać wybuchać dosłownie na kilkanaście sekund przed nadejściem atakującej piechoty. -
Wśród dowcipów z epoki realnego socjalizmu na temat owego super-szpiega, staranne selekcjonowanego z tysięcy kandydatów i potem szkolonego przez wile lat, zapamiętałem następujący: Amerykański super-szpieg wylądował na spadochronie na niewielkiej polanie w sercu syberyjskiej tajgi. W oddali majaczyło tylko jedne, niewielkie światełko. Amerykański super-szpieg ukrył w śniegu swój super-spadochron, super-radiostację i kilka innych elementów swego super-ekwipunku, a także swój super-ubiór spadochronowy, przebrał się w zwyczajne radzieckie odzienie i udał w stronę owego światełka. Okazało się, że światełko pochodziło z jedynego niezasłoniętego okna małej syberyjskiej chaty. Zapukał. Otworzyła mu dość młoda kobieta. Przedstawił się jako zabłąkany wędrowiec, poprosił o schronienie. Kobieta wpuściła go do środka, ale coś budziło w niej pewne podejrzenia. - Ты говоришь, как русский, но ты не русский.* Przemilczał to. Kobieta ukroiła ciemnego chleba, wędzonej słoniny, postawiła miskę kiszonych ogórków, a do szklanek nalała najtęższego samogonu. Do pełna. Trącili się, wypili. Super-szpieg nie takie rzeczy przerabiał na szkoleniu. Ani się nie skrzywił, ani nie zakąsił, tylko chleb powąchał. Ale coś nadal wzbudzało podejrzenie u tej kobiety: - Пьешь ты, как русский, но ты не русский.** To też przemilczał. A że kobieta sama była, to i w łóżku wkrótce wylądowali, oddając się czynnościom seksualnym. Rano kobieta budzi się, przygląda leżącemu obok amerykańskiemu super-szpiegowi, i - choć dobrze jej było - nadal coś ją niepokoi. - Ты ебешь, как русский, но ты не русский.*** To go trochę zirytowało, więc płynnie po rosyjsku pyta się: - Я говорю, как русский, я пью как русский, я ебу как русский. Почему ты все говорить, что я не русский?**** Kobieta pomyślała, pomyślała i w końcu odpowiada: - Потому что негров у нас нет !!!***** Na wszelki wypadek dołączam tłumaczenie: * - Mówisz, jak Ruski, ale ty nie Ruski. ** - Pijesz, jak Ruski, ale ty nie Ruski. *** - Jebiesz, jak Ruski, ale ty nie Ruski. **** - Mówię, jak Ruski, piję, jak Ruski, jebię, jak Ruski. Dlaczego wciąż mówisz, że ja nie Ruski. ***** - Ponieważ Murzynów u nas nie ma. Poprawnie powinno być nie "Ruski", tylko "Rosjanin", ale wtedy tekst wdzięku nie ma. No i myślę, że w tym kontekście użycie wulgaryzmu było niezbędne.
