Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Buchty pamiętam z Sądecczyzny. Wprawdzie nadal nie rozumiem różnicy między "knedlikiem bułczanym" a "parowcem", ale mniejsza o to. W każdym razie typowe czeskie czy słowackie knedliki to ciasto drożdżowe, robione na parze. Rzeczywiście czasem ma ono kształt i wielkość przypominający naszą bułkę wrocławską i podaje się kilka plastrów na porcję, a można spotkać też mniejsze, tak wielkości dużej kajzerki - też się je podaje pokrojone, ale 1 buła = 1 porcja. Może o to koledze STK chodziło. Mniejsza o to. Jeśli chodzi o inne specjały słowackiej kuchni to niezbyt lubię sztandarowe "halušký". Niby smakują na początku, ale podają zwykle tak wielkie porcje, że się to po prostu nudzi. Zamawiajcie jedną porcję na czworo jako przekąskę. Piwo słowackie zeszło na psy, pozostał hurbanowski "Zlatý Bažant 12°", no i może topolczański "Topvar 12°". Mój ulubiony sariszski "Smädný Mních" jest dziś produkowany jedynie jako 10° czy 11°, podobnie hurbanowski "Kelt", pomyślany jako droga, intensywna w smaku 14°, sprzedawany przez lata we flaszkach z porcelanką. Corgoň z Nitry, Steiger z Vyhní to nie moje smaki. Trzyma fason Gemer z Rímavskéj Soboty, no ale klasa premium to nigdy nie była. Natomiast słowackie wina mają się dobrze. Z białych najbardziej cenię sobie małokarpackie pezinskie "Veltlinské zelené" wytwórni "Matyšák", a z czerwonych "Alibernet" z winnic "Pavelka i Sobolíč" (ostatnio chyba się pokłócili i rozdzielili interesy). W ogóle "Alibernet" to dość nowy szczep, wyhodowany na Ukrainie (pewnie Krym), a ostatnio coraz częściej spotykany na Słowacji. Na Zachodzie go chyba nie uświadczysz, podobnie w polskich sklepach o nie trudno. A szkoda, bo naprawdę dobre wino. Tyle że farbuje język na fioletowo, jak czarne jagody, zwane też pod nazwą "borówka" czy "čučoriedka".
  2. Cztery słowa, ileż kwestii !!! Czy Piłsudski wstrzymał ofensywę po to, aby bolszewicy pobili Denikina, czy po to, aby zmusić Denikina do ustępstw terytorialnych na naszą rzecz? Które rozwiązanie było bardziej po jego myśli? Czy faktycznie Polacy mieli dość sił, by kontynuować ofensywę, wkraczając na tereny etnicznie obce, z nieładem i paroma ledwo co załatanymi konfliktami na zapleczu? Czy faktycznie kontynuacja polskiej ofensywy spowodowałaby klęskę bolszewików? Czy lepiej było mieć za wschodnią granicą państwo bolszewickie, czy białorosyjskie? Czy nawet w przypadku klęski Polski i ponownego włączenia jej w granice lub strefę wpływów Moskwy, Moskwa bolszewicka i ich internacjonalizmem była dla polskości mniej groźna, niż Moskwa rosyjskich nacjonalistów? To wszystko niezależnie od bardzo słusznej uwagi Tomasza N. Denikin nie zaoferował nam literalnie niczego, nawet przysłowiowych Niderlandów, co więcej - z góry zapowiadał, że zamierza odebrać nam znaczną część tego, co już mieliśmy.
  3. Zamach na WTC

    No, wyparować w dosłownym tego słowa znaczeniu to nie, ale "zniknąć" - jak najbardziej. Samolot zbudowany jest głównie z duraluminium, czyli stopów glinu. Sam glin wrze w temperaturze ponad 2000°C, tyle że do tego stanu można go doprowadzić jedynie przy nieobecności utleniaczy, takich jak powietrze czy tlenki metali. W obecności powietrza ulega zapłonowi w temperaturze cca 1000°C, topi się przy 660°C, a nawet w niższych temperaturach szybko się utlenia. Wiele razy zdarzało mi się wrzucać aluminiowe puszki po piwie do ogniska i patrzeć, jak znikają. Kiedyś w ten sposób pozbyłem się całkiem solidnych rurek z duraluminium, ze starego łóżka polowego. Samolot jest trochę większy od polowego łóżka, ale też i benzyna w jego zbiornikach to trochę więcej, niż stos chrustu na ogródku. Co więcej - utlenianie się aluminium jest procesem bardzo egzotermicznym, czyli powodującym wzrost temperatury, co wykorzystano w zapalających pociskach termitowych. Wprawdzie w WTC nie było tlenku żelaza, ale tlenku krzemu pod dostatkiem, więc lokalnie temperatura mogła przekroczyć 2000°C. Stal konstrukcyjna mięknie w temperaturze kilkuset °C, więc zapadnięcie się budynku o konstrukcji stalowej można wytłumaczyć płonącą benzyną. Ja sam się na tym nie znam, ale w 2001 roku miałem okazję rozmawiać z fachowcami z Instytutu Techniki Budowlanej, którzy niczego dziwnego w zawaleniu się WTC na skutek pożaru nie dostrzegali. To, co zostaje z utlenionego aluminium, to tlenek glinu, minerał występujący powszechnie w skorupie ziemskiej i w materiałach budowlanych. W rumowisku absolutnie nie rozpoznawalny, nie ma jakiś specyficznych cech. Ot - popiół i tyle.
