jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
W Teleekspresie zapoznałem się z informacją, że właśnie dziś Wielkanoc obchodzą prawosławni, grekokatolicy i starowiercy. Informacja krótka, więc nie dziwi brak nawet najmniejszej wzmianki o różnicach między tymi wyznaniami. Czasu brak - zapewne. Natomiast znalazł się czas na podanie informacji, iż - cytuję z pamięci - "centralne obchody wielkanocne prawosławia miały miejsce w Moskwie" - i tu widzimy Kreml, wnętrze soboru, patriarchę moskiewskiego etc. etc. Oglądacz programu I TP (publicznej telewizji) otrzymał jednoznaczną informację - mieszkający w Polsce prawosławni mają swą centralę w Moskwie, a grekokatolicy i starowiercy pewnie też. Kłamstwo czy głupota? Mieszkający w Polsce prawosławni należą do Polskiego Kościoła Autokefalicznego. Autokefalia to system, powstały w czasie gdy tradycyjne centra prawosławia, siedziby patriarchów - Jerozolima, Konstantynopol, Antiochia i Aleksandria - dostały się pod władzę muzułmanów. W poszczególnych krajach zakładano kościoły autokefaliczne, czyli niezależne od patriarchów. Jeżeli gdzieś miałyby się odbyć centralne obchody wielkanocne kościołów autokefalicznych, to jedynie w Jerozolimie. "Patriarcha Moskwy" to w oczach hierarchii kościołów autokefalicznych bezczelny uzurpator. O tym, że grekokatolicy za swą zwierzchność mają Papieża, a starowiercy żadnej zwierzchności z zasady nie uznają, to chyba pisać tu nie warto. Tego typu "newsy" (a może "njusy"?) w sposób oczywisty sprzyjają budowie barier, wręcz nienawiści, pomiędzy katolikami "prawdziwymi Polakami", a wyznawcami obrządków wschodnich - "sługusów Moskwy". Osobiście jednak wątpię, by aż tak makiaweliczna myśl przyświecała dzisiejszym redaktorom wiadomości. O wiele bardziej podejrzewam ich o bezdenną głupotę.
-
Pisząc "Przypisywanie jakiemukolwiek wodzowi niesławy "tego co wygubił armię" jest po prostu głupotą" miałem na myśli także, a może przede wszystkim Skrzyneckiego. Niby wiem. Przynajmniej wiem, że znacząca część naszej politycznej emigracji dążyła do tego, by określenie "Polak" było tożsame z "rewolucjonista". Nie wiem, czy to dobrze, czy to źle. Większe zasługi w budowaniu międzynarodowej świadomości "sprawy polskiej" przypisuję "hotelowi Lambert" niż TDP czy podobnym organizacjom. Fakt, że Czartoryski dla niektórych był aż nadto rewolucyjny.
-
Centrala polskich prawosławnych w Moskwie
jancet odpowiedział jancet → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Odpowiedź jest nader prosta - nigdzie. Nigdzie nie odbywają się główne uroczystości prawosławnej Wielkanocy. Pewne pierwszeństwo można przypisać co najwyżej Jerozolimie. A wydawało mi się, że z inteligentnymi ludźmi rozmawiam. Po pierwsze - nie po 60 sekundach, tylko po tych kilku czy kilkunastu, w trakcie których dokonano zbitki pojęciowej "polscy prawosławni - Rosja i Moskwa". Po drugie - to, że jednokrotne użycie takiej zbitki pojęciowej nie skutkuje mierzalnym wzrostem niechęci do Polaków wyznania prawosławnego (z resztą - nikt tego nie mierzy) nie oznacza, że w ogóle jej stosowanie takich skutków nie przynosi. Co kilka lat ktoś tam coś dewastuje na Garbarce. A to cerkiew podpala, a to krzyże niszczy. Pewnie dlatego, że prawosławnych niezbyt lubi. Nie da się wskazać konkretnej sytuacji, w wyniku której zaczął ich nie lubić. Ale od publicznej telewizji oczekiwałbym informacji, które budowie takich fobii przeciwdziałają, a nie służą ich powstawaniu i utrwalaniu. Понимаешь? Nadal nic nie rozmumiem . -
Stan wojenny
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Polska Rzeczpospolita Ludowa (1945 r. - 1989 r.)
Atrixie, myślę że nadmiernie wyeksponowałeś element "koryta". Członkowie naczelnych władz politycznych w kolejkach nie stali, ale na ogół nie wyróżniali się jakoś szczególnie poziomem życia. Oczywiście były wyjątki - Cyrankiewicz lubił dobrze żyć, mokotowska willa Andrzeja Jaroszewicza, syna premiera, faktycznie budziła zazdrość, podobnie jak zółte Alfa-Romeo. Ale już sam Jaroszewicz niby też miał willę, ale skromniejszą i w dodatku w wielce peryferyjnym Aninie. Gdzieś w 79 czy 80 roku miałem okazję złożyć wizytę w domu Kiszczaka (córka Kiszczaka była o rok młodsza ode mnie, spotykaliśmy się czasem przy okazji wyprowadzania psów). Niby willa, bardziej dom jednorodzinny, na Mokotowie. W sumie niewielki, na bardzo małej działce. W stanie wojennym Kiszczak nie zamienił go na bardziej reprezentacyjny, nota bene chyba mieszka tam do dziś. W owym czasie byle prywaciarz, badylarz z hektarem gruntu pod szkłem, właściciel wtryskarki, lakierni czy warsztatu samochodowego żył o wiele dostatniej, niż premier, minister czy I Sekretarz. Nota bene często aparat partyjno-rządowy niższego szczebla też miał się znacznie lepiej, niż "wierchuszka". Dla ludzi ze szczytów władzy samo jej posiadanie stanowiło najważniejszy motyw działań. Korzyści z posiadania władzy wynikające odgrywały znacznie mniejszą rolę. Cóż - Maslow i jego piramida. -
No to wszystko w porządku. Skoro celem jezuitów jest realizacja interesów Watykanu, to generał zakonu będzie posłuszny woli papieża Franciszka. To nie Żydzi? Człowiek się gubi w tych niuansach...