-
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet odpowiedział jancet → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Jak najbardziej masz rację. Przedstawiona przeze mnie propozycja klasyfikacji artylerii ukształtowała się w wyniku PWS, dość dobrze da się zastosować do lat 1917-1918 i późniejszych. Tak, taki krótki żywot miała np. artyleria okopowa a także armaty batalionowe. W ich miejsce weszły moździerze, wzorowane na konstrukcji zakładów Stockes z 1918 roku, a więc bardzo lekkie. Tyle że lekkie moździerze zaczęto traktować jako broń piechoty. Tu mam jedno zastrzeżenie - granat to pocisk starszy od szrapnela, bardziej skuteczny w walce z atakującą piechotą, mniej - z piechotą siedzącą w okopach. To ciekawe, możesz rozwinąć tą myśl? -
Dzban piwa każdemu choremu się przyda. "Jest to napój orzeźwiający, pożywny, zawiera wiele witamin, szczególnie z kompleksu witamin B, rozluźnia masy kałowe i dlatego powinien się stać powszechnym napojem klasy robotniczej". Cytat z pamięci ze wstępu do książki pt. Browarnictwo, wydanej w latach 50-ych. Było też motto z J. W. Stalina. Natomiast ja tu chciałbym o kotach. A konkretnie o tzw. adopcji kociaków. W ramach owej "adopcji" dostaje się takiego kilkutygodniowego lub paromiesięcznego kociaka, zebranego gdzieś na ulicy czy w piwnicy i nieco odratowanego, co ponoć wymaga nadludzkich niemal wysiłków. Dostaje się go pod dwoma warunkami: 1) że kociak będzie do końca życia przebywać w zamkniętym pomieszczeniu, jeśli wyjdzie na zewnątrz, to tylko na smyczy; 2) że się kociaka wykastruje. Wszystko to odbywa się pod hasłem "kochajmy zwierzęta". Ja mam do tego nieco krytyczny stosunek. Wyobrażam sobie siebie samego, jako cca 15-latka (co odpowiada paromiesięcznemu kociakowi), który zrządzeniem losu znalazł się na ulicy bez środków do życia, żywi się datkami, rzeczami ze śmietników i sypia byle gdzie. I nagle pojawia się dostojna paniusia, która mi mówi, że już będę miał gdzie spać i co jeść, ale odetnie mi się jaja, a poza tym to będzie - może i komfortowe - ale jednak więzienie. Dożywotnie, i żadne wcześniejsze zwolnienie nie wchodzi w grę. Myślę, że naplułbym tej paniusi w twarz i schował się w stercie najbardziej śmierdzących śmieci. Jeszcze jako tako rozumiem argument sterylizacji (choć w przypadku kocurów nikt się nie bawi w sterylizację, kastruje się je po prostu), ale dlaczego więzienie? Argumentuje się to tym, że skoro tak wiele wysiłku poświęcono odratowaniu i adopcji tego kociaka, to nie po to, żeby zaraz zginął pod kołami samochodu. Przez pierwsze 30 lat mego życia koty zawsze były obecne w domu - i w tamtym domu są nadal. Chodziły swobodnie, kocury często znikały na kilka dni, potem wracały. Dom, choć z ogródkiem, był położony przy bardzo ruchliwej ulicy. Fakt, że wiele z tych kotów nie dożywało starości, ale niemal żaden nie zginął pod kołami. Niemal, bo jeden niby tak, ale potem zmartwychwstał. Kot nie jest zwierzęciem stadnym i ludzie nie zastąpią mu jego świata. Światem kota jest przestrzeń. Ona niesie zagrożenia - fakt. Ale przynosi też radość odkrywania nowych możliwości, interakcje z innymi osobnikami kociego gatunku, fizycznego i intelektualnego rozwoju, możliwości poznawania świata, opanowania własnego terytorium. Może czegoś nie rozumiem, może kogoś krzywdzę - ale ratowanie kociego życia za cenę pozbawienia go prawa do szczęścia i wolności wydaje mi się o wiele bardziej okrutne, niż utopienie kocięcia, którego nikt nie chce, w kuble.
