jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Oczywiście, że w ciagu owych 50 lat dość znaczne zmiany w naszym języku zachodziły, w końcu język to twór żywy i nie zamarł na pół wieku. Niektóre z tych zmian miały pośredni związek z ustrojem. Ponadto uwidoczniło się zjawisko "nowomowy", jednak niezbyt głęboko wniknęło w tkankę języka. Dziś widzimy, że każdy system ma swoją "nowomowę", zaś ostatnie ćwierć wieku chyba głębiej przeorało ową tkankę polszczyzny, niż poprzednie półwiecze. Nie wiem, czy dobrze myślę. Znane mi jest pojęcie słowa "obywatel" tak z grubsza z XVIII i pierwszej połowy XIX wieku, którym określano szlachtę posesjonatów, czyli takich, którzy posiadali poddanych chłopów. W PRL słowo "obywatel" oznaczało w zasadzie każdego mieszkańca Polski, posiadającego prawa konstytucyjne, np. wyborcze. Jednak wydaje mi się, że w tym drugim znaczeniu słowo to funkcjonowało także w okresie międzywojennym, a chyba też grubo przed I wojną. Co więcej, to nie tyle znaczenie słowa się zmieniło - niezmiennie oznacza osobę, posiadającą prawa publiczne - co zakres osób, które te prawa posiadają. Bliskie jest mi też znaczenie słowa obywatel = mieszkaniec. Ale to raczej ze słowackiego, bo tam słowo "obyvateľ" bezpośrednio wywodzi się od słowa "byvať", czyli mieszkać, i jest oderwane od sprawy posiadania praw konstytucyjnych. Zapewne na południu Polski funkcjonuje też takie zrozumienie tego słowa, bo słownik PWN je przewiduje, przyznam, że mi było kiedyś zupełnie obce. Tu nie mam żadnego pomysłu, o co chodzić może. Wprawdzie znam znaczenie słowa "agitacja" jako mieszanie, w tym sensie "agitator" byłby bądź mieszadłem, bądź mieszalnikiem, ale to raczej zwrot środowiskowy.
-
Ludzie, którzy najbardziej wpłynęli na losy świata
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Historia ogólnie
Z tymi słowami się w pełni zgadzam, ale z negliżowaniem roli Aleksandra raczej nie. Cóż z tego, że jego imperium trwało tak krótko, skoro po jego upadku sytuacja we wschodniej części basenu Morza Śródziemnego bynajmniej nie wróciła do status quo ante. Powstały tam nowe państwa, w których władze polityczne posługiwały się greką, a i lud dość szybko się zhellenizował. Europa - w sensie kulturowym - sięgała nie tylko Bizancjum, Damaszku i Aleksandrii, ale terenów aż po Eufrat i Kaukaz. I przetrwało to, choć na zmniejszającym się obszarze, najmarniej aż do schyłku Średniowiecza, czyli prawie 1800 lat. A jeśli spojrzymy na Gruzję i Armenię - do dziś. Drobnostka? -
Capricornusie, problem polega na tym, że posługując się naukowymi metodami nie da się udowodnić, że jakieś zjawisko nie istnieje, a tym bardziej, że istnieć nie może. Daje to istotną przewagę wszelakim ideologicznym oszołomom nad prawdziwymi badaczami. Dziś w telewizji słuchałem jakiejś działaczki, która w dyskusji z dr. hab. nauk medycznych użyła stwierdzenia typu "nie udowodniono, że szczepienie dzieci nie może wywoływać autyzmu". I ów dr hab. nie mógł zaprzeczyć. Mógł tylko powiedzieć, że nie ma żadnej naukowej publikacji, w której byłoby to potwierdzone. Podobnie nie można naukowo udowodnić, że spożywanie żywności GMO nie powoduje impotencji, kataru, raka, zaburzeń psychicznych, żółtaczki etc. etc. Na tej samej zasadzie nigdy nie da się naukowo udowodnić, że w Smoleńsku nie było zamachu. Dlatego też nie da się obalić tezy, że amerykańscy imperialiści celowo przyśpieszyli inwazję stonki na tereny PRL. Czy to rozrzucając stonkę z samolotów, czy też dodając garść stonki do worka ziemniaków. Naukowo da się tylko uzasadnić tezę, że wcześniej czy później stonka by do nas trafiła. Ale to ma się nijak do owych samolotów i garści. Nie da się. W takich przypadkach nauka jest bezsilna. Pozostaje zdrowy rozsądek. Chciałem tu jeszcze dołączyć wywód o teście chi kwadrat, ale darowałem sobie. Jeśli ktoś jest zainteresowany, to chętnie to zrobię.