-
Centrala polskich prawosławnych w Moskwie
jancet odpowiedział jancet → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Secesjonisto, formalnie masz rację. Zdanie: Stwierdzenie, że W Rosji główne uroczystości odbyły się w Moskiewskiej Cerkwi Chrystusa Zbawiciela jest zdaniem formalnie prawdziwym. Dopiero stwierdzenie, że Główne uroczystości odbyły się w Rosji w Moskiewskiej Cerkwi Chrystusa Zbawiciela byłoby ewidentnym stwierdzeniem nieprawdy. Pozostaje problem, ile osób, które wysłuchały i obejrzały tę wiadomość, powtórzyłoby usłyszane zdanie we właściwej kolejności wyrazów. Co więcej - sens wypowiadanych słów zależy od kontekstu. Jeśli w kontekście informacji o Wielkanocy u prawosławnych, mieszkających w Polsce, słyszymy o "głównych uroczystościach", odbywających się w Moskwie, to ulegamy sugestii, że jedno z drugim ma coś wspólnego. Tym bardziej, że informacje te zostały upakowane w jednym njusie, trwającym - jak wymierzono - 60 sekund. Jakieś "główne uroczystości" odbyły się też w Waszyngtonie, Bukareszcie, Atenach, a najgłówniejsze - w Jerozolimie. Ale wspomniano tylko o moskiewskich - nie przypiął, ni przyłatał. Łącząc te informacje w jeden njus zasugerowano, że polskie i rosyjskie prawosławie coś bardzo ściśle łączy, a centrala jest w Moskwie. A fakty są takie, że Polski Autokefaliczny Kościół Prawosławny i Rosyjski Kościół Prawosławny to dwie niezależne wspólnoty religijne Ktoś - celowo lub nie - skorzystał z okazji, by w świadomości czy też w podświadomości milionów widzów budować (wzmacniać?) skojarzenie prawosławie - Rosja - Moskwa. Czyli wróg. W najmniejszym stopniu nie wycofuję się ze stwierdzenie, że Tego typu "newsy" w sposób oczywisty sprzyjają budowie barier, wręcz nienawiści, pomiędzy katolikami "prawdziwymi Polakami", a wyznawcami obrządków wschodnich - "sługusów Moskwy". Używając określenia "celowo" nie przesądzam, iż uświadomionym celem była budowa barier. Być może dla autora tego njusa skojarzenie prawosławie - Rosja jest po prostu mocno zakorzenione, wdrukowane. Być może nie wie, że np. tak antyrosyjska Gruzja też jest prawosławna. A do wspominanych "kościołów wschodnich" zalicza się też egipskich Koptów i chrześcijańskie kościoły w Etiopii. Choć dla nas to południe, a nie wschód. Gregski, przepraszam - ale cóż Cię tak dziwi w rumuńskim prawosławiu? Pozdrawiam -
Problem chyba w rozumieniu słów "port" i "pomieścić". Źródłowy autor zapewne miał na myśli, że w Zatoce Navarino mogło się schronić blisko 1000 okrętów - i to niewątpliwie prawda. Ta zatoka to niemal jezioro, więc byłyby tam bezpieczne nawet w razie sztormu. Chyba nawet mogłyby zacumować czy zakotwiczyć, ale oczywiście nie wszystkie w porcie Pylos. Co do samego Pylos, to w tamtejszej marinie wg zdjęć udostępnionych przez Google Earth może zacumować ze 200 jachtów - na zdjęciu naliczyłem 180. W tym czasie właściwy port był pusty. W innych kwestiach się nie wypowiadam, bo nie tylko wiedzy, ale nawet elementarnego wyczucia brak. Nota bene - Fodele, czy znasz jakąś inną sensowną monografię na temat tamtej wojny?
-
O ile umiem czytać, pisałem jedynie o tym, że po Grochowie Krukowiecki był najlepszym kandydatem na naczelnego wodza. Że - być może - pod jego dowództwem dotarlibyśmy nad Berezynę, choć samodzielnie wojny i tak wygrać nie mogliśmy. Ale łatwiej byłoby znaleźć sojuszników znad Berezyny, niż znad Wisły. Jeśli znalezienie sojuszników i tak nie było możliwe, to armia została "wygubiona" w Noc Listopadową. Przetrwać nie mogła, szło jedynie o to, w jakim stylu zginie. Przypisywanie jakiemukolwiek wodzowi niesławy "tego co wygubił armię" jest po prostu głupotą. Nie sądzę, byśmy byli w stanie orzekać, jakie pobudki kierowały owymi ludźmi, gdy angażowali się w walkę przeciwko hiszpańskim kolonizatorom. Być może uważali, że "przykładają cegiełkę do dzieła". Być może po prostu walczyli o swoją nową ojczyznę. Być może robili to po prostu dla kariery, żeby nie powiedzieć - dla żołdu. Ale nawet przyjmując, że walcząc przeciw Hiszpanii walczyli o Polskę, to nie dostrzegam nie tylko mierzalnych, ale nawet wyobrażalnych korzyści, jakie w wyniku tej walki sprawa naszej niepodległości miałaby w wyniku ich działań odnieść.