-
Organizując obóz w Dachau Eicke miał stopień SS-Brigadeführera, czyli odpowiednik generała brygady. Dowodząc na froncie zachodnim awansował do SS-Grupenführera, czyli generała dywizji. Na froncie wschodnim zginął jako SS-Obergruppenführer, czyli generał broni z grubsza. Furiuszu, myślę, że się ze mną zgodzisz, że warunków bytowych Obergruppenführera na froncie wschodnim nie należy przyrównywać do warunków, w jakich bytował szeregowy żołnierz. Nie nocował w okopach, nie nosił karabinu, nie szedł w pierwszej linii. Po prostu wypełniał swoje generalskie obowiązki w nadziei, że zostanie to dostrzeżone. Wieczorami zapewne jadał wykwintne kolacje z francuskim szampanem i spał w wygodnym łóżku w pokoju z obsługą o hotelowym standardzie. "Front wschodni" to była katorga dla szeregowca, zesłanie dla oficera niższego, niedogodność dla wyższego, a dla generała - możliwość wykazania się zaletami bojowymi w celu uzyskania awansu. Nie widzę najmniejszego powodu, by uznać, że Eicke udając się na front wschodni cokolwiek poświęcał. Bo to nie to samo. Ponieważ - tak przynajmniej te słowa rozumiem - w słowie "idea" nie ma wartościowania. Idea może być zacna i podła, piękna i ohydna, cenna i zbrodnicza. Można życie poświęcić np. idei bogacenia się. Czy kogoś takiego nazwiesz idealistą? Idealizm to jednak wierność niektórym ideom - tym, których może nawet nie podzielamy, ale przynajmniej wierzymy w to, że wynikają z zacnych, pięknych lub cennych pobudek. Tu bez imperatywu kategorycznego Kanta ani rusz. Pomimo iż metody Che uważam za zbrodnicze, a poza tym za nieskuteczne, wręcz przeciwskuteczne (choć tylko w odniesieniu do Europy, w Ameryce Łacińskiej chyba trudno by było tego dowieść), sama idea działania na rzecz najuboższych, najbardziej zniewolonych i upodlonych grup, wydaje mi się z kantowskim imperatywem niesprzeczna - tak, nie widzę nic złego w tym, aby wszyscy ludzie na ziemi działali na rzecz tych grup. Zarazem idea nazizmu czy nacjonalizmu, nawet pomijając zbrodnie, do których one doprowadziły, jeśli je streścić w stwierdzeniu "liczy się tylko dobro MOJEGO narodu, powinienem zatem działać na szkodę innych narodów, szczególnie tam, gdzie dostrzegam konflikt interesów" wydaje mi się z punktu widzenia owego imperatywu zła, ponieważ niemożliwe jest, aby wszystkie narody pragnęły jej realizacji (choć reprezentanci najsilniejszego mogą owego zła nie dostrzegać). Oczywiście teoretycznie jest w tym osądzie pierwiastek subiektywizmu. Ani ja, jednak w moim przekonaniu - co wyżej starałem się wyłuszczyć - równości między nimi nie ma.
-
Artyleria towarzysząca, pułkowa, batalionowa i okopowa
jancet odpowiedział jancet → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
W pewnym sensie masz rację. Ale właściwie sam udzieliłeś sobie odpowiedzi na własne pytanie. W 1914 roku Francuzi uważali, że ich - poniekąd znakomita - 75-ka "jest dobra na wszystko" i stanowiła niemal jedyne działo artylerii polowej. Skoro było jedyne, to stanowiło artylerię organiczną na wszystkich szczeblach, na jakich takowa istniała. Tyle - że jak sam napisałeś - w 1914 roku Francuzi nie stosowali podziału artylerii polowej na lekką i ciężka, bo niemal nie mieli dział ciężkich. Więc nie istniała "lekka artyleria korpuśna" tylko "polowa artyleria korpuśna". Gdy wprowadzili do uzbrojenia działa artylerii ciężkiej polowej, 75-ki znikły szybciej lub wolniej z artylerii korpuśnej i armijnej, zastąpione armatami 105 i haubicami 155 mm. Więc, jeśli referowane przeze mnie nazewnictwo zastosować do artylerii francuskiej 1914 roku - faktycznie, istniała lekka artyleria korpuśna. Tylko że ta nazewnictwo to ukształtowało się nieco później. W każdym razie zwróciłeś uwagę na ciekawy problem. -
