Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Ja jednak będę popierać zdanie Florka: "Zależy, na co się je wydaje". Pieniądze unijne, wydane na tzw. twardą infrastrukturę, czyli drogi, mosty, kanalizację, światłowody, oczyszczalnie ścieków, spalarnie odpadów, boiska i hale sportowe przy szkołach na pewno zmarnowane nie są. Oczywiście i w tym zakresie jest pewien procent inwestycji chybionych, ale to rzecz zwyczajna. Generalnie - jest to dawanie wędki, a nie rybki, więc niby OK. Ostatnio Unia doszła do wniosku, że jej inwestycje w twardą infrastrukturę dają marne efekty, bo nie wystarczy mieć wędkę, trzeba jeszcze umieć łowić ryby. Stąd inwestycje w "kapitał ludzki", co dziś jest priorytetem UE. Z tym, że inwestycje w "kapitał ludzki", choć potrzebne, są trudno mierzalne, stąd rzesza przewalaczy, która po tę kasę sięgnęła. Pamiętam, że za pieniądze unijne w gminie Korczew, powiat siedlecki, województwo mazowieckie, organizowano kursy na kelnera i kucharza. Problem w tym, że w gminie Korczew nie istniała (i nadal nie istnieje) żadna restauracja. Dość często dostaję informacje od różnych pożeraczy unijnych pieniędzy, które można sprowadzić do jednego szablonu: "Mamy kasę od Unii, mamy kurs, mamy program, mamy wykładowców, mamy sale - ale dajcie nam SŁUCHACZY". Z tym, że niekoniecznie brak chętnych oznacza, że kurs był bez sensu. Kiedyś dostaliśmy pieniądze z Unii na dokształcanie naszych studentów z matematyki i fizyki. Cel nader słuszny - szczególnie w przypadku uczelni niepaństwowej. Blisko połowa studentów matematyki na pierwszym roku nie zalicza, dostają rejestrację warunkową, ale na drugim roku jest statystyka, i kolejny warunek. Więc nieodpłatny dokształt by się przydał. Jednak inicjatywa padła z powodu braku chętnych. Jednocześnie jestem w kontakcie ze studentami, którzy w tym samym czasie korzystali z płatnych korepetycji z matematyki i statystyki. I tu mamy kolejny problem - skoro to jest za darmo, to nie jest nic warte. Bardzo wielu ludzi tak uważa. W sumie to mógłbym jeszcze wiele stron napisać, ale chyba na razie dość.
  2. No to skoro nie przekracza, to dodam parę J. W tej części epoki realnego socjalizmu, którą pamiętam, czyli od połowy lat 60-ych, pamięć Powstania Warszawskiego była bardzo silnie eksponowana. Jest to jedno z najbardziej wyrazistych wspomnień z dzieciństwa - na wakacje z reguły wyjeżdżaliśmy w lipcu, 1 sierpnia byliśmy już w domu na Mokotowie. Od rana czekało się na godzinę "W" - o godzinie 17-ej zaczynały wyć syreny wszystkich socjalistycznych zakładów pracy. Na przeciwko moje domu były zakłady radiowo-techniczne na Fortach Mokotowskich - to była ta "moja" syrena, ważne było dla mnie, by jej nie włączyli ani o 10 sekund przed, ani po innych. A było już po fajrancie, jednak tego dnia wielu pracowników czekało w swoim zakładzie do 17-ej i wychodziło dopiero po tym, jak syreny wybrzmiały. Na dźwięk syren kierowcy zatrzymywali swe pojazdy. Syreny brzmiały bodajże 3 minuty i na te trzy minuty całe miasto zamierało, oddając hołd powstańcom. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, czy w latach 80-ych i 90-ych było podobnie. Po roku 2000 tak się złożyło, że 1 sierpnia byłem na wakacjach poza granicami naszego pięknego kraju. Z wyjątkiem 1 sierpnia 2009 roku. Wtedy, z kilkuminutowym opóźnieniem, krótko zawyła syrena Ochotniczej Straży Pożarnej w Starej Miłośnie. Wyjrzałem przez okno na ulicę Jana Pawła II - żaden samochód nawet nie zwolnił. O szosie brzeskiej już nawet nie wspominając. Za to gdzieś w połowie lipca tego roku pojawiły się bilbordy, reklamujące przeznaczony dla młodzieży "Mój śpiewnik powstańczy". W naiwności swej sądziłem, że pokolenie moich rodziców i dziadków walczyło o to, żeby ich dzieci, wnuki i prawnuki nie miały "swojego" śpiewnika powstańczego. Natomiast co do wydarzeń z sierpnia 1920 roku, to faktycznie w urzędowej propagandzie ich rocznice były konsekwentnie niedostrzegane. Co bynajmniej nie oznacza, że w ogóle przemilczane. W Atlasie Historycznym Polski, polecanym przez ministerstwo oświaty, czy jak się to wtedy zwało, jako materiał pomocniczy do nauki historii w liceach jest odrębna tablica poświęcona wojnie polsko-radzieckiej z pomocniczą mapką, dotyczącą samej bitwy warszawskiej. W II tomie Dziejów Oręża Polskiego autorstwa Kozłowskiego i Wrzoska, wydanych przez Wydawnictwo Obrony Narodowej w 1973 roku, obejmującym lata 1974-1938, opis wojny zajmuje stron kilkanaście, z tego prawie połowa dotyczy bitwy warszawskiej. Nawet w "gadzinowym" wydawnictwie "Książka i Wiedza" z 1972 roku "Gdy runęły trony", poświęconej rewolucji i wojnie domowej w Rosji, problematyce wojny z Polską i bitwy warszawskiej poświęcono stron kilkanaście. I były to relacje ... maksymalnie zobiektywizowane. To znaczy, że nie pisano że "na szczęście" wojska polskie bitwę i wojnę wygrały, ale nie pisano też, że "niestety". Sucha relacja z wydarzeń. Kto chciał, mógł te wydarzenia poznać. Komu się nie chciało, ten dziś biadoli, jak to socjalistyczna władza przemilczała, ukrywała, fałszowała etc. etc.