-
Nie bardzo rozumiem... Chodziło mi o Polaków, którzy bohaterstwem wykazali się służąc w armiach państw obcych, wręcz egzotycznych.
-
Jest to niezwykle zabawne, a zarazem inspirujące i pouczające, szczególnie zważywszy na fakt, że w chwili zakończenia III Wojny Punickiej Hannibal nie żył już od lat kilkudziesięciu, ale wciąż walczył zażarcie. Niektórzy przypuszczają, że nie były to węże, ale duchy węży, które - jak wiadomo - są znacznie bardziej groźne i jadowite.
-
A czy ja w którymkolwiek momencie coś takiego sugerowałem? Napisałeś "a do tego chwyt TT-ki (przynajmniej w moim odczuciu) jest nieco za krótki" i tylko tych słów moja wypowiedź dotyczyła. Mi, a chyba i Gregskiemu, chodziło o to, że przy tym "żenującym poziomie umiejętności" z TT jakoś się trafiały wyniki typu 47/50 (to ten mój "urlopowy"), a P-64 to nie każdemu udawało się trafić w tarczę z tych 25 metrów. Co do systemu szkolenia strzeleckiego w latach 80-ych w Szkole Podchorążych Rezerwy (czyli dla tych po studiach). W "szkółce" na Montelupich dostałem rzecz jasna "kałasza" i z nim byłem jako-tako obyty. Ponadto były 2 strzelania z pistoletu, dwa razy dostała mi się TT-ka. Jakieś strzelanie mniej czy bardziej szybkie to chyba z innej bajki, były 3 strzały próbne i 5 "konkursowych" - razem 16 naboi zużyłem. Na praktyce w "1410" przydzielili mi P-64 i z niego oddałem 13 strzałów na jednym strzelaniu. Paradoks polegał na tym, że w razie mobilizacji byłem przewidziany do objęcia dowództwa nad patrolem chemicznym w BRDM-ch (chodzi o BRDM wersja "ch", czyli rozpoznania chemicznego), czyli miałem usiąść za ryglami ckm PKT, a przy pasie mieć P-63 "RAK". Tymczasem podczas niemal rocznego szkolenia "Raka" miałem okazję jedynie dotknąć, a ckm PKS tylko widziałem, jak strzela. Wersji PKT nawet nie widziałem. Czy teraz jest jeszcze gorzej?
-
Cóż, troszkę mnie dziwią ostatnio wymieniani bohaterowie, którzy jakoby wybitnie zasłużyli się "Polsce, Polakom". Dobrze, że zrobili coś dobrego dla swej nowej ojczyzny, ale cóż z tego my mamy?
-
Dawny mundur - wygody i niewygody
jancet odpowiedział Jerzmanowski → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Tak, mundury armii napoleońskiej - przynajmniej ubiór i oporządzenie piechoty - były nader praktyczne. Oczywiście ważono elementy praktyczności i przydatności w boju. Można powiedzieć, że wysokie czaka i bermyce przeszkadzały podczas marszu, ale podnosiły sprawność bojową. Natomiast układ pasów tornistra (znaczy plecaka) był bardzo zbliżony do nowoczesnych plecaków turystycznych. To, z czym zetknąłem się w latach 80-ych w WP wydało mi się o wiele gorszym rozwiązaniem, niż tornister z epoki napoleońskiej. Podobnie było w artylerii, saperach i pociągach, natomiast w kawalerii - chyba niekoniecznie. W armii rewolucyjnej Francji jazdy było niewiele, natomiast za Napoleona jej liczebność rosła, a jeszcze szybciej rosła rozmaitość kawaleryjskich formacji. Odnoszę wrażenie, że powszechnie uważano, iż przywdzianie odpowiedniego stroju zapewni określone walory kawalerzystom. Jak założysz szamerowaną kurtkę - będziesz bił się niczym węgierski huzar. Jak nałożysz czapkę z kwadratowym denkiem - będziesz walczył jak polski ułan. Żeby walczyć jak szaser trzeba mieć na głowie futrzaną czapkę. Etc., etc. Ale jeśli nawet ubiór, a szczególnie - nakrycie głowy - mogło być niezbyt praktyczne, to już przy doborze kroju spodni czy rządu końskiego kierowano się zasadami praktyczności. Nie za bardzo wiem, czego chciałbyś się dowiedzieć. Mam Ci wyliczyć wszystkie składniki ubioru? -
Dlaczego państwa bloku wschodniego podpisały Akt Końcowy KBWE
jancet odpowiedział ojej94 → temat → Historia najnowsza (1945 r. -)