Nie chcę się włączać w dyskusję, czy Che był bohaterem czy zbrodniarzem, zapewne zbrodniczym bohaterem lub bohaterskim zbrodniarzem, ale z tym przyrównywaniem do Eickego czy Hitlera to jednak spora przesada. Pomińmy nawet liczebną skalę ofiar, podobnie fakt, że Che raczej nie zarzuca się ludobójstwa, oraz to, że idea walki dla idei obrony najbiedniejszych, najbardziej pokrzywdzonych przez system grup ludzi to jednak trochę co innego, niż idea walki o wywyższenie jednego z najpotężniejszych liczebnie i najbogatszych narodów w Europie poprzez przejęcie władzy nad innymi, słabszymi i biedniejszymi narodami, aby był jeszcze potężniejszy i jeszcze bogatszy. Oczywiście, że w mojej wypowiedzi zabrakło precyzji, jednak "ideę" nazizmu można przyrównać do "idei" osiłka, który postanawia zabrać biednej staruszce 232 zł z torebki, żeby mieć na obiad w porządnej restauracji. Bo uważa, że na taki posiłek zasługuje. Idea odebrania owemu osiłkowi tej kwoty i oddania jej staruszce to jednak co innego. Nawet jeśli w praktyce odbierano 232 zł nie osiłkowi (bo nie dało się tego zrobić - za silny był), tylko zupełnie niewinnemu właścicielowi restauracji, a do staruszki trafiało z powrotem co najwyżej 23,20 z owej kwoty. Poza tym Che Guevara dobrowolnie skazał się na wielkie ryzyko własnej śmierci, bytowanie w trudnych warunkach, rezygnację z dostatku i stabilizacji, które miał w zasięgu ręki. Natomiast Eicke, Hitler, Goebbels czy Göring wręcz przeciwnie - dzięki realizowaniu koncepcji nazizmu uzyskiwali możliwość dostatniego, a raczej luksusowego życia. Żadnemu z nich zapewne ani w 32, ani w 38, ani nawet 42 roku nie śnił się w najgorszych nocnych koszmarach finał, który ich spotkał. Potem pewnie czasami... Mogę nazwać Che Guevarę idealistą, co nie oznacza, że się z jego ideami identyfikuję. Nie jestem w stanie nazwać idealistami Eicke'go, Hitlera, Goebbelsa czy Göringa. "Ognia" zostawmy na boku, bo to "zbyt gorący" temat. Jak odebrałbym "Hubala" na koszulce? Zapewne by to był nie Dobrzański, ale Filipski , ale mniejsza o to. Dość ambiwalentnie, czyli nijak. Nie do końca moja bajka, ale trochę - tak. Czy od młodości nadawał sobie rolę męczennika, który zginie za Polskę? Być może, choć twardych argumentów brak. Nie wiem, czy wahał się, wydając decyzję o rozstrzelaniu jeńców. Ale to jednak coś innego. "Hubal" był oficerem istniejącej armii istniejącego państwa. Los oraz charakter sprawił, że stał się partyzantem na kilka miesięcy. Che był partyzantem z założenia, służąc w samozwańczych armiach przez wiele lat. "Hubal" rozstrzeliwał w imieniu państwa polskiego. Che - w imieniu własnych idei. Nie dostrzegam paraleli, mogącej być podstawą do porównywania tych postaci.
-
Nigdy nie byłem nawet w najmniejszym stopniu wielbicielem Che Guevary, jednak powody, dla których ta osoba stała się ikoną, przez wielu ludzi obdarzoną szacunkiem, wydają mi się dość zrozumiałe. Che był człowiekiem, który nie godził się z istniejącym wówczas systemem społecznym i ekonomicznym, i sprzeciw swój wyrażał w walce zbrojnej, tak długo, aż zginął. Dziś zdają się niezbyt ważne metody, którymi posługiwał się w tej walce - np. rozstrzeliwania bez wyroku bezstronnego sądu. Ważne jest to, że - skoro nie godził się z istniejącym porządkiem rzeczy - walczył przeciwko niemu aż do śmierci. Że zrezygnował z ciepłej posadki w Hawanie, aby gdzieś tam w innym kraju walczyć o "sprawiedliwość społeczną" i w tej walce zginąć. Jego idee, jego pojmowanie "sprawiedliwości społecznej" są mi zupełnie obce, wręcz wrogie. Podobnie jak metoda dochodzenia do owej "sprawiedliwości" - zbrojna rewolucja. Wolałbym, żeby mój przyszły wnuk nie zabijał innych dla realizacji jakiejkolwiek idei, ani tym bardziej sam z tego powodu nie ginął. Powiedziałbym, że wszystkie idee, które wymagają śmierci kogokolwiek, są mi wrogie. Z drugiej jednak strony świat, w którym młodzi ludzie myślą tylko o tym, jak się w życiu dobrze ustawić, żadna idea im nie przyświeca, a jeśli nawet jakąś deklarują, to i tak żadnej ofiary w celu jej realizacji nie złożą, nieco mnie przeraża. 1. Jeśli ikona Che Guevary na koszulkach ma nam przypominać o tym, że może zaistnieć sytuacja, że trzeba będzie poświęcić wszystko, nawet życie, dla obrony swych idei, dla obrony świata, w którym chcemy żyć - to jest dla mnie OK, a nawet więcej - cieszę się, że ją na tych koszulkach widzę. 2. Jeśli ma ona przypominać o tym, że niektórzy w celu realizacji swych idei nie cofną się przed mordowaniem swych przeciwników - to byłaby mi wroga. Odnoszę wrażenie, że tym, którzy jego wizerunek na koszulkach noszą, bliższe jest 1. przesłanie, dla mnie - pozytywne. Zarazem mam głęboką nadzieję, że nigdy nie zaistnieje sytuacja, w której będę zmuszony do walki o świat, w którym chcę żyć, innej, niż przez kartę wyborczą.