  4. Husaria

    Ekspertem się określić nie mogę, ale tym, co wiem i na bieżąco zweryfikowałem z posiadanymi publikacjami (Z. Żygulski jun., Broń w dawnej Polsce, Państwowe Wydawnictwa Naukowe, Warszawa 1982 oraz Katalog zbiorów. Wiek XVII. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Wydawnictwa MON, Warszawa 1968) chętnie się podzielę. Określenie "szabla husarska" nie jest precyzyjne. W husarii w okresie jej świetności (czyli druga połowa XVI wieku i cały wiek XVII) posługiwano się dwoma rodzajami szabel, przy czym żaden z nich nie był specyficzny dla tej właśnie formacji. Szczególnie pierwszy z nich, zwany szablą węgiersko-polską, względnie "batorówką" lub "zygmuntówką", był używany przez wszystkie formacje jazdy, a także piechoty polskiej. Podobne do nich szable używano w innych krajach. W XVI wieku głownie do nich sprowadzano z zachodniej Europy, głównie ze Styrii i Genui. W XVII wieku jej popularność stopniowo zanika, ustępując z jednej strony szabli polskiej, zwanej "czarną", a z drugiej karabeli i szablom typu wschodniego, zwanym często "ormiankami". Zapewne chodzi Ci właśnie o szablę polską, zwaną "czarną" a także "husarską". Wymagała dobrego wyszkolenia i silnej ręki, więc rzeczywiście używano ją przede wszystkim w chorągwiach husarskich i pancernych. Nie wiadomo, gdzie produkowano jej głownie, sygnatury, które znajdujemy na nielicznych zachowanych egzemplarzach nie zostały powiązane z konkretnymi wytwórniami, a z faktu, że składają się z liter alfabetu łacińskiego, można wnioskować, że powstały bądź w Polsce, bądź na zachód od niej. Rodzime pochodzenie jest wielce prawdopodobne. Nie znalazłem informacji, czy głownie, co do których domniemuje się rodzime pochodzenie, były produkowane metodą "damastu skuwanego", jak szable wschodnie, czy japońskie katany. Tym bardziej brak mi informacji na temat porównania ich ostrości czy wytrzymałości. Na egzemplarzach muzealnych doświadczenia się raczej nie przeprowadzi, gdyż tych bojowych, "czarnych" szabel zachowało się zbyt niewiele, by zaryzykować eksperyment niszczący. W każdym razie nie mam powodu sądzić, by to materiał lub kształt głowni stanowił główną zaletę tej broni. Dokładniej - kształt głowni był lepszy, niż stosowany w szablach zachodnich, wzorowany na szablach typu wschodniego. Jej specyficzne zalety polegały na konstrukcji rękojeści. Cechy charakterystyczne,to 1) kabłąk, wychodzący z jelca po "siecznej" stronie i łukiem dotykający głowicy, lecz nie łączący się z nią konstrukcyjnie, 2) paluch, czyli pierścień z boku jelca, przez który przekładano kciuk. Kabłąki (zespolone z głowicą) i paluchy spotykano wówczas w szablach typu zachodniego. Jednak brak zespolenia naszego kabłąka z głowicą dawał mu elastyczność, czym powodował, że energia ciosu przeciwnika w znacznym stopniu się rozpraszała, a nie przechodziła bezpośrednio na dłoń użytkownika. Paluch natomiast dawał większe możliwości manewrowania szablą, a także bardzo utrudniał jej wytrącenie z ręki przez przeciwnika. Z tym, że jeśli przeciwnik był na tyle lepszy, że mu się to udało, kończyło to się poważnym uszkodzeniem kciuka, o ile wytrącona szabla nie poleciała razem z nim :)/> . Sukcesy polskiej i węgierskiej kawalerii spowodowały, że szable, wzorowane na węgiersko-polskiej lub polskiej "czarnej" w XVIII i XIX wieku stały się postawą uzbrojenia jazdy zachodnioeuropejskiej, jednak "paluch" nie przyjął się zbyt szeroko. Co do taktycznego korzystania z broni białej przez husarzy, nie zapominajmy o koncerzach!!!
  5. Tak, to powinno być łatwe, jednak STK wyraźnie rozróżnia "bułkę robioną na parze", czyli "knedliki bułczane", od czegoś "a la parowce". Interesowało mnie "wyczucie językowe" kolegi STK, wyraźnie różne od mojego. Rozumiem, że Secesjonista czuje się kompetentny w wyjaśnieniu mi owego "wyczucia językowego" kolegi STK, skoro tak mądrą i kompetentną odpowiedź zawarł. A że sens w niej nijakiego nie dostrzec nie mogę, to pewnie ułomność mych zdolności postrzegania. Nota bene - jadało się u mnie w domu "pampuchy", jednak były one smażone, a nie "robione na parze". Zapewne jednak Secesjonista nie opiera się na czymś tak wątłym, jak własne wyczucie językowe, tylko w jakiejś uczonej księdze znalazł, że "pampuchy" są robione na parze, a nie smażone. A jeśli się z tym nie zgadzam, to tym gorzej dla mnie. Bo rzeczywistość to to, co w księgach uczonych zawarte.