Bardzo ciekawe pytanie, mieszczące się w zbiorze pytań szczegółowych, które można uogólnić, stawiając kwestię "dlaczego system realnego socjalizmu sam pozwolił na likwidację samego siebie?". Myślę, że gdyby w zakresie historii przyznawano Nobla, to ten, kto to rozwikła, na taką nagrodę by zasłużył. Ja na tej epoce się znam niewiele, coś tam pamiętam, bo byłem wówczas politycznie świadomy, choć nader młody. Kilka moich mniemań: Skoro już do konferencji doszło, to trudno było ZSRR całkiem negliżować jej wyniki. Więc Akt Końcowy podpisać trzeba było, żeby zachować "twarz", a konkretnie - wierność zachodnioeuropejskich partii komunistycznych i pewien cień sympatii partii socjaldemokratycznych. A dlaczego na konferencję się zgodzono? Chyba głównie z głupoty. Myślę, że przywódcy radzieccy sami ulegli czarowi własnej propagandy i uwierzyli, że rządzona przez nich część świata to niemal raj. Z resztą w odniesieniu do tzw. III świata rzecz nie była bez racji. Zachodnia Europa była wówczas intelektualnie nader lewicowa, odnoszę wrażenie, że w ogóle nie spodziewali się zagrożeń ze strony ugrupowań liberalno-socjaldemokratycznych. A tu okazało się że przeważająca część ich zachodnioeuropejskich sojuszników zupełnie inaczej wyobraża sobie prawa człowieka i obywatela, niż to wygląda w systemie radzieckim. -
Jest tu od lat kilkudziesięciu pewna komplikacja. Otóż hamulec wylotowy (czy - jak woli Gregski - "tłumik odrzutu") to urządzenie, które gazy prochowe kieruje na bok (taki zwał się hamulcem akcyjnym), pozbawiając je wpływu na odrzut, albo - kierując je wstecz (taki zwał reakcyjnym), co zmniejsza już odrzut spowodowany samym pociskiem. Mała Encyklopedia Wojskowa (WMON, Warszawa 1967) podaje, że hamulec wylotowy może pochłaniać do 65% energii odrzutu. Tak na oko mi wygląda, że współczynnik b (beta) może być nawet ujemny. Nikt nigdy z odrzutem nie przestał walczyć, jest to problem zawsze aktualny. Problem polega na tym, że - choć przytoczony wzór zdaje się sugerować inaczej - siła odrzutu nie powstaje dopiero wtedy, gdy pocisk opuszcza lufę, lecz już wcześniej, gdy nabiera prędkości. To ma wpływ na celność, ponieważ lufa ma inne położenie w momencie, gdy pocisk opuszcza lufę (linia rzutu), niż miała w momencie naciskania na spust (linia strzału). Chyba już pierwsze petrynały miały coś na kształt kolby, tyle że wsuwano to pod pachę, a nie opierano o bark. Dzięki temu możliwe było większe przesunięcie. Hakownic używano jeszcze w XIX wieku, na ogół miały kolby, tyle że głównie ułatwiały one celowanie. Odległość odrzutu nie była zredukowana do zera, jednak była bardzo mała, a wielka siła, przy tym powstająca, była przenoszona dzięki hakowi na mur czy brzeg wozu, a nie na bark strzelca. Bynajmniej nie zrezygnowano z tego myślenia. Ciężki karabin maszynowy dlatego jest ciężki, bo ma podstawę, która musi być ciężka, by przejąć na siebie energię odrzutu. W czasach kiedy byłem w wojsku, "Пулемет Калашникова" (PK), a po naszemu rkm, a "станковый пулемет Калашникова" (PKS), czyli ckm, tym jedynie się różniły, że ten drugi był zamontowany na 8-kilogramowej podstawie. Widiowy7, Twój śp. ojciec, służąc w wojsku w latach 50-ych, miał szczęście nie korzystać z P-64. Ten do kopał znacznie bardziej nieprzyjemnie - przynajmniej w moim odczuciu. Miałem wprawdzie okazję oddać tylko po kilkanaście strzałów z tych pistoletów, ale różnica była dla mnie bardzo widoczna (a miałem wówczas wręcz wątłą budowę ciała - 65 kg przy 1,84 m wzrostu). Teoretycznie wyliczona wg omawianego wzoru (z beta=0) energia odrzutu przy tetetce była większa (3,1 J), niż w P-64 (2,8 J), ale mi tetetka bardzo dobrze leżała w dłoni, a P-64 - latał. Moje odczucie może się różnić od odczucia Razonblade'a - cherlawy byłem i dłonie mam raczej drobne. A TT naprawdę mi leżała. Dostałem nawet urlop za wyniki ze strzelania .
-
Yes, of course, such a possibility exists for all students. The only problem is whether the professor can speak English well enough. On the other hand, I am sure that after 6 months, you'll speak Polish quite well.