-
Św. Mikniej? Sorry, święty Mikołaj to po rosyjsku "святой Николай" (Nikałaj). Po estońsku ponoć "Nikolai". Mikniej nijak Nikałaja nie przypomina, raczej już Michała - po rosyjsku "Михаил" (Michaił, tak jak Gorbaczow), ale ponoć obecnie też "Майкл" (Majkl), po estoński odpowiednio Mikaeli i Michael. Fodele coś wspominała o tym, że łatwo go rozpoznać wśród innych świętych, oraz o kraciastej szacie. Ja się na tym nie znam, ale wydaje mi się, że na ikonach był zwykle przedstawiany w białej szacie z naszywanymi czerwonymi krzyżami.
-
Dość trudno z tymi informacjami polemizować. Jedyną ewentualną kwestią pozostaje niesubordynacja Gaja w stosunku do Siergiejewa. Tutaj raczej bym się skłonił ku argumentacji Gaja, że nie była to niesubordynacja, tylko zwykły niedostatek łączności. Jeśli nawet Gaj w razy dziennie raportował przez radiostacje o swojej sytuacji, a Siergiejew w ciągu powiedzmy 6 godzin przysyłał dyspozycje, to i tak dotyczyły one sytuacji sprzed wielu godzin i trudno byłoby je zastosować. Powiedzmy, że Gaj ma wysłać informacje o godzinie 9:00. Zbiera więc informacje o położeniu i sytuacji swych pododdziałów od północy do 6:00, potem zostawia swym sztabowcom na ich opracowanie i o 9:00 wysyła do Siergiejewa. Siergiejew je otrzymuje niezwłocznie, jeśli nie były szyfrowane, albo około 10:00, jeśli były szyfrowane. Bierze pod uwagę informacje od innych dowódców, naradza się, myśli i powiedzmy o 12:00 wydaje dyspozycje, które docierają do Gaja około 14:00. Dotyczą sytuacji, która istniała w nocy, a tymczasem od świtu upłynęło 10 godzin i sytuacja była zupełnie inna. Oczywiście, nie można wykluczyć, że ta wymiana informacji oraz deszyfrowanie i szyfrowanie odbywało się szybciej, ale nawet jeśli przyjmiemy, że ten odstęp czasu był wynosił nie 14, lecz cztery godziny, to poranne polecenia Siergiejewa opierały się na w miarę aktualnych informacjach, ale późniejsze - już nie. Gaj nie mógł przestrzegać ściśle zasad subordynacji, nawet gdyby chciał. A zapewne nie do końca chciał - w końcu nie przypadkowo został dowódca zagończyków. Co piszę bardziej dla podtrzymania rozmowy, niż żebym z czymś się nie zgadzał lub przy czymś upierał.
-
Przemyt i handel za granicą w PRL
jancet odpowiedział curious → temat → Polska Rzeczpospolita Ludowa (1945 r. - 1989 r.)