  3. Secesjonisto, o spirytyzmie wiem niewiele, tyle co pamiętam z opowieści ojca, który gdzieś w latach 20-ych czy 30-ych w seansach spirytystycznych brał udział. XX wieku, rzecz jasna. Moda na takie seanse trwała wówczas w najlepsze, przynajmniej w Polsce. Z tym, że pamiętam, iż ojciec dzielił je na jakieś kategorie - spirytystyczne, okultystyczne czy jeszcze jakieś - sorry, miałem wówczas lat naście i nie przywiązywałem do tych tatowych bajań większej wagi. To co jednak utkwiło mi w pamięci, to fakt, że ojciec obecność owych sił metafizycznych na podstawie swych doświadczeń w podobnych seansach uważał za fakt całkiem realny. Opowiadał, że seanse owe odbywały się w warunkach całkowicie wykluczających jakieś sztuczki i kuglarstwo. Zaznaczę, że ojciec był inżynierem, absolwentem Politechniki Warszawskiej, zajmował się radiotechniką, skonstruował odbiornik radiowy na prąd zmienny, uczestniczył w uruchamianiu radiostacji PR na Mokotowie, we Lwowie, potem radiostacji raszyńskiej, wreszcie uczestniczył w uruchomieniu nadajnika telewizyjnego na szczycie warszawskiego Prudentialu. W dodatku ateista o lewicowych przekonaniach. Jak najdalszy od wiary w mity i zabobony. Ja - będąc dzieckiem - odrzucałem te opowieści konsekwentnie i w całości. Mimo iż ojciec, którego niezwykłym szacunkiem darzę, twierdził, że coś w tym jest. I w owej epoce nie był bynajmniej wyjątkiem wśród osób sceptycznych i wykształconych. Jak to wytłumaczyć? Oczywiście można przyjąć, że w spirytyzmie i podobnych praktykach faktycznie objawia się świat metafizyczny. Jednak przyjmijmy, że to nieprawda, i że wówczas ci ludzie ulegali jedynie złudzeniom, i pomimo ich racjonalizmu, sceptycyzmu i wykształceniu - ulegali mu całkowicie, gotowi świadczyć o jego prawdziwości. Skąd ta wiara w istnienie niepoznawalnego? Wydaje mi się, że przyczyną tego mogła być rewolucja naukowa i techniczna, dokonująca się na ich oczach. Ojciec urodził się w 1903 roku, zapewne jego najwcześniejsze wspomnienia pochodzą sprzed 1910 - pewnie pamiętał konne tramwaje w Warszawie. Dla mego dziadka elektryczność była czymś bardziej tajemniczym i niezrozumiałym, jak dla mego ojca ektoplazma. W szkole zapewne uczono go, że maszyny cięższe od powietrza nie mogą latać. Telefon był techniczną nowinką. Jego nauczyciel pewnie nie uczył o falach elektromagnetycznych. A jednak wykorzystywał te "nieistniejące" fale do konstruowania powszechnie użytecznych narzędzi. Postęp naukowy i techniczny na przełomie XIX i XX stulecia był tak szybki, że w sumie wszystko było do uwierzenia. Skoro można porozumiewać się głosem na odległość setek kilometrów, choć ćwierć wieku wcześniej powiedziano by, że to absolutnie niemożliwe, to czemu upierać się przy twierdzeniu, że absolutnie niemożliwe jest porozumiewanie się z duchami zmarłych?
  4. Gribeauval cannon de 12 An

    Zostałem wywołany do odpowiedzi, ale nie będę zbyt pomocny. Kiedyś prenumerowałem francuskie "Gazette des armes" (później ukazywało się jako "Gazette des armes & uniformes", ale to był rocznik 20-21 (1990-91), a opisu tak podstawowego sprzętu należy się spodziewać raczej w rocznikach 1970-1975. O ile dobrze pamiętam, starsze roczniki są w Centralnej Bibliotece Wojskowej w Warszawie, dziś przy Ostrobramskiej. Zresztą literatury na ten temat w zasobach tej biblioteki znajdziesz sporo, tyle że po francusku i angielsku. Francuskiego się nie bój, po paru godzinach pracy ze słownikiem podpisy pod rysunkami się łapie, a nic więcej nie trzeba. Pozdrawiam i wyrazy szacunku załączam - ciekawe zadanie sobie wyznaczyłeś. J.