  6. Tak dla precyzji, to Republika Czeska nie graniczy z Węgrami, więc STK zapewne na Słowacji jadł owe niedobre knedle (Słowacy nie lubią zdrobnień, w odróżnieniu od Czechów). Na Słowacji też jest to popularna potrawa, ale nie aż tak "narodowa". Nie rozumiem. Generalnie w Czechach i na Słowacji to taka buła, chyba mączno-ziemniaczana, grzana na parze. Co to "parowce"? Co do serów, to smażony ser popularny jest co najmniej w południowej Polsce, na Węgrzech, w Czechach i na Słowacji, ale w tych dwóch ostatnich krajach chyba najbardziej. U nas trudno dostać ser, dobry do smażenia - na Słowacji za najlepszy do tego celu uchodzi "maďarská tehla", czyli "węgierska cegła" - Polsce go nie uświadczysz. Hermelin to nie ser marynowany, lecz popularna marka sera podpuszczkowego dojrzewającego miękkiego z porostem pleśniowym typu "brie". Takie sery mozna smażyć, ale to wymaga dużego wyczucia. Ja wolę piec w piekarniku z obiegiem powietrza, uprzednio zapanierowawszy przez zamoczenie w białym winie i obtoczenie w bułce tartej lub płatkach z migdałów. Jak ktoś lubi wonności, to polecam "pravý olomoucký tvarůžek", czyli bardzo rzadko spotykany dojrzewający ser twarogowy. Szynkę dojrzewającą można kupić też na Węgrzech, choć nie w każdym sklepie. Jednak w Budapeszcie w Központi Vásárcsarnok przy Vámház krt. (między Placem Kalwina a Mostem Elżbiety) jest w ciągłej sprzedaży, pomimo kryzysu. Słowacka kuchnia jest dość ciekawa i różnorodna - wpływy węgierskie, czeskie, polskie, ruskie, niemieckie przy dość silnym tradycjonalizmie Słowaków to wyjaśniają. Jeśli miałbym coś polecać, to dziczyznę, co po ichniemu się woła "zverina". Wprawdzie to potrawy trudne i zdarza się dostać podeszwę, ale są duże szanse na znakomicie przyrządzone dania z sarny (srnec), jelenia (jeleň), dzika (diviak), introdukowanych muflona i daniela, a nawet z niedźwiedzia (medveď). Zdarzyło mi się też zamówić "byčé žliazy", czyli jądra. Bardzo smaczne. Na wszelki przypadek dodam, że "pečeň" to wątroba, a "jáhody" to truskawki, zaś jajko sadzone to "volské oko".
  7. Dlaczego nie podbiliśmy Prus?

    Słuszna i bardzo ciekawa uwaga, ale dotyczy ona z grubsza 30-letniego epizodu z epoki rozbicia dzielnicowego. Odnoszę wrażenie, że przedmówcy raczej poszukiwali odpowiedzi na pytanie, czemu to Polska w czasach swej potęgi - z grubsza za trzech Bolesławów - nie usiłowała podporządkować sobie Prusów. Dlaczego atakowali Ruś, Łużyce, Czechy, Morawy, Pomorze w końcu, a tych Prusów zostawiali w spokoju. Nie wydaje mi się prawdopodobnym argument, że mało o nich wiedzieliśmy - toć to nasi sąsiedzi byli i wiedza o nich była zapewne tak oczywista, że do kronik rzadko trafiała. Pewnie tylko trochę inaczej sformułuję myśl przedmówców, że owoce podboju Prusów byłyby nader skromne, bo biedny to był kraj. Z tym dostępem do morza to też trochę nie tak - nasze ziemie leżały w dorzeczu Wisły i Odry i o ujścia tych rzek warto było walczyć, zaś ujście Pregoły i Niemna nie obchodziło naszych Bolesławów. Za to krwi trzeba było przelać pewnie dużo, bo kraj lesisty i podmokły, przejść niewiele, a lud bitny, choć biedny.
  8. Sokrates Starynkiewicz - ocena

    Zaciekawił mnie Twój pogląd na białoruskie pochodzenie Иванa Фёдоровичa Паскевичa, bądź Jana Teorodowicza Paskiewicza. Urodził się w Połtawie, na dalekim, już wówczas silnie zruszczonym Zadnieprzu, a Puzyrewski (Wojna polsko-ruska, Maurycy Orgelbrand,Warszawa 1899) zastrzega się explicite iż pochodził "z rodziny Całych, przyczem nazwisko jego nie ma nic wspólnego z polsko-litewską nazwą Paskiewiczów)".
  9. To "oczywista oczywistość", posługując się słowami Prezesa. Nie tylko, że się z tym zgadzam, ale nawet przytaczałem konkretne przykłady. Znów muszę zacytować Secesjonistę: W okresie PRL o treści map i planów miasta nie decydowała wiedza i doświadczenie kartografów, lecz wytyczne cenzury - pisze Beata Konopska. Pod pretekstem ochrony tajemnicy wojskowej i bezpieczeństwa państwa z map znikały tory i bocznice kolejowe, zakłady przemysłowe czy lotniska. Brakowało skali, siatki kartograficznej Że nie dotyczy to każdej mapy, wówczas wydanej, może się wydawać jasne. Jednak sformułowanie narzuca domniemanie, że było to zjawisko powszechne. I rzeczywiście - znikanie, torów, zakładów przemysłowych, części lotnisk i w ogóle wszystkich obiektów wojskowych było zjawiskiem powszechnym. Obiektów wojskowych z reguły na mapach turystycznych nie było. Natomiast skala zwykle była podana. Znów niekoniecznie na każdej mapie, ale jednak zazwyczaj - tak. Tak, w pełni się z tym zgadzam. Jednak, jeśli wziąć pod uwagę stwierdzenia: 1. "Samochody na przełomie XX i XXI wieku były napędzane silnikiem rakietowym" 2. "Na przełomie XX i XXI wieku istniały samochody napędzane silnikiem rakietowym", to ich treść jest diametralnie różna. I jestem