-
Identyczne? Nic na świecie nie jest identyczne. Ponoć nawet nie ma 2 identycznych atomów wodoru, a co dopiero zasad funkcjonowania sił zbrojnych. Ale bardzo zbliżonych - cколько угодно! Tak porównując organizację armii Księstwa Warszawskiego z lat 1806-1815 i polskiej konspiracji wojskowej z lat 1940-1945, znalazłbym następujące najważniejsze zasady wspólne: 1. Hierarchiczność struktury. 2. Kierowanie poprzez wydawanie rozkazów. 3. Jednoosobowe podejmowanie decyzji, z doradczą rolą ciał kolegialnych (narady, rady wojenne). 4. Posługiwanie się bronią. 5. Dążenie do eliminacji siły żywej (czyli zabijanie lub ranienie) przeciwnika oraz jego sprzętu. 6. Poświęcanie losu (w tym życia) poszczególnych żołnierzy, a także całych pododdziałów i oddziałów dla realizacji celów całej organizacji. Można tę listę ciągnąć w nieskończoność, brnąc w szczegóły, tylko po co? Sięgając jednak do szczegółów, pojawiła się w tym wątku informacja, że żołnierz konspiracji nie powinien wiedzieć o działaniu organizacji nic, ponad to, co jest mu potrzebne do realizacji zadań. Żeby nie ujawnić wrogowi informacji w razie wpadki. Ta sama zasada była stosowana także w epoce napoleońskiej. Torturowanie pojmanych przeciwników to nie wynalazek Gestapo ani NKWD. Metodom mierzenia postaw poświęcono kilka podręczników, więc i w tej kwestii pomiar jest możliwy, choć jedynie na poziomie porównawczym. Nie o sam pomiar tu chodzi. Całkowicie się z Tobą zgadzam, że uczucia względem drugiego człowieka, od całkowitej obojętności, poprzez znajomość, koleżeństwo, aż po ekstremalnie silną przyjaźń stanowią pewne continuum, i że jeden nazwie przyjaźnią to, co drugi określi jedynie jako nieco bardziej zażyłą znajomość. Natomiast mam nadzieję, że zgodzisz się ze mną, iż w owym continuum istnieje granica, po przekroczeniu której siła więzi emocjonalnej wywołuje działania nieoptymalne dla realizacji celu organizacji. W moim przekonaniu dyskusja powinna zmierzać do uzgodnienia stanowisk. Nie zawsze się to uda - często efektem dyskusji będzie jedynie "protokół rozbieżności nie do usunięcia". To też bardzo dużo. Takiego masz dyskutanta, jakiego ci Forum dało . Jest niereprezentatywne, ponieważ niemal cała wiedza o polskiej konspiracji opiera się w dużym stopniu na wspomnieniach uczestników. A pisząc wspomnienia, opisujemy te zdarzenia, które opisać chcemy. Rzeczy nieprzyjemne pomijamy...
-
Ja odnoszę wrażenie, że w większości kwestii jeśli nawet nie jesteśmy zgodni, to chociaż możemy dążyć do uzgodnienia stanowisk, a w najgorszym razie - to stworzenia krótkiego protokołu niezgodności. Nasz spór w znacznej mierze opiera się na językowym nieporozumieniu. Ja przez pojęcie przyjaźń rozumiałem więź, która wiąże w szczególny sposób konkretne, najczęściej dwie osoby. Tak rozumiana przyjaźń jest - wg mnie - obciążeniem dla organizacji. Strzembosz - w cytowanym przez Ciebie fragmencie - zdaje się rozumieć przyjaźń jako najwyższy stopień koleżeństwa, coś, co może łączyć jeśli nie wszystkich, to przynajmniej przytłaczającą większość członków organizacji. Jak zwał, tak zwał. Jak dotąd zidentyfikowaliśmy dwa mechanizmy, zasadniczo różniące rolę przyjaźni i koleżeństwa w szwadronie napoleońskich szaserów i komórce polskiej konspiracji wojskowej z II wojny światowej: 1) w drugim przypadku w razie pojmania i tortur członek organizacji konspiracyjnej mógł wzmocnić swą siłę oporu świadomością, że "sypanie" pogrąży także jego serdecznych przyjaciół w sposób oczywisty i bezpośredni; czegoś takiego napoleoński szaser raczej nie brał pod uwagę, bo nie wiedział, gdzie się znajdują jego koledzy i przyjaciele w chwili, gdy składał zeznania, 2) liczebność komórek konspiracji wojskowej była zwykle znacznie mniejsza, niż liczebność szwadronu albo plutonu, co powodowało możliwość powstania znacznie silniejszych więzi emocjonalnych między wszystkimi żołnierzami, działającymi w danej komórce. Tu istnieje pewne "ale" - w akcji pod Arsenałem wzięło udział prawie 30 osób, z grubsza - pluton. Siak czy owak dwie istotne różnice to dość dużo. Zupełnie nie rozumiem Twych obiekcji, że nie chcesz przedstawiać kolejnych mechanizmów, bo ja niby mogę je odrzucić. No niby mogę - każdy może, ale dlaczego miałbym odrzucać coś, co jest rozsądne. Na razie to ja zadaję sobie trud, by z Twych wypowiedzi wyłuskać argumenty, podważające moją pierwotną tezę. Przy czym nie uważam, by mi się jakaś krzywda działa - ot po prostu uczestniczymy w intelektualnej rozrywce. Jeśli w ramach tej rozrywki uda nam się sporządzić jakiś katalog cech podobnych i odmiennych, które (w ramach zagadnienia koleżeństwa i przyjaźni)charakteryzowały szwadron napoleońskich szaserów i komórkę naszych konspiratorów, to będzie to nasz wspólny sukces i może nawet coś w zakresie zrozumienia tych zjawisk przysporzymy całej ludzkości . Pozdrawiam