-
Rola teorii spiskowych w kulturze Stanów Zjednoczonych Ameryki
jancet odpowiedział bukwa → temat → Historia alternatywna
Dlaczego zły? Mi się wydaje, że marketingowo znakomity. Jeśliby był to wykład otwarty, darmowy, to jasne, że chodzi o indoktrynację. Ktoś trzeci opłaca salę i wykładowcę, albo - co w sumie gorsze - wykładowca sam opłaca salę w celu krzewienia swych chorych idei. Chorych - bo gdyby były zdrowe, to oczekiwałby za to wynagrodzenia. Przyciągnie oszołomów i znudzonych emerytów. A jeżeli organizator chce opłaty, to znaczy, że chociaż on uważa, że wysłuchanie tego wykłady da słuchaczom jakieś wymierne korzyści, warte więcej, niż te 180 zł. 180 zł to nie jest jakaś cena zaporowa, a sam fakt jej żądania uwiarygadnia przekazywane treści. Zapewne dzięki temu ta propozycja zainteresowała nie tylko oszołomów i znudzonych emerytów, ale także MirMiła. Rozdaje się śmieci, rzeczy cenne się sprzedaje. HOWGH. -
Nie tyle nie cieszyły się popularnością, co dotyczyły wyłącznie zapożyczeń z rosyjskiego. Żaden z przytoczonych przez Ciebie przykładów skracania nazw nie dotyczy polszczyzny: gensek - генеральный секретарь, politruk - политический руководитель, konarmia - Конная армия, politbiuro - политические бюро, speckomitet - Специальный комитет, speckomisja - Специальная комиссия. Z polska byłoby to: sekrgen, przewpol, armikon, biurpol, komspec. W życiu o takich wyrażeniach nie słyszałem. Skrótowce, owszem - mnożyły się ponad miarę, choćby peerel, pegieer, cepelia, gus czy faelbet, ale były konstruowane na innych zasadach, niż te, przez Ciebie podane. Ponadto trudno nie zauważyć, że przynajmniej w latach 70-ych i 80-ych podane przez Ciebie przykłady nazw skróconych, zaczerpnięte z rosyjskiego, nie tylko nie były popularyzowane przez czynniki oficjalne, ale wręcz przeciwne - używanie ich było w modzie w środowiskach kontestujących realny socjalizm. Biuro Polityczne PZPR nazywano "politbiurem" aby podkreślić obcą proweniencję tego organu, a i całej partii. Podobnie było z "politrukiem" (u nas "oficer polityczny"), "speckomisją" i "speckomitetem". Natomiast określenie "gensek" dotyczyło tylko i wyłącznie Generalnego Sekretarza Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Gensekiem był Chruszczow, Breżniew, Gorbaczow, a nie Gomułka, Gierek, Jaruzelski. "Konarmia" to tylko i wyłącznie Буденный i tyle, innej "armii konnej" w historii wojskowości chyba nie było. PRL w języku polskim żadnych ważnych zmian nie przyniósł, zaś ZSRR w języku rosyjskim - i owszem. Z reguły w ramach opisanego przez Secesjonistę demokratyzowania języka, czyli upraszczania pisowni. Na ogół postulat ten dotyczy identycznego zapisywania tak samo wymawianych głosek. W ZSRR poszli jeszcze dalej - wprowadzono zwyczaj identycznego zapisywania odmiennie wymawianych głosek. Np. nazwisko Буденный byłoby wcześniej zapisane jako Будëнный. Różnica jest dość ważna, bowiem przy tym drugim zapisie jest jasne, że należy wymawiać "Budionnyj", a przy pierwszym, oficjalnym równie dobrze może być "Budiennyj". Podobny problem jest z zaznaczeniem akcentu - zarzucono go, przez co identycznie pisane "a" jest raz wymawiane jak nasze "a", a raz jak nasze "o". Oczywiście rodowici Rosjanie dobrze wiedzą, kiedy "e", a kiedy "ë", kiedy "á", a kiedy "o". Ale odbicia we współczesnej, zreformowanej pisowni języka rosyjskiego to nie ma. Ciekawostką jest to, że w szkole uczono mnie języka rosyjskiego wg nieistniejącej w tym czasie pisowni. W szkole miałem "ë" i zaznaczane "udarenie" - "á", "é", "ó" etc. W tym samym czasie w rosyjskich książkach i prasie tych liter już nie używano. Jednak upraszczanie, demokratyzacja pisowni nie jest ani wynalazkiem radzieckich komunistów. Równolegle zjawisko to zachodziło w wielu krajach świata. Bardzo zdemokratyzowano język angielski w USA - w zasadzie powstał "American English", odrębny od tradycyjnego "British English". Przy czym, jak patrzę na pisownię różnych wyrazów w publikacjach amerykańskich, to odnoszę wrażenie, że każdy zapis jest dopuszczalny, byleby był zrozumiały. Zwroty typu "B2B", czyli "business to business" weszły nawet do języka naukowego. Dziś żywa dyskusja o demokratyzacji pisowni toczy się na Słowacji. Mają oni dość wiele "swoich liter": á, ä, č, ď, é, ch, í, ľ, ĺ, ň, ó, ô, ŕ, š, ť, ú, ý, ž, czyli 18. My mamy: ą, ć, cz, ę, ch, ł, ń, ó, rz, ś, sz, ź, ż - czyli 13 raptem, chyba że coś przeoczyłem. Na dokładkę my mamy tylko "w", a Słowacy "v" i "w". Na Słowacji bój idzie o pozbycie się trzech form jednej głoski: zwykłego l miękkiego ľ i twardego ĺ, w zasadzie identycznie wymawianych - to znaczy dziś się je wymawia tak samo, kiedyś słyszało się różnicę. Także o usunięcie "w" w wyrazach obcego pochodzenia, w których jedynie występuje i zastąpienie go "v". Wymowa jest taka sama, "w" istnieje tylko ze względu na pochodzenie wyrazu. To pewnie by jakoś łatwo przełknięto, ale najsilniej nalega się - a zarazem najsilniejszy opór budzi - zastąpienie "ý" przez zwykłe "i", tam gdzie rzeczywiście tak jest to wymawiane. Gdyby te reformy wprowadzono, wyraz "poľský" przyjąłby pisownię "polski". Tak jak u nas. Niby fajnie, ale jednak jakoś czegoś żal. Warto się różnić. Ja tam jenzykowym tradycjonalistom zostanem.