przekonany, że Secesjonista tylko udaje, że tej różnicy nie dostrzega i nie rozumie. W zakresie map turystycznych - chętnie. W latach z grubsza 1975 - 1985 kupowałem wszystkie mapy turystyczne, które ukazywały się na skromnym rynku księgarskim. Była to bardzo rozsądna praktyka - nakłady były niewielkie, a wznowienia rzadkie, więc jak się nie kupiło jakiejś mapy "na wszelki wypadek", to potem mogło być z tym ciężko. Poza tym dość często to wydanie mapy pobudzało ruch turystyczny w danym regionie. Początkowo tych map wydawano bardzo niewiele, ukazywały się 2-3 nowości rocznie. W drugiej połowie lat 70-ych jednak działalność wydawnicza znacznie się zintensyfikowała, głównie za sprawą Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawnictw Kartograficznych. Więc, aby wiedzieć co mam, a czego nie, nadawałem mapom numery i je skatalogowałem. Katalog się nie zachował, mapy owszem - najwyższy numer, który dziś odnalazłem, to "55". Obejmowały właściwie wszystkie obszary, interesujące dla turystyki pieszej i rowerowej. Wszystkie te mapy mają podziałkę - od 1:25 000 do 1:150 000. Poza tym wydane były samochodowo-krajoznawcze mapy województw, obejmujące całą Polskę, w podziałce 1:500 000. Te były wydawane jeszcze za Gomółki. Poza tym były wydawane, przez różne wydawnictwa, jakieś foldery czy informatory. Ich nie zbierałem z równą sumiennością, jednak na tych, które mam, załączone mapki też mają podaną skalę, choć często jedynie w sposób graficzny, a nie liczbowy. Być może były i takie, gdzie skala w ogóle nie była podana, ale to raczej rzadkie zjawisko i nie wynikało z cenzury, tylko z niechlujności wydawcy. Mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że w latach 1975-1985 procent map turystycznych, pozbawionych skali, był bardzo bliski zeru. Co do map turystycznych z tego okresu, pozbawionych skali na skutek interwencji cenzury, zaryzykuję twierdzenie, że wynosił 0,0% z dokładnością do dwóch cyfr znaczących. Nie zmienia to faktu, że mapy w skali 1:50 000 (poza Tatrami, Pieninami, Karkonoszami i może czegoś jeszcze) i dokładniejsze, choć wydawane, były poufne, niedostępne w księgarniach. W latach 80-ych klub turystyczny, do którego należałem, uzyskał zgodę na zakup map kilkudziesięciu gmin w skali 1:25 000 bodajże.
  10. Lepiej znam tę epokę "napoleońską", ale fizjologia człowieka aż tak bardzo się nie zmieniła, więc i marsze pewnie były podobne. Po trzech dniach intensywnego marszu robiło się tzw. "dniówkę", a to z dwóch powodów. Pierwszy to ten, że ci, którzy wytrzymali tempo, musieli odpocząć. Drugi powód taki, żeby ci, którzy tempa nie wytrzymali, dołączyli do oddziału. Wprawdzie słusznie Bavarsky (a może raczej Kutrzeba) pisze, że "szybkość maszerującego wojska nie może być przyczyną jego rozprężenia, rozciągnięcia w przestrzeni w bezładną kolumnę", bo taki marsz żadnego sensu by nie miał, ale nie zmienia to faktu, że znaczna część żołnierzy tego tempa nie wytrzymywała. w 1812 straty marszowe poszczególnych regimentów armii, a nawet gwardii napoleońskiej wynosiły czasem nawet 80% na odcinku od Niemna po Dniepr. To nie oznacza, że ci ludzie w ogóle opuścili armię, lecz tylko macierzysty regiment. Co do samego tempa marszu "legunów" to podliczyłem średnie chronologiczne dla odcinków 3-, 5- i 10-dniowych. W ciągu 3 dni pułk ten potrafił pokonać 117 km, w ciągu 5 dni - od 37 do 154, w ciągu 10 dni - od 153 do 287 km. Odległości naprawdę imponujące. Co do porównania z armią napoleońską, to odległości zasadniczo się nie różniły. Kutrzeba zestawia (wg relacji bavarsky'ego) przemarsze konkretnego pułku z przemarszami całej armii, jednak w armii pułki nie idą równolegle, więc szlak poszczególnych jednostek może być dłuższy, niż szlak odległość, na którą przemieściło się centrum armii. Poza tym piechota w 1920 chyba miała biedki, których w armii napoleońskiej nie było, a i buty mogły być lepsze, może nawet z kauczukową podeszwą? Chłopicki szacował, że jedna para butów starczy na przejście z Warszawy do Brześcia, czyli 130 km. Tezy, że jakość dróg się zmieniła, bym nie ryzykował, zważywszy że w jednym przypadku chodzi o Białoruś, a w drugim o najlepiej rozwiniętą część Niemiec. A po asfalcie wcale się fajnie nie maszeruje. Co do sytemu marszu - w epoce napoleońskiej zalecano, by dywizje pierwszego rzutu szły innymi drogami (jedna droga - jedna dywizja). Takie marszowe ugrupowanie dywizji mogło się ciągnąć na 2-3 km, a przy złej drodze i głębiej. Jednak jeśli warunki terenowe były trudne, a dróg mało, to kolejne dywizje ciągnęły jedna za drugą po jednej drodze. Vide - bitwa pod Wawrem 19 lutego 1831 roku, kiedy to dywizja Szembeka zmusiła do odwrotu cały korpus rosyjski, bo jego dywizje szły "gęsiego" i nie miały jak się rozwinąć. Ale jak było w 1920 - pojęcia nie mam, choć pewnie trochę podobnie.