Tej nie oczekiwałem, łaskawie oczekiwałem na przedstawienie faktów, uzasadnień, argumentów. Nie doczekałem się. Nadal łaskawie czekam. Ależ znam przynajmniej niektóre z tych relacji. Wiem, że BP przed decyzją o wydaniu paszportu lub odmowie, zapoznawało się z opinią SB. Wiem, że raportowało SB o każdym nietypowym zachowaniu osoby, której paszport wydano. Znów - ja to wiem, bo skutków tego osobiście doświadczyłem, a nie dlatego, że jakiś artykuł przeczytałem. Znając te relacje - przynajmniej w pewnym zakresie - nadal nie wiem, skąd pracownicy BP czerpali informacje o zachowaniach cudzoziemców. Od funkcjonariuszy SB zapewne. Było to o tyle ważne, że w stosunku do obywatela Polski, z którym kontaktują się cudzoziemcy, przybyli zza "kurtyny", należy zachować ostrożność przy wydawaniu decyzji paszportowej. Ale wiedzę o tych kontaktach - w moim przekonaniu - czerpali z działań operacyjnych SB. Nie byli więc samodzielnym i pierwotnym źródłem takich informacji, "świecili światłem odbitym" jedynie. Może się mylę w swym przekonaniu, ale w takim razie proszę przedstawić mój błąd oraz świadczące o nim argumenty. Potem mój drogi Adwersarz powtarza jak mantrę pewien ciąg spostrzeżeń, co do którego nie widzę celu się ustosunkowywać. Bez wątpienia doświadczenia jednej osoby to za mało do wyciągania socjologicznych wniosków. Doświadczenia trzech czy 10 osób to też dość mało, choć wiele zależy od tego, kim były te osoby. Jednocześnie badacza, który podjąłby decyzję o całkowitym zignorowaniu relacji pojedynczego człowieka, dotyczącego analizowanego przezeń zjawiska, należałoby pogonić jeszcze dalej. Można tej relacji nie dać wiary, choć należy jednak to uargumentować, ale pominąć nie można. Jeśli z przebadanych 1000 osób 999 twierdzi, że zaszło "A", a tylko jedna twierdzi, że zaszło "B", nie można wykluczyć, że po prostu ta jedna osoba jest szczera, a pozostałe - udzielają prawidłowej, a nie prawdziwej odpowiedzi, czyli kłamią. Tyle że jakoś nie dostrzegam możliwości pobrania reprezentatywnej próby polskich przemytników :rolleyes:/>/> . Więc ktoś, kto to bada, skazany jest na relacje niezbyt licznej próby nielosowej. Oraz na źródła wtórne, typu relacje esbeków - których wiarygodność jest wątpliwa, oraz dane statystyczne, których interpretacja jest trudna. Opracowania są bardzo cenne, jeśli są starannie, rzetelnie i z zachowaniem zasad metodologii przygotowane. Jeśli w jakimś opracowaniu stwierdza się, że Jugosłowianie uprawiali przemyt na terenie Polski na wielką skalę, a głównym argumentem jest to, że w danych latach więcej obywateli Jugosławii przekraczało granicę Polski, niż odwrotnie, to trudno mi to opracowanie traktować jako cenne, bo stosuje bardzo słabą argumentację. Gdy ktoś mi wykaże błąd w moim poglądzie, rad mu przyznam rację, wdzięcznym będąc za powiększenie mojej wiedzy. Ale sam fakt, że ktoś w jakimś opublikowanym tekście twierdzi inaczej, to za mało, żebym przestał "wierzyć własnym oczom". Potrzebne są argumenty. -
Chyba tak, św. Mikołaj i Santa Claus to ta sama postać. U mnie (Warszawa od pokoleń) św. Mikołaj dwa razy odwalał swą robotę - 6 i 24 grudnia. Ale już u teściowej, urodzonej w Kołomyi (Galicja Wschodnia vel. Zachodnia Ukraina) św. Mikołaj przychodził 6 grudnia, a w Wigilię - to Aniołek. Fodele, naprawdę w szkole Ci mówiono do Dziadku Mrozie, że naszym dzieciom przynosi prezenty? Ja przeżyłem w realnym socjalizmie pierwszych 30 lat swego życia i jako żywo - mówiono, że to w Związku Radzieckim prezenty przynosi dzieciom Dziadek Mróz, i to na 1 stycznia dopiero. Inaczej niż u nas. A 6 grudnia w szkole urządzano "mikołajki". W maturalnej klasie dostałem "Liczyrzepę". To takie tanie wino było.