-
Czyżbym był egzaminowany z poziomu swej niewiedzy ??? Taki stary, uczniowski dowcip mi się przypomniał: "- Jasiu, kiedy była bitwa pod Stoczkiem? - Ciii, ja wiem, Pan Profesor wie, a po co te gówniarze mają wiedzieć?" Zapewne swoje przekonanie w tej sprawie oparłem na kilku opracowaniach czy wręcz artykułach prasowych, jednak jedyne opracowanie, które jestem w stanie dziś zidentyfikować i mam w tej chwili w swoim zasięgu, to Eligiusz Kozłowski, Mieczysław Wrzosek, Dzieje Oręża Polskiego 1794-1938, Wydawnictwo MON, Warszawa 1973. Nie uważam je za w pełni wiarygodne, co najwyżej jako "w miarę rzetelne". Twierdzą tam, że w 1904 roku było w PPS około 80 bojowców. Wiosną 1905 roku powołano Wydział Spiskowo-Bojowy (z Prystorem i Sławkiem), który wziął udział w akcjach bojowych wiosną i latem 1905 roku, jednak "w szczytowym okresie rewolucji, jesienią 1905 r., nie przejawiała ona już właściwie żadnej poważniejszej działalności" na skutek poniesionych strat. Zasadnicze zmiany nastąpiły po postanowieniach Rady Partyjnej z października 1905, gdy na czele Wydziału Spiskowo-Bojowego stanął Piłsudski. "W lipcu 1906 r. (...) siły organizacji wzrosły do 700 uzbrojonych członków (...). W szczytowym okresie rozwoju, co nastąpiło na przełomie lat 1906-1907, organizacja liczyła około 2000 członków". Przy czym w tym opracowaniu równolegle używa się określeń "Organizacja Bojowa" i "Organizacja Spiskowo-Bojowa". Z najbardziej znanych akcji wymieniono "krwawą środę" 15 sierpnia 1906, kiedy to "od kul zamachowców zginęło około 80 przedstawicieli władzy zaborczej", napady na pociągi pocztowe (kasa, kasa) pod Rogowem 7 listopada 1906 i pod Bezdanami 28 września 1908. Tyle streszczenia informacji z owego opracowania. Na ile jest ono rzetelne - nie wiem.
-
Dobra, wyobrażam to sobie. Tylko jest jedna kwestia - inaczej by to wyglądało, gdyby pozostanie Polski poza strefą dominacji radzieckiej zostało uzgodnione w Teheranie, inaczej - jeśli w Jałcie, a jeszcze inaczej - jeśli dopiero w Poczdamie. Gdyby zostało to uzgodnione w Teheranie (a Stalin dotrzymywałby uzgodnień), to wkraczające wojska radzieckie (i zapewne - polskie) oddawałyby administrację lokalną organom Polski podziemnej, AK i zapewne inne formacje byłyby przekształcane w nowe dywizje i armie. Moglibyśmy zapewne zachować Wilno i Lwów, być może zyskać Gdańsk, Gliwice i Opole, może Olsztyn i Ełk, ale raczej nie więcej. Gdyby zostało to uzgodnione dopiero w Poczdamie, to nasza wschodnia granica na linii Bugu byłaby już faktem. O żadnym Wilnie czy Lwowie nie dałoby się marzyć - trudno mi wyobrazić sobie, że Stalin oddaje to, co już prawnie nabył. Na zachodzie granica byłaby zapewne nieco korzystniejsza, ale bez przesady. Może w naszych granicach znalazłby się Wrocław i Koszalin, na pewno nie Szczecin i Zgorzelec. No a gdyby w Jałcie, to byłoby coś po środku. I tu jest problem zasadniczy, bo w zamian za Polskę Stalin by czegoś zażądał. Nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, że rezygnuje także z Litwy, Łotwy i Estonii - to kompletnie absurdalne. Jeśli miałby rezygnować z Polski, to zapewne zażądałby większej dominacji na Bałkanach - Rumunia, Bułgaria, może Jugosławia lub Węgry. Wizja Stalina jako Dziadka Mroza, który ochoczo rozdaje zdobytym przez siebie krajom niepodległość i demokrację jest obca mojej wyobraźni, bez względu na zażytą dawkę alkoholu. Innymi środkami się nie otumaniam, więc stanowczo nie. Nawet w historii alternatywnej wyobrazić sobie tego z sensem nie mogę. Przynajmniej nie wskutek większego zaangażowania USA i Wielkiej Brytanii w naszej sprawie. Poza tym tereny hitlerowskich sojuszników - Rumunii, Węgier i Bułgarii - słusznie należało poddać supremacji zwycięzcy, czyli ZSRR. Pomijam już kwestię rozdzielenia Czech i Słowacji. To znaczy - w takiej konfiguracji uważam je za dość prawdopodobne, z tym że Czechy powróciłyby pod rządy Beneša, zaś Słowacja stałaby się kolejną Republiką Radziecką lub pozostającą pod bezpośrednią kontrolą ZSRR. Nikt by Słowaków przesadnie nie bronił - w końcu to byli sojusznicy Hitlera. Jakiekolwiek szanse na "większe zaangażowanie USA i Wielkiej Brytanii" miała Polska i Czechosłowacja, a raczej Czechy, jako państwa oficjalnie uczestniczące w koalicji antyhitlerowskiej. Nikt więcej. O Lwowie już się wypowiadałem, natomiast Królewiec byłby w takiej konfiguracji absolutnie poza naszą strefą marzeń. O ile mogę sobie wyobrazić, że Stalin oddaje nam Koszalin, który jest mało ważny i którego wcielić do ZSRR się i tak nie da, to wyobrażenie, że oddaje nam Królewiec, który może bezpośrednio wcielić do ZSRR, podobnie jak Elbląg, Tolkmicko i Braniewo. W każdym z tych przypadków nie mielibyśmy dostępu do Zalewu Wiślanego, pozostaje poza zakresem mojej imaginacji. Żadnych praw - ani historycznych, ani etnicznych - do Królewca i Pilawy nie mieliśmy, więc skąd pomysł, że Stalin by nam je podarował. Poza tym, o ile nawet wyobrażę sobie, że Stalin zgodził się na niezależną od siebie Polskę (mniejsza o to, w jakich granicach) i Czechy, (choć już nie Słowację), to nie mogę znaleźć powodu, dlaczego miałby zrezygnować ze swojej strefy okupacyjnej w Niemczech. Tyle że obejmowałaby