  5. Nauka historii Polski

    Jeżeli mam Twój post wziąć na serio... to chyba bym zaproponował lekturę Jasienicy "Polska Piastów", "Polska Jagiellonów" i "Rzeczpospolita Obojga Narodów". A potem to chyba Brandys "Kozietulski i inni" i "Koniec świata szwoleżerów". Ja wiem, że to tylko popularnonaukowe, stronnicze, powierzchowne, a Jasienica to wiadomo kto był, ale jednak tak jak ktoś na początek chce przelecieć pierwsze 900 lat, to chyba najlepsze, co można zaoferować. A tym, co [potem, to niech inni się zajmą.
  6. Długowieczna broń

    Ostatnio czytałem jakiś reportaż ze Spitsbergenu, gdzie pisano, iż turysta udający się na pieszą wycieczkę usilnie jest nakłaniany do zabrania ze sobą karabinu. Jeśli nie ma własnego, może wypożyczyć Mausera wz. 1898 7.92 mm. Tak ogólnie, to chyba można by dzisiejszemu batalionowi piechoty zabrać współczesne ckm-y i zastąpić je konstrukcjami sprzed 100 lat bez jakiejś katastrofy w wartości bojowej. Na co po części składa się stosunkowo niewielki postęp w konstrukcji ckm, a po części - malejąca rola ckm i w ogóle broni strzeleckiej na polu walki. Mimo wszystko gdyby ktoś w roku 1913 chciał w normalnej wojnie posłużyć się bronią palną, skonstruowaną przed rokiem 1813 (a nawet przed 1863, czyli 50-letnią) byłby niespełna rozumu. Ach ten wiek XIX !!! Sięgając w dzieje głębiej, pamiętam wzmianki o użyciu podczas powstania na Ukrainie, Wołyniu i Podolu w 1831 roku starych dział "wiwatówek". Ile mogły mieć lat - zapewne ponad 100, może i 200. Tyle że taktycznej roli nie odegrały. Co do broni białej - trudno powiedzieć, ile sztuk szabel, przechowywanych od dziada-pradziada jako pamiątki rodzinne czy wręcz elementy wystroju wnętrz, trafiło do rąk wojsk powstańczych w latach 1830-31 i 1863-64. Zapewne wiele i mogły być wśród nich egzemplarze 200-letnie. W każdym razie wiadomo, że karabele były używane przez powstańców styczniowych, i nawet jeśli to były egzemplarze nowszej produkcji, to ich konstrukcja była taka sama, jak 200 czy 250 lat wcześniej.
  7. Do młodzieży trudno mnie zaliczyć, ale w ogóle nie wiem, co to był "Sofix". Natomiast pamiętam, że reklamowano takie obuwi "juniorki". Ach... pamiętam bar "Bolek" z lat 70-ych i 80-ych. Miał on szczególne położenie między Politechniką (dokładniej między tzw. "centrum" przy Nowowiejskiej i "południem" przy Narbutta), SGGW i SGPiS (dziś SGH), do AM i UW przy Banacha też niezbyt było daleko. Sprzedawano tam chyba wyłącznie piwo, ale tylko do konsumpcji. Konsumpcję (czyli dwa plasterki chleba i kawałek sera, posypany papryką) można było uzyskać za kaucję zwrotną. Miała stać na stole, a jak się wychodziło, to się ją odnosiło barmance i oddawała pieniądze. Zaś nad owym barem wisiał wielki napis: "Zakład uczestniczy w konkursie Dobra kawa w każdej filiżance". Wątpię, czy w owym "zakładzie" były w ogóle filiżanki. W każdym razie kawę też promowano.
  8. Powstanie łódzkie

    Pewnie szkoda. Powstanie Łódzkie to chyba najważniejszy fragment wydarzeń 1905 roku na ziemiach polskich. Ostatnie antycarskie powstanie czy pierwsza proletariacka rewolucja? W sumie niewiele o tych wydarzeniach wiem. W ówczesnym PPS ważną rolę odgrywali Piłsudski, Sławek, Prystor. Ale czy osobiście angażowali się w wydarzenia czerwcowe w Łodzi - nie mam pojęcia. Organizacja Bojowa PPS to raczej wynik, niż uczestnik tych wydarzeń. Innym, niewątpliwym wynikiem było pewne poszanowanie odrębności KP w ramach Imperium. Car przyjechał do Warszawy na koronację, delegacja polska oficjalnie zasiadła w Dumie, zezwolono na otwarcie prywatnych szkół średnich z polskim językiem wykładowym etc. etc. Może to niewiele, ale jednak. Co prawda wkrótce wywołano "sprawę chełmską", która to ocieplenie stosunków mocno schłodziła. Wydarzenia 1905 roku w Polsce (i w ogóle PPS) należą do takich fragmentów naszej historii, które zostały sierotami. Nikt się do nich nie przyznaje, i to nie tylko dziś, ale od 60 lat najmarniej. Narodowa prawica nie - bo to socjaliści i rewolucja, prekursorzy leninizmu. Lewica nie - bo to rewizjoniści z odchyleniem narodowym. Piłsudczycy nie, bo przecie Naczelnik "wysiadł z czerwonego tramwaju". Centrowcy nie, bo po co się narażać. Itd. Nikt więc nie chce się tym tematem zajmować, a jeśli nawet, to nie trafia to do opinii publicznej. Bo po co? Czy napiszę dobrze, czy napiszę źle, i tak narobię sobie dużo wrogów, a żadnych przyjaciół nie zyskam.