-
Albinosie, chyba nadajesz mi w tej dyskusji rolę, której spełniać nie jestem w stanie i nie zamierzałem. W tym wątku jesteś dla mnie mistrzem, nauczycielem, autorytetem, a ja co najwyżej uczniem. Mimo to dostrzegłem w Twej wypowiedzi coś, czego nie rozumiem, więc i zgodzić się nie potrafię. I o to się pytam. Swojego stylu uczestniczenia w dyskusji na forum też nie zmienię. Owszem - faktografia jest ważna. Jest ważna, ponieważ pozwala wykrywać mechanizmy, a te są ponadczasowe. Wg mnie w historii ważne są przede wszystkim owe mechanizmy, dzięki ich badaniu historia staje się nauczycielką życia. Ty nazywasz to teoretyzowaniem i pustosłowiem, ja - badaniem mechanizmów dziejowych wydarzeń. Nazwa jak nazwa, mniejsza o nią. Konkretnie chodzi mi o sformułowanie: Otóż teza ta jest tezą dość niezwykłą, wręcz obrazoburczą. Co najmniej od czasu powstania wojsk regularnych i spółek kapitałowych tezę absolutnie przeciwną uważa się za oczywistość. Żołnierz czy pracownik, dowódca czy menedżer ma podejmować decyzje niezależne od emocjonalnych stosunków, wiążących go z niektórymi członkami organizacji, lecz służące realizowaniu jej celów. Ponieważ jednak taki obiektywizm w przypadku silnych więzi jest wręcz niemożliwy do osiągnięcia, to same silne więzi emocjonalne pomiędzy niektórymi członkami organizacji są traktowane jako zjawisko niekorzystne. Sam o tym obszernie piszesz: Nic dodać, nic ująć. Nie bardzo rozumiem, dlaczego później usiłujesz ograniczyć swe rozważania do zwiększenia ryzyka dekonspiracji w wyniku życia towarzyskiego. Twierdzisz, że w polskiej konspiracji wojskowej podczas ostatniej wojny obowiązywały inne reguły, niż w innych armiach świata, co ponoć prof. Strzembosz udowodnił. Śmiała teza, choć pewne mechanizmy wskazałeś, zda się - mimochodem. Zwróciłeś uwagę na fakt, że istnienie silnych emocjonalnych więzi pomiędzy niektórymi uczestnikami konspiracji powodowało, że w przypadku aresztowania przesłuchiwany miał dodatkowy motyw odmowy zeznań. Wielkie dzięki, to jest coś, co faktycznie różni komórkę polskiej konspiracji wojskowej od szwadronu napoleońskich szaserów. Nie wymagam faktograficznego potwierdzenia tego mechanizmu - jest on sam przez się w pełni zrozumiały. Proszę o następne. Na zakończenie - ja tej dyskusji nie traktuję jako gry, w każdym razie nie jako gry o puli zamkniętej, gdzie ktoś musi przegrać, aby wygrać mógł ktoś. Pozdrawiam
-
Albinosie, pozwolę sobie przypomnieć swoje słowa: "W moim odczuciu fałszywie przestawiłeś...". Podzieliłem się z Tobą swymi wątpliwościami, które powstały, gdy przeczytałem Twą wypowiedź. To tylko "odczucie", nawet nie pogląd. Uważasz, że jest inaczej - przekonaj mnie. Wyliczanie pozycji literatury, których nie znam, może zdyskredytować mnie w oczach rzeszy obserwującej nasze intelektualne zmagania - ale ja tu takiej rzeszy nie dostrzegam. Chyba jest tu nas dwóch oraz Secesjonista, ale Secesjonista jest wszędzie. Odnoszę wrażenie, że różnice naszych poglądów na to zagadnienie nie są zasadnicze. Ich osią jest raczej nieporozumienie, związane z tym, że gdzie indziej stawiamy granicę między koleżeństwem a przyjaźnią. Wydaje mi się bezdyskusyjne, że to, że żołnierze jakiegoś oddziału czują się ze sobą związani, jest korzystne. To "cementowało jednolitość oddziałów. Człowiek, który wie, że może na kogoś liczyć, jest pewniejszy w swoich działaniach. Wie, że w razie wpadki może liczyć na pomoc tego drugiego". Tak samo to działało w komórce wojskowej konspiracji, jak i w szwadronie napoleońskich szaserów. Cały mój wywód dotyczył jednak sytuacji, w której szczególna więź emocjonalna dotyczy niektórych żołnierzy, a innych nie. Np. wiąże dwie konkretne osoby. Wtedy pojawia się ryzyko, że jeśli jedna z nich znajdzie się w krytycznym niebezpieczeństwie, druga będzie działać w sposób osłabiający szanse powodzenia całego zadania. Piszesz: No i zakładam, że nie będzie dla Ciebie problemem podanie przykładów podejmowania nieracjonalnych decyzji w konspiracji polskiej okresu ostatniej wojny właśnie w wyniku kierowania się "silnymi więziami emocjonalnymi". Ani myślę. Ani w odniesieniu do "konspiracji polskiej okresu ostatniej wojny", ani w odniesieniu do innych wojen armii regularnych. Zapewne bym ich nie znalazł, bowiem świadomość tego niebezpieczeństwa jest na tyle silnie zakorzeniona i uważana za oczywistą, że w regularnych armiach