ona z pewnością także Szczecin i Zgorzelec, a zapewne także Koszalin, Zieloną Górę, Wrocław. Wojska radzieckie stałyby więc zarówno przy naszej wschodniej, jak i zachodniej granicy. Zapewne wymógłby też możliwość niekontrolowanych przez stronę polską transportów militarnych przez nasze terytorium. Z pewnością zapewniłby sobie możliwość dostaw do swojej strefy okupacyjnej linią kolejową Žilina (na Słowacji) - Bohumín (w Republice Czeskiej) - Breslau (w radzieckiej strefie okupacyjnej Niemiec), tym samym przecinając nasze lądowe połączenia z Zachodem. Pozostałoby połączenie morskie przez Gdynię i, być może - Gdańsk, jednak na Bałtyku panowałaby niepodzielnie Flota Radziecka. W takiej sytuacji nasza niepodległość byłaby dość iluzoryczna. Różnica polegałaby na tym, że marszałek w rogatywce na białym koniu, prowadzący defiladę miałby na nazwisko Anders, a nie Rokossowski. Ale i tak byłby zależny od ZSRR, lub - powiedzmy delikatniej - skrępowany uwarunkowaniami geopolitycznymi. Nie, nawet hipotetycznie przyjmując, że moglibyśmy przyjąć Plan Marshalla. Nasz poziom życia zaczął odstawać od poziomu życia w Niemczech u w drugiej połowie XVII wieku, kiedy to Niemcy leczyły rany po wojnie 30-letniej i korzystały z długiego okresu względnego pokoju (wojny i owszem były, ale miały charakter raczej przygraniczny, lokalny), zaś Rzplita była poddana największym w swoich dziejach gospodarczym opresjom, związanym najpierw z wojna domową, potem z wojna z Rosją, następnie ze Szwecją, znów z Rosją, potem z Turcją. Trudno znaleźć skrawek ziemi Rzplitej, który w ciągu pięćdziesięciolecia 1648-1698 nie byłby okupowany przez obce wojska. Powtórzyło się to podczas Wielkiej Wojny Północnej na początku XVIII wieku. Niemiecka gospodarka wtedy kwitła, polska zdychała. Dystans, który wtedy powstał, okazał się nie do nadrobienia, bez względu na sytuację geopolityczną. UE usiłuje działać, żeby ten dystans się zmniejszył, lecz szans na jego likwidację w dającej się przewidzieć przyszłości nie ma. Gospodarczą potęgo byśmy się nie stali. Co więcej - Stalin, traktując nas jako ciało wrogie wewnątrz jego imperium, dołożyłby wszelkich starań, żeby w Polsce było biednie, żeby gospodarka kulała. A miałby ku temu wiele środków. Taka Polska - geograficznie odcięta od Zachodu, a politycznie od Wschodu, skazana byłaby na gospodarczą nędzę. Zachód mógł wziąć na garnuszek milionowy Berlin Zachodni. Trzydziestomilionowej Polski by nie udźwignął, nawet gdyby w tym dostrzegł jakiś interes. Obawiam się, że po kilku latach mogłoby się stać tak, że tłum polskich lumpenproletariuszy zrzuca Andersa z białego konia i wiesza go na latarni, a następnie - zupełnie szczerze - ogłasza utworzenie Polskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. A sportową - czemu nie. Wystarczy sobie przypomnieć, jaką to potęgą sportową była NRD - mały w sumie kraj. Ale wystarczy faszerować młodych ludzi nowo wynalezionymi środkami, które jeszcze nie są zakazane, ponieważ nikt spoza NRD nie wie, że istnieją, żeby zdobywać dziesiątki olimpijskich i mistrzowskich medali. Więc taki kraj, który ani do Zachodu, ani do Wschodu nie należy, mógłby stać się terenem ryzykownych eksperymentów na organizmie sportowców i zdobywać wiele, bardzo wiele medali. Suma summarum od zakreślonej wersji alternatywnej zdecydowanie wolę tę wersję realną.
-
Niestety, link nie działa, więc skromnej wiedzy swojej na ten temat dzięki niemu nie poszerzę. Wprawdzie zauważyć muszę, że wobec mojego ogólnie bardzo niskiego poziomu wiedzy o wydarzeniach tej epoki, lektura dwóch czy trzech tekstów źródłowych niekoniecznie by poziom mojej wiedzy podniosła. Nie potrafiłbym bowiem ocenić wiarygodności tych tekstów, a w źródłach, jak to w źródłach - mogą być prawdy, ale mogą być i kłamstwa wierutne. Wolałbym przeczytać kilka opracowań, najchętniej autorów o rozmaitej orientacji, ale dbających o rzetelność swych - z natury rzeczy stronniczych - relacji. Dlaczego napisałem, iż: Organizacja Bojowa PPS to raczej wynik, niż uczestnik tych wydarzeń.? Sam wyręczyłeś mnie w udzielaniu odpowiedzi na to pytanie. Stwierdziłeś, iż "w wydarzeniach łódzkich Organizacja Spiskowo-Bojowa PPS faktycznie nie miała jakiegoś szczególnego udziału" - z czym się zgadzam, zatem wiemy, dlaczego "nie uczestnik". Co do wpływu wydarzeń łódzkich na postawy kierownictwa PPS, które postawiły na rozwój struktur bojowych, pewności nie ma, jednak trudno byłoby przyjąć, że na żadnego wpływu nie miały. Związek czasowy zachodzi, mechanizm ewentualnego oddziaływania jest zrozumiały, zatem domniemanie związku przyczynowo-skutkowego jest zasadne, choć nie wiadomo, czy słuszne. W każdym razie raczej struktury bojowe PPS rozwinęły się na skutek wydarzeń łódzkich, niż tych wydarzeń były przyczyną. Z naciskiem na raczej, gdyż skromność mojej wiedzy na ten temat nie pozwala na bardziej kategoryczne stwierdzenia. Jeżeli "A" wykluczamy, a "B" pozostaje niewiadomą, to możne stwierdzić, że "raczej" prawdą jest "B", a nie "A". I tylko tyle miałem na myśli. Przy okazji - czy znasz opracowania na temat wydarzeń 1905 roku w Polsce, które oceniasz jako choćby w miarę rzetelne? Czy są one dostępne?