  9. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tereny wsi, zwanych dziś Mościce Górne i Mościce Dolne, a wówczas Nejdorf i Nejbrow, zamieszkiwali głównie tzw. "olędrzy", z których znaczną część stanowili mennonici, którzy wcześniej zamieszkiwali Żuławy. Gdy dostały się one pod panowanie pruskie, z obowiązkową służbą wojskową, której ich religia zakazywała, opuścili te ziemie i osiedlili się nad Bugiem, na terenach, na których nikt inny osiedlać się nie chciał, bo były co roku zalewane falami wiosennych powodzi. Na codzień mówili po niemiecku. Olędrzy potrafili radzić sobie z wodą - chałupy i stodoły stawiali na wzniesieniach, do których woda nie dochodziła, wprawnie poruszali się łodziami, a niżej budowali system rowów i grobli, który spowalniał wdzieranie się wody, za to zatrzymywał żyzny muł. Po II WŚ bardzo nieliczni powrócili na te tereny, dziś nie ma ich tam niemal wcale. Nowi osadnicy kiepsko radzili sobie z powodziami, stąd powtarzające się niemal co roku dramatyczne wiadomości o strasznych powodziach w Mościcach. W tym roku ton relacji nieco się zmienił - powódź była, jak co roku, ale mieszkańcy spokojni. Jakaś gospodyni spokojnie pokazuje panom reporterom, że wprawdzie woda doszła 10 m od jej domu, ale wyżej nie dojdzie, bo nigdy nie dochodzi. I nie widzi żadnego powodu do ewakuacji, zaś po zakupy popłynie łódką, a dzieci do szkoły też łódką. No cóż - dwa, trzy pokolenia już w corocznie zalewanych Mościcach się urodziły, więc teraz ludzie radzą sobie z rzeką, tak jak niegdysiejsi "olędrzy". Bliższe informacje: Chorąży Antoni, Nadbużańscy oledrzy z Mościc Dolnych i Górnych, Część I: Między Bugiem… a prawdą, Домачево, Brest 2010, http://neubrow.domachevo.com/historu-neudorf-antony-pl.htm Ścibor-Rylski Lech, Moi sąsiedzi olędrzy, Kraina Bugu 06/wiosna/2013, s. 24-34.
  10. Polskie konie

    Tak dla precyzji. Od połowy XVII niemal do końca XVIII wieku sprowadzano do Anglii dość dużą liczbę koni orientalnych, które krzyżowano z miejscowymi. Powstała w ten sposób rasa koni pełnej krwi angielskiej, zwanych u nas folblutami. Księgę stadną założono w 1793 roku. Także nawet konie pełnej krwi angielskiej mają domieszką genów koni orientalnych. W XIX wieku, głównie poza Wielką Brytanią podjęto próby wyhodowania miejscowych ras konia użytkowego, poprzez krzyżowanie koni pełnej krwi angielskiej z czystą krwią arabską i rasami lokalnymi. Wiele z tych krzyżówek stało się rasami, założono księgi stadne etc. Nazywa się je rasami "półkrwi". Jeśli w rasie dominują cechu folbluta, nazywana jest rasą "półkrwi angielską" - jak np. nasza rasa wielkopolska. Jeśli dominują cechy araba, mamy "półkrew arabską" jak austro-węgierskie, czy słoweńskie lipicany (lipičany). Gdy wyraźniej dominacji nie ma, mówimy o rasach "półkrwi angloarabskich:, jak konie dońskie czy nasza rasa małopolska. Natomiast nazwa rasa "angloarabska" jest jedną z ras półkrwi pochodzenia francuskiego. Współcześnie (oj! nie tak współcześnie, bo te obserwacje pochodzą z lat 70-ych i 80-ych, kiedy dość często gościłem w stadninach, stadach i zakładach), jak koniuszy mówi "angloarab", to nie ma na myśli konia wielkopolskiego, dońskiego czy lipiczańskiego, ale krzyżówkę folbluta z arabem. Czyli kundla po prostu. Powinien właściwie mówić "anglo-arab" - może i tak było, w mowie kreski nie słychać. A kundle, jak to kundle - czasem są wspaniałe, a czasem pokurcza straszne. Ja kiedyś katowałem się jazdą na takim kundlu, który miał fajny zwyczaj skakania przez przeszkody z wybiciem z czterech nóg, jak pies Pluto na kreskówkach. Aby upewnić się, czy czegoś totalnie nie pokręciłem, sięgnąłem do Kaszuba, Woroniecka, Łuczak, "ABC o koniu i jeździectwie", Warszawskie Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego, Warszawa 1982, ale jestem przekonany, że te podobne informacje miałem z wielu źródeł, i pisanych, i mówionych. Ps. Bardzo mnie cieszy, że na tym forum nie dominuje pogląd o istnieniu w XVII i XVIII wieku czegoś takiego, jak "koń rasy polskiej". Pogląd to dość absurdalny, jednak na utrzymującym się z naszych podatków forum historycy.org był na tyle obowiązujący, że za popieranie przeciwnego doczekałem się wpisu użytkownika Bachmata o treści "Niech łeb Janceta spocznie w kupie końskiego nawozu" (cytuję z pamięci). Zgłosiłem do administracji wpis, noszący znamiona groźby karalnej (na tamtym forum wpisałem swoje imię i nazwisko oraz miejsce pracy, z resztą Secesjonista zapewne poświadczy, że nie tak trudno je zidentyfikować), więc wpis został usunięty. A wkrótce potem także użytkownik Jancet. .