  11. Bardzo możliwe, że Beata Konopska świętą prawdę, całą prawdę i tylko prawdę pisze, a tyle relacjonujący jej teksty Secesjonista prawdę tę przeinacza, w błędy popadając. Zacytuję: [wyróżnienia moje].Jest tam napisane "w okresie PRL" - czyli w latach 1944-1989. Nie ma tam zastrzeżenia, że dotyczy to wyłącznie pierwszej połowy lat 50-ych. A mogę udowodnić, że na przeważającej większości map turystycznych, wydawanych za Gierka i Jaruzelskiego, skala była podana. Podobnie przynajmniej na części planów miast. A nie jest tam napisane "niekiedy brakowało skali", tylko "brakowało skali". Znaczy że jej z zasady nie było. A to jest ewidentna nieprawda, przynajmniej w odniesieniu do lat 70-ych i 80-ych. Być może Konopska "nie twierdzi, że wszystkie mapy pojawiały się bez skali", no ale Secesjonista tego nam nie przekazał. Chętnie porozmawiam z gregskim o wadach i zaletach siatki kartograficznej w porównaniu z siatką prostokątną. Generalnie siatka kartograficzna w niczym mi nie przeszkadzała, choć znacznie ważniejsza była dla mnie siatka prostokątna. Co do map turystycznych, to sięgnąłem na półkę i wziąłem pierwsze dwie, wydane poza PRL. Na mapie Tatr z 1923 roku nie ma siatki kartograficznej, ani nawet prostokątnej. Może cenzura II RP była jeszcze bardziej rygorystyczna, niż PRL? Na mapie "Poitou, Charentes, 521 Regional, Carte routiére et touristique", Michelin, Paris 2001 jest tylko siatka prostokątna, kartograficznej brak. Pewnie francuscy komuniści ocenzurowali. Wolna wola. Jednak ja, jeśli jakkolwiek bardzo poważany autorytet twierdzi coś sprzecznego z tym, co na własne oczy widzę i mogę udowodnić, wierzę raczej własnym oczom. Skojarzył mi się dowcip o dwóch Żydach chełmskich w ogrodzie zoologicznym, kończący się słowami: "Icek. Ty nie wierz własnym oczom. To nie może być". A jeśli to po prostu Secesjonista słowa autorytetu przeinaczył, choćby przez wyrwanie z pierwotnego kontekstu i umieszczenie w innym, to już jego problem.
  12. Kilka dni temu byłeś bardziej stanowczy: Żadna piechota nie szła 100 km dziennie. To zupełnie niemożliwe. Z resztą 50 km dziennie to też za dużo, choć 50 km w ciągu doby to już możliwe. Tyle zdarzyło mi się przejść, lecz chodziło o dobę od południa do południa. Pierwszego dnia 8 godzin marszu, 8 godzin snu i odpoczynku i znów 8 godzin marszu. De facto dwa dni. I, choć miałem dobre turystyczne buty, jednak krwiaki na stopach kurowałem przez parę lat. Zasada, że 100 km dystans piechota pokonuje na nogach, nie zastanawiając się nad transportem kolejowym (w realiach II RP trzecia możliwość nie istniała), była całkiem racjonalna. Dystans ten pokonają w 4 dni, może nawet 3. Tymczasem dojście do stacji kolejowej, załadunek na wagony, przejazd, rozładunek i dojście do nowej lokalizacji zajmie co najmniej tyle samo, a może i więcej. Pamiętajmy że w pułku piechoty było prawie 600 koni i ponad ćwierć tysiąca wozów, biedek, jaszczy, przodków, kuchni polowych i innych pojazdów zaprzęgowych. A może i jeszcze jakieś samochody? Załadunek tego na rampie musiał trwać.
  13. Do kilku opracowań zajrzałem i wszystkie rozróżniają dywizję piechoty od dywizji piechoty zmotoryzowanej. Liczba tych dywizji niemieckich użytych przeciw Polsce w 39 roku różni się nieco w poszczególnych źródłach, ale nie są to różnice duże. Za Encyklopedią II wojny światowej, Wydawnictwa MON, Warszawa 1975 podaję: 1) 41 dywizji piechoty, 3 dywizje piechoty górskiej, 1 brygada kawalerii, 9 związków taktycznych, utworzonych ze straży granicznej, jednostek fortecznych i innych, 3 samodzielne pułki piechoty - czyli z grubsza 55 niższych związków taktycznych, poruszających się na nogach,ludzkich i końskich, 2) 4 dywizje piechoty zmotoryzowanej, 4 dywizje lekkie i 7 dywizji pancernych - czyli czyli 15 dywizji, poruszających się pojazdami silnikowymi. U nas proporcje były zgoła odmienne: 1) 39 dywizji piechoty, 3 brygady górskie, 8 słabych brygad ON, 11 brygad kawalerii i 6 samodzielnych pułków piechoty - czyli ok. 63 niższe związki taktyczne, poruszające się na nogach, 2) 2 brygady pancerno-motorowe, przy czym część tych sił była w trakcie organizacji. Nasza dywizja piechoty chyba tak zasadniczo od niemieckiej dywizji piechoty (niezmotoryzowanej) się nie różniła, choć o ile dobrze pamiętam, nawet w tych niezmotoryzowanych dywizjach niemieckich artyleria dywizyjna i saperzy byli zmotoryzowani, co umożliwiało szybsze przemieszczanie się. Ponadto nasza dywizja miała (wraz z przydzieloną artylerią armijną) 86-104 działa do ognia pośredniego i 27 przeciwpancernych, a niemiecka odpowiednio 102-120 i 60 (Stefan Ways, Historia artylerii współczesnej, [w:] Artyleria i rakiety, Wydawnictwa MON, Warszawa 1972). Więc nasza DP była słabsza, ale nie bezbronna. Brygady kawalerii zasadniczo maszerowały konno, a walczyły pieszo, miały też większe nasycenie bronią maszynową i artylerią. Może więc nasze siły pieszo-konne były w stanie powstrzymać takie siły niemieckie. Jednak 15 niemieckim dywizjom pancernym, lekkim i piechoty zmotoryzowanej nie byliśmy w stanie przeciwstawić właściwie niczego. I to te dywizje przełamywały nasz front, robiły zagony na tyłach, uniemożliwiały organizację obrony na nowych rubieżach, etc. Podobnie jak niemal niczego nie byliśmy przedstawić niemieckiemu lotnictwu. W stwierdzeniu Atrixa o "gołych rękach" jest dużo przesady, ale jednak oddaje ono istotę rzeczy. Bez równowagi w powietrzu i szybkich wojsk lądowych nie mieliśmy żadnych szans. A co do strat w niemieckim sprzęcie, to liczby te chyba obejmują także straty marszowe i eksploatacyjne. Niemieckie wojska pancerne poniosły straty także w Austrii i Czechosłowacji, choć tam nikt do nich nie strzelał.