-
Jak to było z tymi kolejkami?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
A co to znaczy "nieobiektywnie brakowało"? Jeśli chodzi o to, że gdy ktoś chciał kupować 10 kg cukru miesięcznie po urzędowej cenie, to fakt - miał z tym kłopot. Nie przypominam sobie najmniejszego problemu z kupieniem kartkowego przydziału cukru w latach 1976-1989. Chyba mocno przeinaczasz moje wypowiedzi. Braki i kolejki były rzeczą codzienną przez cały okres, o którym mówię. Wyrobów mięsnych szczególnie. Natomiast sytuacje, gdy w sklepie spożywczym do nabycia był tylko ocet, a w mięsnym były tylko puste haki, zdarzały się rzadko, w krótkich okresach, a i tak chyba w godzinach wieczornych. I przeciętny Polak nie spędzał połowy każdego dnia w kolejce, raczej było to pół godziny. Też przykre, ale trochę inna skala problemu. Typową sytuacją dla lat 1982-89 było, że rano przed mięsnym stała długaśna kolejka. Ja na zakupy wybierałem się koło południa (jak już pracowałem - w Instytucie Przemysłu Fermentacyjnego, Zakładzie Technologii Spirytusu i Drożdży, to był z tym pewien kłopot, ale była taka dyskretna furtka na zapleczu, którą można było się wymknąć. Leciałem do najbliższego mięsnego, kupowałem to, co było, nie zajmowało mi to razem więcej niż godzinę. Nie twierdzę, że to było cacy - w końcu powinienem w tym czasie wytwarzać nowe technologie spirytusowe i drożdżowe. A nasze gospodarstwo domowe składało się wówczas z 7 osób - matka, chora na raka, ojciec po udarze mózgu, żona i siostra, zajmujące się moim synem i siostrzeńcem, potem - dwoma siostrzeńcami. Szwagier na morzu. Nie miał kto stać w kolejkach, no i nikt nie stał, głodni nie byliśmy, choć warunków do realizacji fantazji kulinarnych nie było. Nie chcę wypowiadać się zbyt obszernie na temat kolejek po meble, kafelki i tego typu rzeczy. Nie miałem szczęścia w epoce realnego socjalizmu urządzać własnego mieszkania, więc te problemy mnie w zasadzie ominęły. Jednak wystąpiliśmy o kredyt MM - dla młodych małżeństw, nie dlatego, żeśmy nie mogli czegoś tam kupić za gotówkę, ale dlatego, że na zakupy z kredytów MM była odkładana pewna pula towarów, za gotówkę niedostępnych. Udało nam się - po znajomości - przekonać bank, że trzy piwniczne pomieszczenia, w których faktycznie mieszkaliśmy, są mieszkaniem - bo kredyt MM mogło dostać tylko to małżeństwo, które miało własne mieszkanie. No i dostaliśmy ten kredyt, za który kupiliśmy pralkę automatyczną marki Вятка, lodówkę marki Минск oraz zestaw mebli kuchennych. O ile pralka się przydała, to zestawu mebli kuchennych oraz lodówki nie mieliśmy gdzie ustawić, bowiem nie mieliśmy kuchni. Nierozpakowane przeleżały 7 czy 8 lat, aż - już w kapitalizmie - "dostaliśmy" mieszkanie. Kupowało się wszystko, co było, potrzebne czy niepotrzebne. Kiedyś się przyda. Zresztą użycie słowa "kupowało się" jest pewnym nadużyciem. Kredyt MM był oprocentowany bodajże na 5%, rozłożony na 10 lat, przy inflacji około 20%. Faktycznie tę pralkę, lodówkę i meble dostaliśmy za mniej, niż półdarmo. Przy okazji zauważę, że owa za półdarmo nabyta, socjalistyczna Вяткa pracowała od roku 1984 do roku 2000 - 16 lat, bezawaryjnie. Potem kupiliśmy pralkę marki Bosch, wytrzymała tylko 8 lat, do 2008 roku. Niestety, pralki marki Вяткa były w 2008 roku nie do nabycia, więc kupiliśmy kolejnego Boscha. Przy tym Вяткa miała tę zaletę, że była dostosowana do pobierania ciepłej wody, z sieci ciepłowniczej, albo i domowej instalacji grzewczej na gaz. Wychodziło znacznie taniej i w dodatku ekologicznie. Bosch jest tylko na prąd - najdroższą i najbardziej nieekologiczną formę energii. Kilku Kolegów dało wyraz swemu poglądowi, że woli - oraz uważa, że jest to właściwe - zmagać się po prostu ze zdobywaniem pieniędzy, a nie równolegle - ze zdobywaniem pieniędzy i produktów. Słuszne to niewątpliwe - przynajmniej z mojego, oraz Kolegów punktu widzenia. Niektórzy akcentowali, że w PRL za braki w zaopatrzeniu winne było państwo socjalistyczne "Polska Ludowa", jak kogoś dziś nie stać na szynkę to jest sobie sam winien, i do siebie może mieć pretensje. Pozwoliłem sobie w tym cytacie poprawić interpunkcję, mam nadzieję, że to nic sprzecznego z regulaminem Z pierwszą częścią tej wypowiedzi się w pełni zgadzam. Socjalistyczne państwo obiecywało, że dzięki centralnie kierowanej gospodarce, która miała być bardziej efektywna niż chaotyczna gospodarka rynkowa, świetnie zaspokoi nasze potrzeby. Tymczasem miało być "każdemu wg jego zasług", ale wkrótce "każdemu wg jego potrzeb'. W rzeczywistości gospodarka centralnie kierowana okazała się bardzo niewydolna i się, na szczęście, rozleciała. Druga część wypowiedzi to ideowa deklaracja neoliberalistycznego fundamentalisty w wersji tak skrajnej, że chyba żaden z neoliberalistycznych jastrzębi publicznie tak ostro by tego nie odważył się wypowiedzieć. Generalnie, neoliberalizm jest mi dość bliski. Pogląd, że jeżeli w jakimś kraju od wielu, wielu pokoleń istnieje wolność polityczna i gospodarcza, równość szans edukacyjnych etc. etc., ktoś, kto nie potrafi zaspokoić swych potrzeb, jest sam sobie winien, jest poglądem - powiedzmy - rozsądnym. Jednak