-
Przemyt i handel za granicą w PRL
jancet odpowiedział curious → temat → Polska Rzeczpospolita Ludowa (1945 r. - 1989 r.)
A wyjaśnisz, co - wg owej literatury - przemycali obywatele Jugosławii w latach 1984-1988, i dlaczego nie przemycali tego wcześniej? Jeżeli mam przyjąć do wiadomości masowe uczestnictwo tej grupy ludzi w owym zjawisku, chciałbym poznać jakieś argumenty i o nie się usilnie dopraszam. Bo te 144 tysiące rocznie przekroczeń naszej granicy to argument żaden. Podobnie jak to, że ktoś coś takiego napisał i opublikował. Papier jest cierpliwy, a ja chciałbym wiedzieć, jak doszedł do takiego wniosku. Podobnie chciałbym wiedzieć, skąd pracownicy polskich biur paszportowych mieli informacje o tym, co porabiali na terenie Polski cudzoziemcy. Na logikę to absurd. Oczywiście, w PRL istniało wiele rzeczy absurdalnych, ale chciałbym otrzymać informacje, na czym to polegało. Więc upraszam się o łaskę Secesjonisty, aby swą wiedzą się z nami podzielił. Przyjmowanie postawy "ja wiem, a ty jesteś idiotą" jest może i fajne, ale niewiele wnosi do forum, którego funkcją - jak mi się zdaje - jest dzielenie się wiedzą, a nie wypominanie niewiedzy. -
Przemyt i handel za granicą w PRL
jancet odpowiedział curious → temat → Polska Rzeczpospolita Ludowa (1945 r. - 1989 r.)
Inne atrakcje? Jeżeli chodzi o formę uprawiania sportu myśliwskiego, zwaną "polowaniem na mewki", to jak najbardziej. Choć w sumie to raczej mewki na nich polowały. W "Remoncie" czy "Stodole" Jugole (bo tak ich wówczas nazywano) byli cienionymi klientami owych dziewcząt, tym bardziej, że Arabusy raczej tam nie bywały - nie ta klasa. Co to ma wspólnego z przemytem? W klubach studenckich ich widywałem, sprzedających towary na ulicach - nie. Siłą napędową handlu przemytniczego w tamtej epoce była przede wszystkim gigantyczna różnica cen, wyliczona w twardych walutach wg czarnorynkowego kursu, pomiędzy wieloma dobrami - zarówno codziennego użytku (drobne AGD, wódka, papierosy, szczególnie produkowane na licencji Marlboro), jak i niektórymi luksusowymi (futra, kryształy, dzieła sztuki, pomiędzy dwoma stronami żelaznej kurtyny. Z drugiej strony dodatkowej energii temu zjawisku dostarczał brak pewnych towarów po naszej stronie, które tam były uważane za przedmioty codziennego użytku, a u nas za luksusowe. Odzież, przede wszystkim jeansy i wranglery, markowa whisky, komputery Spectrum i Atari, zegarki elektroniczne,a nawet turystyczne karimaty, kosztowały "na Zachodzie" taniej, niż w Polsce, przy czym Turcja i Tajlandia to też był "Zachód". Jugosławia, będąc pomiędzy "Wschodem" a "Zachodem" miała też pośrednie ceny dóbr. Czyli jeansy były tam droższe, niż w Wiedniu, choć tańsze, niż w Polsce. Z kolei papierosy były droższe, niż w Polsce, ale tańsze, niż w Wiedniu. Zważywszy że Wiedeń leży geograficznie z grubsza pośrodku, naszym przemytnikom bardziej opłacało się kursować na trasie do Wiednia, niż do Belgradu. Tak samo jugosłowiańskim do Wiednia, niż do Warszawy. Nie dostrzegam siły napędowej masowego przemytu pomiędzy Polską a Jugosławią. A co ci mieli wspólnego z "obywatelami SFRJ"? Nie mam pojęcia i nie chce mi się tego sprawdzać, bo nie wiem, jaki to