  14. III KK Gaja w wojnie 1920 r.

    Bez względu na to, czy komunikacja pomiędzy dowództwem armii lub korpusu a dowództwem frontu odbywała się z wykorzystaniem radiostacji, czy telegrafu, teoretycznie transmisja danych była natychmiastowa. Oczywiście w przypadku radiostacji dochodzi problem awaryjności sprzętu, z góry ustalonych godzin transmisji oraz szyfrowania i deszyfrowania. Czy dane, przesyłane telegraficznie były szyfrowane - nie wiem. Jeśli nie, to cały obieg informacji w te i z powrotem skracał się o max. 2 godziny. Zasadniczym problemem było zebranie informacji przez dowództwo armii ze związków taktycznych, oddziałów i pododdziałów, ich opracowanie, a potem rozpisanie zaleceń dcy frontu na zalecenia dla związków, oddziałów i pododdziałów i ich przekazanie. Te informacje przekazywano głównie przez kurierów, więc musiało to trwać. Ciekawi mnie, czy określenia "plan Dybicz" i "plan Paskiewicz" były używane przez dowódców radzieckich w 1920 roku, czy też zostały wprowadzone później przez historyków?
  15. Jak sam znakomicie to egzemplifikujesz, ograniczenia dotyczyły posiadania ziemi czy innych nieruchomości, a tylko wyjątkowo - działalności gospodarczej typu handel lub przemysł. Z zastrzeżeniem propinacji, czyli działalności związanej z produkcją i dystrybucją wysokoprocentowych napoi alkoholowych. W żadnym razie jednak nie wykluczam wyjątków, napisałem "Ogólnie dominowało przeświadczenie... ". Ciekawi mnie, czy po prostu kupców, niebędących obywatelami KP, zwolniono z obowiązków, wprowadzonych na jego terenie przed 1830 rokiem? Czy też wprowadzono nowe przepisy, dotyczące wyłącznie obywateli KP? Niestety, jestem jedynie amatorem, i dostęp do podanego przez Ciebie materiału jest dla mnie problemem. Dlatego ośmielam się prosić o bardziej szczegółowe informacje.
  16. Opierając się na własnej pamięci, kurs czarnorynkowy dolara spadł po 12 grudnia 81 nawet więcej, niż o 50%. Jakbym posiadane 3 tysiące sprzedał 12 i potem znów kupił dolary w styczniu, zarobiłbym niemałe pieniądze. Tyle, że to już nie epoka Gierka. W każdym bądź razie, zarówno za Gierka, jak i Jaruzelskiego, korzystniej było posiadane dolary zalegalizować i wpłacić na konto w PeKaO - było bardzo przyzwoicie oprocentowane. Co do książeczek mieszkaniowych to ich wartość nominalna była zupełnie niewspółmierna do wartości mieszkania. Posiadało się je po to, żeby kiedyś dostąpić łaski przeniesienia z tzw. "poczekalni" do konkretnej spółdzielni mieszkaniowej, co dawało perspektywę uzyskania mieszkania w bliżej nieokreślonej, ale jednak w miarę wyobrażalnej przyszłości. W pewnym momencie jednak zirytowałem się na tyle, że zlikwidowałem tę książeczkę, bo brak było kasy na życie. Tyle że to też już nie była epoka Gierka. Podobno miało tu być o budownictwie?
  17. Sokrates Starynkiewicz - ocena

    A czemu nie? Nie jest to postać tak całkiem zapomniana. Jest jednak w Warszawie Plac Starynkiewicza. Może niezbyt ważny i pewnie mało kto wie, że był carskim generałem i urzędnikiem, ale jakoś przetrwał i derusyfikację w okresie międzywojennym, i decarytyzację w latach 50-ych i dekomunizacji się jakoś opiera. Co prawda w 1936 roku ponoć skwer na Placu Starynkiewicza nazwano im. Alfonsa Grotowskiego, ale mieszkańcy tego nie kupili. W każdym razie ja w czasach studenckich piłem piwo i nie tylko "na Starynkiewicza".
  18. Przede wszystkim powinieneś doprecyzować, co rozumiesz przez "zabór rosyjski". Bo inne prawa i zasady istniały w Królestwie Polskim, inne w tzw. "prowincjach zabranych" (Litwa, Wołyń, Podole, prawobrzeżna Ukraina), jeszcze inne w rdzennej Rosji. Ogólnie jednak dominowało w owej epoce przeświadczenie, że przedsiębiorczość, rozumiana jako działalność kupiecka lub przemysłowa, jest prywatną sprawą obywateli, z wyłączeniem produkcji zbrojeniowej. Raczej nikt nie wnikał, jakiej narodowości są przedsiębiorcy, choć niechętnie traktowano Żydów. W każdym razie przedsiębiorcy narodowości polskiej bardzo chętnie rozwijali swą działalność w Moskwie, Kijowie, Odessie czy Baku, może trochę mniej w Petersburgu.