istnieją mechanizmy, mające takie zachowania uniemożliwić. Gdyby takie zdarzenia powszechnie występowały, znaczyłoby to, że polska konspiracja wojskowa z okresu ostatniej wojny działała niewłaściwie, a tego bynajmniej nie twierdzę. Bynajmniej też nie twierdziłem, że zgadzam się z całokształtem poglądów Kamińskiego na ten temat. Napisałem "W pełni popieram to, co Aleksander Kamiński napisał w cytowanym przez Ciebie fragmencie". Te zdania nie są zbyt skomplikowane, a zawarte są w nich słowa "Stosunki przyjaźni odłóżcie na po wojnie". Inną osią odmienności naszych poglądów może być stosunek do unikalności zjawisk rządzących polską konspiracją wojskową okresu ostatniej wojny. Zapewne obaj się zgodzimy, że istnieją zjawiska ogólne, cechujące działania wojskowe w ogólności, inne, charakterystyczne dla działań konspiracyjnych, i jeszcze inne, unikalne, cechujące tę naszą wojskową konspirację. Ja znajduję więcej tych ogólnych, Ty raczej szukasz unikalnych. Może masz rację - przekonaj mnie. Ale Ty - a nie prof. Strzembosz. Ad. [1]. Drogi Secesjonisto' date=' nie znalazłem miejsca w tym wątku, w którym bym napisał, że coś jest zakazane, więc raczej nie mogę zaspokoić Twego życzenia. Ad [2']. Obydwa. ad [3]. Niezbyt zręcznie to wyraziłem, konkretnie - nie napisałem jednego zdania, które pomyślałem. Chodziło mi o to, że w naszych (polskich) rozważaniach o dziejach ostatnich niemal 300 lat istnieje nurt, zgodnie z którym chwalebna jest walka z wrogiem (a już szczególnie - śmierć w tej walce) jako cel samoistny, walka dla walki, śmierć dla śmierci, męczeństwo dla męczeństwa, niezależnie od związku z celem, który winien być nadrzędnym (dobro narodu, państwa, idei), a w tej konstrukcji staje się nieistotnym. Nurt ten zapewne nie jest naszym wynalazkiem i nie tylko polskich dziejów dotyczyć może, a i w naszym myśleniu to przygasa, to rozkwita. Ostatnio raczej rozkwita. Zgodnie z tym nurtem w hipotetycznej żołnierz X, który widząc rannych swych 2 przyjaciół, wyciąga ich spod nieprzyjacielskiego ognia, ratując im życie, jednak sam odnosi śmiertelne rany, jest bohaterem. Jednak ja przyjmuję, że jego postępowanie było naganne, ponieważ był tam po to, by strzelać, a nie wyciągać kogokolwiek spod ognia. Nie mówię, że od razu sąd wojenny. No i Wesołych Świąt.
-
Pozwolę sobie uogólnić przedstawione przez Ciebie zagadnienie. Zamiast "przyjaźń" przyjmę "silna więź emocjonalna" (wszak chyba nie o zwykłe kumplostwo Ci chodzi), a zamiast "konspiracja" - działanie w warunkach wyraźnego zagrożenia życia. Powszechnie przyjmuje się, że silna więź emocjonalna przeszkadza w podejmowaniu właściwych decyzji w sytuacjach wyraźnego zagrożenia życia drugiej osoby. Usiłuje się nie dopuszczać do takich sytuacji. W wojsku bracia nie powinni służyć w jednym regimencie, a ojciec nie powinien być zwierzchnikiem syna. Podobnie lekarze niechętnie prowadzą swych bliskich, a szczególnie chirurdzy nie podejmują się ich operowania. Szczególna więź emocjonalna jest dość łatwa do identyfikacji w przypadku rodzinnego jej charakteru, o wiele trudniej to zrobić, gdy opiera się na niemierzalnym odczuciu przyjaźni. Jednak pragmatyka wojskowa starała się i takim sytuacjom zapobiegać. Oficerów jednej jednostki starano się utrzymać w stanie szlachetnej rywalizacji oraz pułkowej solidarności, ale nie osobistych przyjaźni. I przyjaźnie, i solidarność usiłowano systematycznie niweczyć. Choć zwierzchnictwo wiedziało, że major, dca batalionu w pułku X powinien awansować, to na miejsce dcy tego pułku ściągano majora z pułku Y. Bowiem gdyby to major jednego z batalionów pułku X został pułku dowódcą, to w jakiś sposób inaczej traktowałby "swój" batalion, niż pozostałe, a to byłoby złe. Przykładów na takie działanie mógłbym trochę podać, ale byłyby one z innej epoki. W moim odczuciu fałszywie przestawiłeś "dwie strony". Nie ma żadnych dwóch stron. Szczególne poświęcenie dla drugiej osoby, podejmowanie nieracjonalnych decyzji i większego ryzyka w przypadku pewnych osób samo w sobie jest złe dla organizacji, ponieważ utrudnia realizację jej celu. Zwiększenie ryzyka dekonspiracji to tylko dodatkowy argument. W pełni popieram to, co Aleksander Kamiński napisał w cytowanym przez Ciebie fragmencie. Przyjmuję, że celem naszych organizacji podziemnych podczas II wojny światowej była odbudowa państwa polskiego i wszystko, co temu przeszkadzało, było niewłaściwe i powinno być potępiane. Podejmowanie większego ryzyko dla przyjaciela, choć po ludzki zrozumiałe, było naganne. Niestety, istnieje nurt gloryfikujący takie postawy. Ostatnio zdaje się być nader dominującym.