ma związek z dyskutowaną tezą, że obywatele Jugosławii w 2. poł. lat osiemdziesiątych przejeżdżali do nas głównie w związku z prowadzonym handlem przemytniczym. Proporcje cen między Warszawą, Belgradem i Berlinem były z grubsza podobne w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (choć wcześniej nie było komputerów i zegarków elektronicznych). Czyli przemyt - z ekonomicznego punktu widzenia - równie atrakcyjny. Natomiast w ówczesnym świecie dla intensywności ruchu granicznego wielkie znaczenie miała polityka paszportowa, wizowa i walutowa. O ile wiem, w 1960 roku obywatele Jugosławii nie mieli prawa do swobodnego przekraczania granic wszystkich krajów świata, czyli swobodnego dostępu do paszportu. A gdy je już uzyskali, pozostawał problem wiz. W latach 80-ych każdy "turysta dewizowy" dostawał naszą wizę bez problemu, nawet za bardzo nie sprawdzano jego politycznej proweniencji, tak wielki był głód dewiz. No i wypadałoby by dostrzec takie dość znane zjawisko, jak intensyfikację światowego ruchu turystycznego pomiędzy rokiem 1960 a 1988. Sorry, ale nie widzę żadnego związku pomiędzy cennym spostrzeżeniem, że w latach 1984-1988 więcej obywateli Jugosławii przekroczyło naszą granicę, niż obywateli Polski - granicę jugosłowiańską, a intensywnością przemytu. Oczywiście nie twierdzę, że przemytem pomiędzy Polską a Jugosławią Jugosłowianie się nie zajmowali - może i się zajmowali, ale inne potrzebne są do uzasadnienia tej tezy argumenta. -
W sumie nie wiem, gdzie należałoby to umieścić. Najbardziej pasowałoby do działu "dowcip miesiąca", tyle że nie mamy takiego działu, a rzecz bardzo poważna, co śmieszności jej nie ujmuje. Nie powiem, żebym na bieżąco śledził prace komisji sejmowych, ale dziś wcześnie wróciłem do domu i, obierając ziemniaki, włączyłem sobie TVP info. A tu bezpośrednia relacja z nadzwyczajnego posiedzenie Sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka. Pan przedsiębiorca, Jan Bokszczanin, z całą powagą omawia zalety oferowanych przez siebie urządzeń, konkretnie twierdzi, że jest niemal nieomylne, choć jednak wyszczególnia okoliczności, gdy "głupieje". Ale "tylko na kilka minut" - zastrzega się. Po czym puentuje: "Przy pomocy tego urządzenia wykryto ślady materiałów wybuchowych sprzed tysięcy lat". Cytuję z pamięci, więc składnia może była inna, sens taki jak powyżej. Nie chciałbym tu przenieść dyskusji na temat, gdzie trotyl był, a gdzie go nie było oraz jak działa taki detektor, co może, a czego nie może - bo to tematy na forum chemików, a nie nasze. Natomiast warto byłoby zwrócić uwagę panu Bokszczaninowi, że tysiąc lat temu materiałów wybuchowych w Europie raczej nie było, a w każdym razie, nie było tych, opartych na związkach nitrowych, jak trójnitrotoluen (TNT, trotyl), nitrogliceryna czy dynamit, będący formą tej ostatniej. Zaś czarny proch strzelniczy może i istniał 1000 lat temu, ale składał się z węgla, saletry i siarki, czyli substancji dość często występujących w przyrodzie. Jeżeli przy użyciu tych urządzeń wykryto ślady materiałów wybuchowych sprzed tysięcy lat, to znaczy, że urządzenie to jest zdolne do wykrycia ich śladów wszędzie, gdzie zażyczy sobie zleceniodawca.