  19. Zagłosowałem na ZSRR, ale trochę przez przekorę. Nie mam większych wątpliwości, że w latach 39-41 najsilniejszą armię w Europie mieli Niemcy, podobnie jak w latach 43-45 - ZSRR. Zaś na Pacyfiku początkowo Japonia, a potem USA. Oczywiście, jest kwestia, czy "najsilniejsza" znaczy to samo, co "najlepsza". Silniejsza armia wygrywa - to jasne. Czy zawsze wygrywa lepsza armia? To już nie jest tak oczywiste. Ale nie potrafię sformułować, co miałoby oznaczać stwierdzenie "armia X była lepsza od armii Y, ale przegrała, bo armia Y była silniejsza". Ps. Pod pojęciem "armia" rozumiem całość sił zbrojnych.
  20. Efekty ostrzału i walki wręcz

    Z wielką satysfakcją przeczytałem sobie tę dyskusję sprzed 2 lat. Trochę odnoszę wrażenie, że dyskutanci kruszyli - nomen omen - kopie w sporach o sprawy, których tak naprawdę rozstrzygnąć jednoznacznie się nie da. Rozważano skuteczność czy efektywność broni palnej i białej na polach bitew, z grubsza w ramach czasowych 1792-1864, z tym, że do wcześniejszych zdarzeń nader często się odwoływano. Ja wolałbym ten okres zamknąć rokiem 1831 - potem masowo zaczęto stosować karabiny gwintowane, a także odtylcowe, co zasadniczo zmieniło obraz walki. Wolę się trzymać szeroko rozumianej epoki napoleońskiej sztuki wojennej, która trwała trochę dłużej, niż żywot samego Napoleona. Problem skuteczności różnych rodzajów broni nie może być dyskutowany w oderwaniu od tego, kto i przeciw komu walczy. Ponadto każde starcie może mieć na celu "zniszczenie siły żywej", bądź opanowanie terenu, wykonanie manewru. W walce piechoty przeciwko piechocie niszczeniu siły żywej służył ogień karabinowy, stosowany w szyku rozwiniętym. Zwykle dwie linie piechoty stawały w dość znacznej odległości od siebie, co powodowało, że straty piechurzy ponosili niewielkie. Zda się, że tyralierzy zadawali przeciwnikowi bardziej dotkliwe straty. Jednak piechota broniąca pozycji mogła ogniem karabinów powstrzymać piechotę atakującą. Ale do rozstrzygnięcia, rozumianego jako opanowanie terenu, odrzucenie przeciwnika, zwykle był konieczny atak na bagnety. Jeśli piechota walczyła przeciw szarżującej kawalerii liniowej (regularnej), jazda dążyła do starcia na białą broń, a piechota wręcz przeciwnie - ustawiała się w czworoboki i starała się odpędzić szarżującą kawalerię jedną salwą z trzech szeregów, oddana z jak najmniejszej odległości - zwykle skutecznie. Bynajmniej nie przeczy to podawanemu przez Radosława Sikorę wskaźnikowi udanych szarż, wynoszącemu blisko 40%. Po prostu dowódcy jazdy wydawali rozkaz do szarży wtedy, gdy piechota była w rozsypce, czy chociaż zmęczona ogniem broni palnej, lub można było spodziewać się, że nie zdąży uformować czworoboków. Na uformowane czworoboki raczej nie szarżowano, choć i tu wyjątków się sporo znajdzie. Artyleria mogła zmiażdżyć piechotę wręcz kilkoma salwami, pod warunkiem, że ta była łaskawa ustawić się bokiem do jej stanowisk, wtedy kule żelazne mogły dokonać masakry. Granaty nie były aż tak groźne, zaś mordercze kartacze miały niewielki zasięg - jeśli dca baterii się zagapił, piechota biegiem mogła zdobyć baterię, jak kosynierzy pod Racławicami. Z kolei jazda, dzięki swej szybkości, często szarżą zdobywała baterie artylerii, szczególnie pozbawione osłony piechoty. Somosierra, Stoczek, Dębe Wielkie czy Boremel służą tu za przykłady. Jazda walcząc przeciw jeździe posługiwała się bronią białą. Żadna z wielkich bitew tej epoki nie została rozstrzygnięta ani bronią palną, ani białą. Istotą napoleońskiej sztuki wojennej jest posługiwanie się jedną i drugą.
  21. O "dobrych" gadach w wierzeniach ludowych

    Kazimierz Moszyński (Kultura ludowa Słowian, Część II, Polska Akademia Umiejętności, Kraków 1934, s. 567) tak o tym wspomina: "Pełno jest u Słowian (jak i u Bałtów, u Skandynawów etc.) opowiadań o tem, jak to niedawnymi jeszcze czasy węże tak się panoszyły po chatach, że pijały i jadły z jednej miski z dziećmi lub nawet z dorosłymi, a nikt nie śmiał ich odpędzić". W Bośni "lud do tego stopnia czci węże, że latem nalewa dla nich mleko do jakiego naczynia i stawia gdzie w ukrytym miejscu(wg M. Arnaudova, Vgradena nevešta, SbNU, t.34, 1920, powołującego się na starsze opracowanie Karanova); mleko dają wężom i w Bułgarii". Zważywszy, że informacje te zostały odnotowane w czasach, gdy Ryszarda Wiktora Schramma jeszcze nawet w planach nie było, a i wówczas dotyczyły czasów minionych, raczej wątpię, by autor znał to zjawisko z własnych obserwacji, tym bardziej, że urodził się w Poznaniu, a nie na Łemkowszczyźnie . Wygląda to raczej na literackie zapożyczenie, które do wspomnień trafiło, niż na materiał źródłowy. Ale to drobiazg. W każdym razie pozytywne nastawienie ludu (nie tylko słowiańskiego) do gadów, a węży w szczególności Moszyński potwierdza w całej rozciągłości, choćby stwierdzając, że "dziś jeszcze tu i ówdzie hoduje się zaskrońce po obejściach małoruskich i płd.-małopolskich". Przytacza też wspomnienia Fr. Gawełka: "mali chłopcy wiejscy, wziąwszy zaskrońca za żmiję, zabili go; co gdy spostrzegł stary pasterz, wyłajaj ich, pouczył, że dopuścili się grzechu, a zabitego węża podniósł z ziemi i pocałował". Na Bałkanach ponoć domowe węże utożsamiano z duchem czy patronem domu. Jeśli taki wąż zginął, umierał i gospodarz domu. Tyle że, jak i z przytoczonego wspomnienia Gawełka wynika, wąż to wąż, a żmija to żmija, zaś żmije tępić wolno, a nawet należy .