  11. Dziękuję za korektę punktu 3. Oczywiście Też przesada. Sprawność silników elektrycznych jest bardzo wysoka, ale jednak tak 70-95%, nia 100%. O ile dobrze pamiętam (popraw mnie, jeśli się mylę), to 33% to obliczono od energii cieplnej użytecznej, uzyskiwanej w procesie spalania paliwa, do energii cieplnej, uzyskiwanej w grzejniku elektrycznym. Akurat ten ostatni ma faktycznie sprawność 100%. Nawet pomijając sprawność przemiany energii chemicznej w cieplną, dochodzi sprawność przemiany energii elektrycznej prądu zmiennego na elektryczną prądu stałego (sprawność 29-81%), akumulatora (ok. 60%) i silnika prądu stałego (dajmy 90%). 0,8*0,6*0,9=0,43. Więc z 33% dostaniemy nie więcej, niż 14% przy zastosowaniu bardzo nowoczesnych urządzeń. Przy urządzeniach starszej generacji 0,29*0,5*0,7*0,33=3,3%. A transmisja prądu też powoduje straty energii. Tyle, że skoro w ciemno zaakceptowałem 25%, a z wnioskiem końcowym się obaj zgadzamy, to nie ma co się kłócić o procenty. Oczywiście, co innego, jak się nadmiar energii elektrycznej "za frajer", jak Francuzi. Ale to inna bajka.
  12. Święta w PRL

    Z powodów metrykalnych mogę napisać o schyłku epoki Gomułki i epoce Gierka. Później to już degrengolada była, a nie socjalizm . Na pochody pierwszomajowe nie chodziłem. Ojciec zakazał. Sam zajmował dość eksponowane stanowisko i chodzić musiał, ale dzieciom zakazał . Mówił, że jak raz pójdziemy, to już zawsze będziemy musieć chodzi. Musieć coś robić zawsze to nawet dzieciom do wyobraźni przemawiało, więc obchodzenie 1 maja polegało na gapieniu się w telewizor i czekaniu na 4 sekundy, kiedy tata pojawi się na ekranie. W każdym razie nigdy na pochodzie nie byłem i żadnych szykan z tego powodu nie doświadczaliśmy. Takich oficjalnych (czyli wolnych od pracy) świąt państwowych to wiele nie było - 1 maja i 22 lipca. Poza tym obchodzono propagandowo Dzień Górnika, Dzień Nauczyciela, Dzień Wojska Polskiego, Dzień Zwycięstwa i rocznicę Rewolucji Październikowej (7 listopada, rzecz jasna). No i rocznicę wyzwolenia Warszawy, ale to chyba każdy swoją obchodził (???). No i jeszcze Dzień Wiosny, ale to już w liceum. Z obchodzeniem Bożego Narodzenia i Wielkanocy nikt się nie krył. Mówiono, że to po prostu miła tradycja. Natomiast z udział w procesji w Boże Ciało był już traktowany jako demonstracja religijna.