-
Gwara - zapomniane znaczenia, szczególne perełki językowe
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Nauki pomocnicze historii
- co do powyższych to bladego pojęcia, ani nawet jakiegokolwiek skojarzenia nie mam. Natomiast "maczka" - z tym chyba się zetknąłem. Taka potrawa, ze słodkim sosem na bazie mleka, w którym macza się kawałki pieczywa lub ciasta. Tylko o tym słyszałem lub czytałem, gdzie - nie pamiętam, kojarzy mi się ze Śląskiem. Z kolei "nasermater" widzi mi się, jako "Nasza Matka" zapewne Matka Boska, stąd "naserfajku" byłby to Bóg Ojciec. Takie skojarzenie, grosza na to nie postawię, tym bardziej, że najmniejszego związku z "nasypali piachu!" nie dostrzegam. Na zimno, rzecz jasna. Lepi pierogi? Pewnie byłoby to zbyt proste. To wszystko oczywiście bez googlowania, bo chyba o to w tym chodzi. -
Gwara - zapomniane znaczenia, szczególne perełki językowe
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Nauki pomocnicze historii
Po mojemu, czyli mazowiecko-warszawsku, czerpak służył do nabierania wody z wiadra i wlewania jej do naczyń. Konstrukcyjnie był najczęściej po prostu blaszanym kubkiem o objętości 1/2 litra. Od innych blaszanych kubków różnił się przeznaczeniem - wisiał na gwoździu nad wiadrem i nie wolno było go używać do innych rzeczy, broń boże stawiać na ziemi, albo pić z niego wodę (z tym, że ten ostatni zakaz był powszechnie łamany). Nota bene, taki sam sprzęt, jeśli służył do przechowywania wody, nosił dumną nazwę wiadra, zaś jeśli był przeznaczony na śmieci lub pomyje - stawał się kubłem. Nikt by nie powiedział "kubeł na wodę", ani "wiadro na śmieci", choć rzecz identyczna była. Chochla natomiast to taka półkulista blaszana czasza na drążku, zwykle też z blachy. Na ogół - za mojej pamięci - aluminiowa. Mogła być czerpakiem, mogła służyć w kuchni. Ale do nalewania zupy z miski na talerz służyła podobna, choć nieco bardziej estetyczna, łyżka wazowa. Mimo iż waza w mym domu służyła jedynie do dekoracji. Nie wiem, czy raz na 10 lat użyto wazy do podania zupy, choć sprzęt taki w domu był. -
Tak ogólnie, to wydawało mi się dotychczas, że fora historyczne (i inne też) służą zadawaniu pytań, na które się nie zna odpowiedzi. NASZ DROGI SECESJONISTA twórczo rozwija tę formułę, zadając pytania, na które - tak mi się przynajmniej wydaje - odpowiedzieć sam sobie potrafi. Po co - nie wiem. Ale skoro je zadaje, to pewnie przyjemność mu sprawi, jeśli ktoś na nie odpowie. No więc spróbuję. Jeśli chodzi o głosy, wprawdzie z nieco późniejszej epoki, to domniemanie, że chyba sobie takie pytania niektórzy zadawali, wzięło się u mnie z lektury pamiętników niejakiego de Gaulle'a. Nie, żeby on sam pisał, iż takie pytania sobie zadaje - w żadnym razie. Także nie, żeby uważał, że zadawanie takich pytań jest zasadne. Wręcz przeciwnie - podobnie jak Secesjonista zauważa, tak między wierszami, że "szukanie tu analogii" występować nie może. Skoro polityk dowodzi, choćby i między wierszami, że jakiś pogląd istnieć nie może, to znaczy, że ten pogląd istnieje. Bo po cóż dyskutować z poglądem, który nie istnieje? Na przekonaniu, że ludzie wolni są braćmi. Fraternité et solidarité humaine. O ile wiem, to tak jak napisałem - dający się przewidzieć, choć bliżej niesprecyzowany. Ja na przykład wiem że umrę w dającym się przewidzieć czasie. Nie wiem, czy będzie to za 50 sekund czy za 50 lat, a może nawet wcześniej lub później, ale jednak jakiś rozkład prawdopodobieństwa da się określić. Moment mojej śmierci jest przewidywalny, choć nieznany. Art. 22 czego? Jakbym wiedział czego, to bym se wygooglał.
-
To nie były "nowe terytoria kolonialne". To były byłe kolonie niemieckie i tureckie. W tym ostatnim przypadku określenie "kolonie" może nie jest najlepsze, chyba lepiej mówić o "terytoriach zależnych od Turcji". W tym kontekście stwierdzenie Secesjonisty, że inny charakter i cel jaki stawiano przed terytoriami mandatowymi stawiał je w zupełnie innej pozycji, zatem nie szukano tu analogii, wydaje mi się mocno ryzykowne. Jeżeli dawna kolonia niemiecka ma w dającym się przewidzieć czasie uzyskać niepodległość, to dlaczego w podobnym czasie nie ma uzyskać niepodległości aktualna kolonia brytyjska, francuska czy holenderska? Trudno mi wyobrazić sobie, że takich pytań w ogóle nie zadawano.