w dzisiejszej Polsce istnieją pokolenia ludzi, których zdolność do brania spraw we własne ręce wybitnie ograniczyło 45 lat PRL. W Polsce od wielu, wielu lat nie istniała wolność, ani polityczna, ani gospodarcza. To nie tylko PRL, to także okupacja, a pod względem politycznym większość epizodu, zwanego II RP, a jeszcze wcześniej zabory. Mamy więc w Polsce pokolenia, miliony osób, które neoliberalistycznemu wyzwaniu po prostu nie są w stanie sprostać, albo mają z tym wielki problem. Przy czym dzieci tych, którzy się w neoliberalistycznym systemie nie odnaleźli, choć w nim się narodziły, mają dziś już ponad 20 lat. Mają swoje dzieci, i te wnuki realsocjalizmu też - zapewne - nie odnajdą się w neoliberalistycznym systemie. Mam podejrzenie, graniczące z pewnością, że nikt z nich nie współtworzy tego forum. Oni nie zabiorą głosu w tej dyskusji. Nikt w nich nie rozbudził zainteresowania historią. I niekoniecznie stać ich na Sferię czy Neostradę. I to jest prawdziwy problem spadku po PRL (choć i dawniejsze zaszłości miały w tym udział). A nie powielane przez IPN schematy, że kolejki, że niedożywienie, albo żeśmy myśliwcami P-7 albo P-11 mogli w 39 pokonać Messerschmitty. Dziś w autobusie taką reklamę IPN widziałem. Bardzo proszę nie wmawiać mi sympatii do PRL. W ramach tego systemu byłem zmuszony, wraz z żoną i dzieckiem, do mieszkania w piwnicy - ze szczurami, grzybem na ścianach i pleśniejącymi ciuchami w szafach. I dzieckiem, które potrafiło mieć zapalenie płuc 3 razy w ciągu roku. A lekarz przychodził, kiwał głową i mówił "Przy tych warunkach mieszkaniowych cóż ja mogę pomóc". Problem mieszkaniowy miał skalę dla dzisiejszych młodych ludzi niewyobrażalną. Natomiast wielkiego problemu z żywnością nie miałem. I temu chcę dać bardzo wyraźne świadectwo. -
Jak to było z tymi kolejkami?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Tak, to o to chodzi. O szczegółach chętnie pogadam, ale wolałbym w innym wątku. Podobnie absolutną nieprawdą jest, że w PRL obiektywnie brakowało cukru. Kartkowy przydział cukru na łebka wynosił 2 kg miesięcznie. Dziś spożywamy 1,2 kg. Taki mechanizm działa zawsze i wszędzie. W podręcznikach jest opisany jako efekt spekulacyjny, jeden z wyjątków od prawa popytu. Różnica jest taka, że w gospodarce wolnorynkowej prowadzi to, po krótkim okresie niedoboru, do wzrostu ceny, a w realnym socjalizmie obawiano się wzrostu ceny, więc niedobór stawał się trwały. Albo wprowadzano kartki. Trochę chyba przesadzasz. W latach 1997-2002 robiliśmy wielkie zakupy raz w tygodniu w hipermarkecie Géant. Zwykle w czwartki po południu. Pół godziny w kolejce do kasy to była normalka, całe zakupy zajmowały 2-3 godziny. W okresie przedświątecznym kolejki wydłużały się znacznie. Teraz to nie wiem, bo żywność albo kupuję w Lidlu tuż koło mnie, albo zamawiam przez Internet. Jednak tygodniowo w kolejce do kasy z godzinę pewnie spędzam i nie cierpię z tego powodu. Jeśli w PRL w latach 1981-1982, najgorszym okresie, jedna osoba z czteroosobowej rodziny stała w kolejce po mięso godzinę, a niechby i dwie, dwa do czterech razy w miesiącu, to nie mówmy, że było to jakieś straszne upodlenie. Wychodzi 0,5-2 godzin w miesiącu na osobę. Gorsze już było to, że przez tydzień czy dwa trzeba było jeść to, co akurat rzucili tego dnia, gdy poszedłeś na zakupy. Bazary to odrębna sprawa. Oczywiście, że na Polnej czy Różycu niczego nie brakowało, tyle że po cenie równowagi. Na Różyckiego byłem chyba w życiu raz czy dwa, na Polnej częściej. Raczej nie po mięso, ale tak, jak pamiętam stoiska mięsne, to nie były wyroby, kupione wcześniej w normalnym sklepie, tylko z uboju gospodarczego i małych wędzarni. -
Z przebiegu dyskusji zdaje się wynikać, iż - bez względu na to, jak zdefiniujemy źródło - do informacji, zawartych we źródłach należy podchodzić ostrożnie. Jeśli ktoś uważa, że w jakiejś dziedzinie posiadł wielką biegłość, pozwalającą na wiarygodną ocenę materiałów źródłowych, to niech z tych źródeł bezpośrednio korzysta do budowy swojej wersji opisu wydarzeń. Jednak ktoś, kto z pewnym krytycyzmem ocenia swą biegłość, powinien raczej polegać na opracowaniach, a lekturę tekstów źródłowych traktować raczej jako intelektualną przygodę, a nie fundament swych poglądów na dane zjawisko. Z tymi wnioskami w pełni się zgadzam. Z metodologicznych trudności pragnę wspomnieć, że w naukach historycznych istnieje dość jasne rozróżnienie "źródeł" i "opracowań". Jednak już w naukach ekonomicznych rozróżniamy "źródła pierwotne" i "źródła wtórne", czyli z grubsza to, co historycy zwą opracowaniami. Ale tylko z grubsza. Bo ekonomista dokument z epoki oceni jako źródło pierwotne, ale już relację naocznego świadka - jako wtórne Z kolei w naukach technicznych to rozróżnienie zgoła nie występuje, za to funkcjonuje rozróżnienie na wyniki pomiarów własnych i literaturę przedmiotu. Niby podobnie, ale jednak inaczej. Można powiedzieć: "a co to nas obchodzi, wszak jesteśmy historykami". Ale jeśli ktoś się zajmuje historycznym wpływem przemian technologicznych na ekonomiczną sytuację społeczeństw, jakoś to musi pogodzić, co nie jest zadaniem łatwym.