  13. Koledzy tak sobie gawędzą, bardziej o Śląsku, niż o energii. A problem jest bardzo poważny. Weźmy na przykład powszechnie przyjmowaną tezę o wybitnej "ekologiczności" samochodów z napędem elektrycznym. Takich z akumulatorami. W zasadzie każdy maturzysta wiedzieć to powinien, ale ja tak dla porządku zrobię zestawienie: 0) Surowiec. Węgiel. Albo gaz. Jest w nim zawarta energia, zwana chemiczną, 1) Węgiel spalamy w kotle. Zamieniamy energię chemiczną na cieplną. Dostajemy tzw. "parę ostrą", 2) "Para ostra" idzie na turbiny, które dzięki temu się kręcą. Zamieniliśmy energię cieplną na energię mechaniczną, 3) Obracające się turbiny napędzają generatory, prądnice itp. Zamieniają energię cieplną na energię elektryczną prądu zmiennego, 4) Energia prądu zmiennego (tego w gniazdku) jest zamieniana na energię chemiczną w akumulatorze, 5) energia chemiczna w akumulatorze zamieniana jest na energię elektryczną prądu stałego, 6) energia elektryczna prądu stałego jest w silniku zamieniana na energię mechaniczną, która napędza nasz samochód. Mamy zatem 6 przemian energetycznych. Każda z nich cechuje się określoną sprawnością, z definicji niższą, niż 1. Niekiedy wynosi 0,99, niekiedy tylko 0,30. Do tego musimy uwzględnić straty przesyłowe. No to dajmy (tak spod dużego palca, ale dość realistycznie) że przeciętna sprawność każdego procesu wynosi 50%, czyli 0,5. A przemian mieliśmy 6. To oznacza, że 1 MJ (mega dżul) energii chemicznej został przekształcony w: 1*(0,5)^6= 0,0156 MJ energii mechanicznej. Znaczy - straciliśmy ponad 98% pierwotnej energii, zawartej w węglu, gazie czy oleju opałowym. W przypadku silnika spalinowego cykl przemian energetycznych jest krótszy: 0) Dostajemy energię chemiczną paliwa, 1) Paliwo ulega spaleniu i dostajemy energię cieplną, 2) Energię cieplną silnik zamienia na energię mechaniczną. Mamy raptem dwie przemiany energetyczne, a to - przy tych samych założeniach, które zastosowałem powyżej, daje 1 MJ energii pierwotnej: 1*(0,5)^2= 0,25 MJ energii mechanicznej. Czyli 16 razy więcej, niż przy zastosowaniu silnika elektrycznego. Nie będę się upierał, czy jest to akurat 16 razy więcej. Może tylko 4 razy więcej, a może aż 64 razy więcej. W każdym razie ci, którzy mówią o elektrycznym napędzie samochodów jako o ekologicznym sposobie zredukowania emisji gazów cieplarnianych - bredzą po prostu.
  14. Przypominam, że temat tyczy się raczej autonomii i narodu śląskiego, a nie: energetyki. secesjonista Nie potrafię się powstrzymać przed komentarzem: A szkoda !!!
  15. Konstytucja 3 maja

    Aż do końca XVII wieku elektorami byli niektórzy książęta, bardzo nieliczni biskupi, wyjątkowo - hrabiowie i jeden jedyny król - król Czech, bo innych królów wówczas w Rzeszy nie było. Elektorów suma summarum było znacznie mniej niż książąt Rzeszy (o biskupach i hrabiach nie wspominając), więc tytuł elektora znaczył więcej niż tytuł księcia. W XVIII wieku w Rzeszy przybył drugi król - Król Prus. Nie wiem, czy było to całkiem zgodne z literą prawa, ale stało się faktem. W pierwszych latach XIX wieku Rzesza (czyli Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego) ostatecznie się rozleciała w wyniku wojen napoleońskich. Na jej gruzach powstało Cesarstwo Austrii i kilka królestw - w tym Królestwo Saksonii. To są fakty ogólnie znane, choć z poglądem Euklidesa, iż "powinien to znać każdy maturzysta" diametralnie się nie zgadzam. Zdecydowanie wolałbym, żeby każdy maturzysta potrafił rozwiązać zadanie: "Pożyczyłem 100 000 zł. Mam je zwrócić za 10 lat, przy oprocentowaniu rocznym 15% i rocznej kapitalizacji odsetek. Ile będę musiał zwrócić?". Dla nieświadomych podam, że będzie to ponad 400 000 zł, a oprocentowanie kredytów konsumpcyjnych w wysokości 15% uważane jest za nader korzystne. Znajomość tytulatury elektorów Rzeszy jest dla maturzysty idealnie zbędna. Ale to temat na inną dyskusję.
  16. Konstytucja 3 maja

    Jak już nadmieniłem, nie chcę się wdawać w składnię języka niemieckiego, bo go nie znam. Ale powód tej tytulatury - zresztą, jak widać w cytacie Secesjonisty, gdzie jest po prostu "elektor' - niepowszechnej - jest podobny do tego, dla którego mówimy "pan profesor", "pan dyrektor" czy "pan minister" (ewentualnie "pani ministra"). Tak samo "obywatel generał" i "towarzysz kierownik". A kiedyś był "książę hetman", choć raczej "generał hrabia X". Jednak w aktach prawnych było i jest "profesor", "dyrektor", "minister", "generał" i "kierownik". Przy okazji wypada mi pogratulować Secesjoniście awansu na Administratora. Jestem przekonany, że jako Administrator będzie równie aktywny, jakim był dyskutantem. Trochę się obawiam, czy wolno mi będzie mieć inne, niż Administrator, poglądy, a nawet - inną wizję tego, czym forum być powinno. Być może wkrótce zostanę usunięty z tego forum, tak jak usunięto mnie z "historyków", gdy upierałem się, że poglądy niektórych "na górze" są bzdurne po prostu. Ale obawiam się tylko trochę, troszeczkę...