  22. Broń chemiczna w I wojnie światowej

    Polscy podchorążowie jeszcze w latach osiemdziesiątych byli szkoleni na zasadzie: "My broni chemicznej nie mamy, bo przestrzegamy konwencji, ale jeśli przeciwnik jej użyje, to my też jej natychmiast użyjemy".
  23. Wprawdzie Secesjonista zdaje się uważać osobiste i jednostkowe doświadczenia osób, w owej epoce żyjących, za bezwartościowe w porównaniu do opracowań, jednak wtrącę swoje trzy grosze. Co do skali, to Beata Konopska się grubo myli. Podawanie skali na mapach turystycznych jest raczej oczywiste - z pamięci mogę podać, że mapy turystyczne Karpat były wydawane w skali 1:75 000, z wyjątkiem Beskidu Niskiego (1:125 000) oraz Tatr i Pienin, wydawanych w różnych skalach (moja mapa Tatrzańskiego Parku Narodowego była w skali 1:30 000). Sudety były wydawane w skali 1:60 000. Także na planach miast skala często była podawana, z tym, że zastrzegano się, że ma wartość jedynie orientacyjną. To oczywiste - małe uliczki mają jezdnię o szerokości 5 m, co w skali 1:10 000 dawałoby by 0,5 mm, natomiast na planie miasta musiały mieć szerokość co najmniej kilku milimetrów, żeby nazwę dało się wpisać. Nic wspólnego z jakakolwiek cenzurą czy tajnością to nie miało. Natomiast faktycznie, utajniano niektóre drogi i linie kolejowe. Bodajże 1 marca 1987 roku prowadziłem nocny rajd pieszy studentów PW z Międzyborowa do Grzymka w okolicach Żyrardowa i Grodziska Mazowieckiego. Miałem całkiem nową mapę okolic Warszawy i z pewnym zdumieniem zobaczyłem po kilku kwadransach marszu z prawej strony linię kolejową, którą powinienem mieć już dawno za plecami. Busola jednak była nieubłagana, więc doszliśmy do tych torów. Akurat nieopodal była budka dróżnika, nawet jakiś peronik tam był. Zapytaliśmy, między jakimi stacjami jesteśmy. "Po prawej to będzie Mszczonów, a po lewej następna stacja to Zawiercie". Centralna Magistrala Kolejowa, którą pasażerowie jeździli już od wielu lat, na mapach turystycznych wciąż nie istniała. Co do siatki kartograficznej, to istotnie jej nie było, ale też trzeba stwierdzić, że dla ówczesnego turysty do niczego nie była przydatna. Na mapach turystycznych zaczęła pojawiać się wraz z upowszechnieniem GPS. Siatka prostokątna na mapach turystycznych była o wiele bardziej użyteczna, choć wiadomo, że te linie nie całkiem pokrywają się z kierunkami geograficznymi. Co do identyfikacji obiektów topograficznych przy użyciu busoli, to dobrze się sprawdzała na odległości kilku km, dla kilkunastu km to już nie. Azymutalne wcięcie wstecz było dość trudne. Wtedy uważaliśmy, że jest to wynikiem fałszowania map, dziś jednak mam wątpliwości. Ziemia ponoć nie jest płaska. Nie ma idealnego odwzorowania.
  24. Drewniane naczynia toczone

    Oczywiście, to najprostsza metoda toczenia wewnętrznej powierzchni. Trochę trudna w realizacji, jeśli smukłość obrabianej kłody jest duża, a średnica wewnętrzna - mała. Wtedy lepiej, żeby to narzędzie skrawające się obracało, a nie obrabiana kłoda. Tyle, że to już raczej frezarka, a nie tokarka będzie.
  25. Enver Hodża jak Adolf Hitler ?

    Enver Hodża jest tylko jednym z wielu dyktatorów, komunistycznych czy lewackich, jak zwał, tak zwał, i chyba jakoś szczególnie się nie dał we znaki nikomu, poza własnymi obywatelami. A i w tym zakresie daleko mu do Pol Pota czy choćby Mengystu Hajle Marjam. Jeśli nawet go dziś świat pamięta, nie sądzę, żeby ta pamięć przetrwała dłużej, niż owe bunkry, które ponoć już dziś są przerabiane na turystyczną atrakcję. Albania to taki kraj nieco nieistotny, zapomniany. Nie sądzę, żeby to budowa owych bunkrów doprowadziła Albanię do ubóstwa, bo był to kraj biedny od... od zawsze. Już chyba Cezarowi - wg znanego powiedzenia - przyszedł do głowy Epir jako synonim bardzo nędznej części Imperium, a i tak obejmował on jedynie bogatszą część terenu dzisiejszej Albanii.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.