-
Jak to było z tymi kolejkami?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Odpowiadam na pytanie: Emerytura wicedyrektora instytutu branżowego wynosiła 7,000 zł w 1970 roku, w latach 1970-1976 pozostawała z grubsza niezmienna. Potem duża inflacja spowodowała coroczną waloryzację, więc kwot nie pamięta. Z lat 1987-89 nawet własnej pensji nie pamiętam, bo składała się z trzech pozycji, np w na koniec kwietnia dostawałem: pensję za kwiecień, miesięczne wyrównanie do średniej krajowej z lutego i kwartalnego wyrównanie do średniej krajowej do pierwszego kwartału. To była bardzo dobra emerytura, ale jednak utrzymać za tę kwotę cztery osoby w 1976 roku, w tym 21-letnią córkę, studentkę i 17-letniego syna, licealistę, nie było tak łatwo. Nie codzień mięso było na stole, i to bynajmniej nie z powodu braków rynkowych. Nie mieliśmy żadnego dostępu do sklepów specjalnych, zakładowych i innych, do których miał dostęp w zasadzie każdy pracownik. W zakładach pracy były sklepiki i bufety, gdzie można było dostać produkty spożywcze, w otwartej sieci handlowej trudne do dostania. Pań z cielęciną, krążących po domach, jak w latach 80-ych, w naszym domu w poprzednim dziesięcioleciu nie przypominam sobie. No ale mieliśmy własne kury, jajka i kilka kurczaków rocznie. Pamiętajmy, że otwarty handel detaliczny był tylko jednym ze źródeł zaopatrzenia w żywność. Powszechne były stołówki zakładowe, gdzie "posiłek regeneracyjny" dostawałeś "na fabryce" bezpłatnie, a dodatkowo były tanie obiady. W systemie kartkowym coś tam za to wycinano, ale zdecydowanie mniej, niż faktycznie się dostawało. Podobnie było w stołówkach studenckich, z tym, że systematycznie korzystałem z darmowych zup. "Numerek" pobierano przy wydawaniu głównego dania, zupa była bez ograniczeń, jak byłeś głodny, mogłeś wziąć drugą i trzecią porcję. Podobnie jak dżem przy śniadaniu. Dla studentów kierunków chemicznych (tak jak mój)bezpłatnie dostarczano do akademika mleko. Jeden z moich kolegów, który pokłócił się z rodzicami i nie dostawał z domu żadnych pieniędzy ani wiktuałów, a darmowym dżemie, zupach i chlebie przeżył chyba dwa lata. Coś dziś trudne do wyobrażenia. Moje wspomnienia dotyczą Warszawy, nie wiem, jak było gdzie indziej. Nie wystawaliśmy w kolejkach - to znaczy, sobotnie zakupy dla całej rodziny, na które byłem systematycznie wysyłany, zajmowały ze 3 godziny. Ale dziś wyprawa do hipermarketu też tyle zajmie. Jeżeli na jedną babcię złoży się obowiązek zakupienia żywności dla trzypokoleniowej rodziny, to pewnie, że w kolejkach się nastoi. Wiele osób stało w kolejkach, żeby zdobyć lepszy towar - w latach 68-80 i 84-89 w zasadzie stało się po mięso. Nabiał, warzywa, wyroby ze zbóż, alkohol, papierosy były w tym czasie niemal bez kolejek. Gospodarka socjalistyczna, centralnie sterowana, była gospodarką niedoborów. Co chwila czegoś w sklepie zabrakło. Dlatego żeśmy kupowali na zapas, jeśli akurat był dostępny deficytowy towar. W okresie niedoboru papieru toaletowego - to były chyba lata 1981-83 - każdy, kto mógł kupić papier, kupował 10 rolek, bo po tyle sprzedawali na łebka. No i tyle dało się w miarę rozsądnie unieść. No i nigdy papieru w domu nie zabrakło. W socjalizmie nie istniał popyt sztywny, bo nie istniała równowaga rynkowa. Panika rynkowa może wiele zdziałać. Nie pamiętam dokładnie kiedy, ale kilka lat temu w sklepach zabrakło cukru. Źródłem paniki była wypowiedź jakiegoś prominenta, może był to eks-poseł Gabriel Janowski, o tym, że nasze cukrownie padają i zaraz zabraknie cukru. Ludzie uwierzyli i naprawdę na kilka tygodni zabrakło cukru, sklepy na cukrze zarabiały krocie, bo oczywiście ceny detaliczne zaraz poszły w górę. W latach 1968-1989 wiele osób stało w długich kolejkach po żywność, szczególnie po mięso i jego przetwory. Wiele osób jednak nie stało, to znaczy stało, ale w miarę krótkich, powiedzmy - do godziny. Zadowalali się nieco gorszym asortymentem. Najgorszy okres, to lata 1981-1982, fakt, wtedy nawet po wołowinę z kością i zwyczajną na kartki trzeba było coś