  17. Co zawdzięczamy wydarzeniom Sierpnia '80?

    Niby tak, ale nie do końca. Ta "księżycowa gospodarka" (ani myślę jej bronić) była permanentnie gospodarką niedoborów. Brakowało w zasadzie wszystkiego i wciąż. Lata siedemdziesiąte to okres wyjątkowo małych niedoborów. Nawet istniało coś na kształt marketingu niektórych produktów spożywczych - konkretnie kurczaków. Pamiętam siermiężne plakaty "Po drodze kup kurczaka", a także to, że w dużych sklepach spożywczych zainstalowano rożny i można było kupić kurczę już upieczone, i to niewiele drożej, niż surowe. Ale bez nadzienia, więc słabo schodziły . Niepokoje społeczne drugiej połowy lat 70-ych (do sierpnia 1980 włącznie) nie były spowodowane tym, że poziom życia jakoś znacząco się pogarszał. Chyba nikt na serio nie będzie bronił tezy, że w 1979 żyło się gorzej, niż w 1971. Problem w tym, że duży wzrost poziomu życia w pierwszej połowie lat 70-ych, potem spowolnił, a wręcz zatrzymał się pod koniec dekady. Władza niepokoje topiła podwyżkami dla małych grup. Kolejne podwyżki powodowały pogłębienie rynkowych niedoborów. "Solidarność" wymuszała podwyżki dla niemal wszystkich, a jednocześnie uniemożliwiała podwyżkę cen. Spowodowało to całkowite zniszczenie mechanizmu rynkowego. Gdyby nie było Sierpnia'80 i "Solidarności", nie doszłoby do tego. Oczywiście, otwartym pozostaje pytanie, czy do dobrze, czy źle, że jednak do zniszczenia mechanizmu rynkowego gospodarki planowej doszło.
  18. Konstytucja 3 maja

    Niby tak, ale... ... ale problem w tym, że w ówczesnej Rzeszy książąt było, jak mrówków, a elektorów stosunkowo niewielka liczba. Nie wiem, czy każdy elektor był księciem - znaczy jeden na pewno nie, bo był królem (Czech), ale jeszcze byli duchowni elektorzy, co do których mam wątpliwości. Ale na pewno jedynie nieliczni książęta byli elektorami. Nie czuję się biegły w kwestiach ustroju Rzeszy, ale zdaje mi się, że Fryderyk August był przede wszystkim elektorem, a ponadto także księciem. Jako rzecze Konstytucja. Choć faktycznie, jakoś mi majaczy, że po niemiecku to będzie "pryncelektor", a nie "elektorprync". Ale ja tego języka nie znam.
  19. Dwa razy Korczew, raz Korczyn. Zwykła pomyłka. Nie ma gminy Korczyn w powiecie siedleckim.
  20. Przesadziłeś. Jestem z Mokotowa, jestem Warszawiakiem, jestem Polakiem i Europejczykiem. Z tymi stanami jestem emocjonalnie związany i nie dostrzegam tu żadnej sprzeczności. Mam problem, że kilka lat temu kupiliśmy kawałek ziemi nad Bugiem z rozlatująca się podlaską chałupą, którą zrewitalizowaliśmy wielkim nakładem sił, i niemałym środków. A że chodziło nam o jak najwierniejsze odtworzenie konstrukcji tej chaty, poznaliśmy tamtejszych cieśli, stolarzy, murarzy, zdunów i wytwórców kafli. Teraz sam czuję się podlaskim patriotą, choć zarazem jestem Warszawiakiem z ponad 100-letnim rodowodem. Jakoś nie sprawia mi to trudności, mimo iż w zasadzie jest w tym sprzeczność. Wracając do narodowości śląskiej. Będąc świadomy, że dość niezręcznie jest wyjaśniać cudze postulaty (ponoć moi przodkowie mieszkali na śląsku, ale to było w XV wieku), zaryzykuję jednak tezę, że osobom deklarującym narodowość śląską bynajmniej nie chodzi o autonomię ekonomiczną. Nie jestem w tej materii biegły, ale wiem, że pewna część PDOF, a może i VAT, pozostaje do dyspozycji na obszarze, gdzie została zebrana. Postulat autonomii, zredukowany do tego, że ta część byłaby o parę punktów procentowych większa, mógłby być zrealizowany bez postulatu uznania narodowości śląskiej, i to chyba nawet łatwiej. Chyba bardziej chodzi o emocje. O chęć bycia nie Polakiem-Ślązakiem czy Niemcem-Ślązakiem, ale Ślązakiem po prostu, co najwyżej Ślązakiem-Polakiem lub Ślązakiem-Niemcem.
  21. Historyczna broń palna

    Takie karabinki rewolwerowe sprowadzono dla uczestników powstania styczniowego. Jeden z nich zachował się w MWP w Warszawie. W katalogu opisują jego wady nieco bardziej drastycznie: "wybuch gazów przy oddaniu strzałów przedostawał się przez niezbyt szczelną komorę nabojową i groził poparzeniem lewej ręki strzelca. Ponadto, wobec czułości ówczesnych kapiszonów, zdarzały się wypadki wypalenia kilku komór bębna naraz, co powodowało urwanie ręki strzelca". (Powstanie styczniowe w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1966). Chodziło o lewą rękę, zwykły rewolwer trzymano jedynie prawą. Siak czy owak z używania tej broni zrezygnowano.
  22. Błędy zawodowych historyków

    Mi się kiedyż zdarzyło walnąć, że Siedlce należały do Województwa Podlaskiego po Unii Lubelskiej. Sam nie wiem - po prostu trak się napisało i poszło. Na szczęście recenzentowi nie spodobał się jakiś inny fragment, tego błędu nie dostrzegł, więc miałem okazję po cichutku pomyłkę skorygować, do druku poszło OK. No tyle, że ja nie wiem, czy jestem zawodowym historykiem. W każdym razie tamten tekst dotyczył historii i pisałem go dla pieniędzy, więc może jednak jestem .
  23. Skoro masz być wdzięczny, to po 2 latach co nieco uściślę. Nie tyle na podstawie nowszych publikacji, raczej więc starszych, tylko nieco staranniej interpretowanych, niż to Kozłowski i Wrzosek uczyniki. Formalnie to stan liczebny armii (wg wykazów Komisji Rządowej Wojny) nigdy 100 tysięcy nie osiągnął, ale uwzględniając formacje paramilitarne, partyzanckie, powstań na Litwie, Wołyniu, Podolu i Ukrainie to można szacować, że sporo przekroczył. Takich serio pułków piechoty liniowej było 24 (8 starych i 16 nowych). Te dwa dodatkowe - 25. i 26. to z powstańców litewskich. Część z nich przedarło się do Warszawy, ale były to pułki w sile kompanii. Dywizje piechoty to związki taktyczne, a nie oddziały, ich wymienianie w tym kontekście sensu nie ma. Co do pułków strzelców pieszych to realnie działało początkowo 5, potem 6. Pozostałe 5 nie wyszło ze stanu organizacji. Co do batalionów strzelców celnych i wolnych, oraz Kurpiów, to ja się doliczyłem dwunastu, z tym że nie wszystkie działały jednocześnie. No i przeważnie ich liczebność była wielokrotnie niższa, niż normalnego batalionu. Nie mam pojęcia, skąd wziął się 6. pułk strzelców konnych. Nic o nim nie wiadomo. Pułków ułanów było początkowo 4, potem 6. Jednocześnie było 12 pułków jazdy wojewódzkiej. Potem część pułków jazdy wojewódzkiej przeorganizowano w pułki ułanów. Ale nie istniały one jednocześnie. Kosztem prywatnym sformułowano 5 pułk strzelców pieszych, 5 pułk ułanów, 6 pułk ułanów, 2 pułk jazdy kaliskiej, 2 pułk jazdy płockiej, pułki (szwadrony) krakusów im. Kościuszki i im. Poniatowskiego, większość batalionów strzelców celnych i wolnych (prócz Kurpiów, ci rządowi byli). Te formacje weszły na utrzymanie Komisji Rządowej Wojny i zostały już powyżej uwzględnione (z wyjątkiem pułków krakusów, które Kozłowski i Wrzosek pominęli - fakt, że były liczebnie w sile dywizjonu co najwyżej). Ponadto pojawiają się takie jednostki, jak Szwadron Złotej Chorągwi, Dywizjon Orła Białego etc., które raczej tylko w planach były. Więc słowo "ponadto" traktujmy z pewną dozą nieśmiałości. Dodatkowo sprawę komplikuje korpus Dwernickiego, w skład którego weszły szwadrony i bataliony, formalnie należące do pułków w armii glównej, lecz faktycznie i taktycznie całkiem odrębne. No i partyzanci oraz powstańcy Litwy, Wołynia, Podola i Ukrainy. Do tego Gwardia Narodowa Warszawska, gwardie ruchome, jednostki Straży Bezpieczeństwa - na utrzymaniu Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych i Administracji oraz władz wojewódzkich. Mimo iż sporo o tym czytałem (chyba prawie wszystko, co się ukazało), nie odważyłbym się zestawić listy jednostek, o której śmiałbym twierdzić, że jest kompletna i zamknięta. To tak na marginesie.
  24. Dawny mundur - wygody i niewygody

    Ależ odbiegały. Choć różnice nie były ogromne, to jednak armia napoleońska była początkowo ubrana i oporządzona w sposób nieco bardziej praktyczny, niż armie starego porządku. Armie "ancien régime" były umundurowane bardziej "szpanersko" i bardziej kosztownie, niż armia napoleońska. Zresztą charakterystyczna jest reakcja napoleońskiej intendentury na gwałtowny wzrost cen indygo, niebieskiego barwnika bodajże w 1810 roku. Po prostu zaczęto do armii dostarczać kurtki (veste) niebarwione. Bez woli Napoleona to się stać nie mogło.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.