odstać. Ale - choć na mnie spoczywał główny ciężar zakupów dla czteroosobowej rodziny (ojciec dobiegał 80-tki, matka chorowała na chroniczne zapalenie stawów, siostra pracowała, a ja i tak na wykłady nie chodziłem) stawałem w kolejce, jeśli oceniałem ją jako godzinną. Pewnie parę razy pomyliłem się w tej ocenie i postałem dwie. Więcej - to raz w życiu, jak już wspominałem. Co do okresów krytycznych, to kilka takich było. Lato 1976, lato 1980, potem lato 1981 - wiosna 1982. Pierwsze dwa trwały kilka tygodni, ostatni dłużej. Latem 1980 byłem w Łomży, pracowaliśmy w PPS na obozie naukowym. W dzień wykonywaliśmy pomiary na zlecenie zakładu, no a po południu chlanie i brydż. Taka norma wtedy była. Śniadania jedliśmy "na zakładzie", obiady "na stołówce", no ale zagrychę trzeba było kupić. Na początku nie było problemów, ale któregoś tam dnia wysłana około 18-ej na zakupy ekipa wraca z piwem, pomidorami i ogórkami, ale kiełbasy, sera i pieczywa brak. Co robić? Zeszliśmy do stołówki, uśmiechnęliśmy się do pań i zapytaliśmy, czy coś nie zostało z obiadu. I owszem, dostaliśmy wielką michę piure z kartofli. Trochę trudno było się przyzwyczaić do jedzenia tego przy brydżu bez sztućców, ale daliśmy radę. Ja w żadnym przypadku nie bronię realsocjalistycznego systemu gospodarki planowanej. Był skrajnie niewydolny, co w swych wypowiedziach na temat staram się podkreślić. Centralne rozdawnictwo powodowało, że choć wieczorem miałeś zupę, mięcho i deser na obiad, to rano nie byłeś pewny, czy w ogóle będzie obiad. Ten obiad zawsze był, więc społeczeństwo nie było niedożywione. A na niedziele i święta były też produkty, uważane za rarytasy. Nie brak żywności powodował kolejki, tylko niedostosowanie rytmu dostaw do rytmu zakupów. Ale głodu z tego powodu nie było. Trochę osób na tym niedostosowaniu zarabiało, kupując na handel, ale to chyba nie była liczna grupa - mówię o produktach żywnościowych. A darmowe zupy w Riwierze - to już odrębny problem. Wg dzisiejszych kryteriów, idąc na taką darmową zupkę, jestem złodziejem po prostu. Ale wtedy tak tego nie rozumiano. Miałem zasługi - bo dzielnie studiowałem ku chwale i rozwojowi socjalistycznej ojczyzny, miałem potrzeby, więc zupa mi się należała. Skoro można ją było dostać, nie płacąc, to znaczy, że tak powinno być w socjalizmie. No i na zakończenie: nie wiem, kto będzie się czuć bardziej upodlony: 1) ktoś, kto nie może zjeść szynki, ponieważ nie może odpowiednio wcześnie stanąć w kolejce, więc musi zadowolić się zwyczajną, 2) ktoś, kto nie może zjeść szynki, ponieważ nie stać go na szynkę, więc musi zadowalać się zwyczajną. Nie wiem, w którym wolałbym się znaleźć położeniu. Ale jeśli chodzi o poziom "upodlenia", to stawiam na to drugie. To, że znaczna część społeczeństwa z sympatią wspomina czasy PRL, bynajmniej nie wynika z jakiegoś ogłupienia czy lęku przed wolnością. Po prostu czuli się w tamtym dobrze i bezpiecznie. Nawet ci, którzy mają się dziś obiektywnie znacznie lepiej, niż wtedy, często milej wspominają tamte czasy z powodu dzisiejszego braku poczucia bezpieczeństwa. Że dla bardzo wielu ideałem byłaby socjalistyczna gospodarka centralnie sterowana + wolność osobista, w tym wolność podróżowania za granicę. A i z tych wolności bardzo wielu zrezygnuje na rzecz bezpieczeństwa socjalnego. Trzeba sobie z tego zdać sprawę. Bez względu na to, jaki jest mój osobisty pogląd na tę kwestię. -
I Konstytucja Świata w Ameryce - czyżby nie tak oczywiste?
jancet odpowiedział Shadaia → temat → Pomoc (zadania, prace domowe, wypracowania)
Może chodziło jej tylko o to, by nie używać skrótowca z obcego języka. Faktycznie piszemy ONZ, a nie UN czy ONU, pisaliśmy ZSRR, a nie SSSR, NRD a nie DDR etc. etc. W tym ma trochę racji, chociaż jednak piszemy NATO, a nie OTP (Organizacja Traktatu Północnoatlantyckiego). A może ona jednak używa skrótowca OTP, i za NATO też dostaniesz "1"? Może jeszcze być zagorzałą kaczystką i iść w zaparte, że użyta niegdyś przez Prezydenta forma Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nie tylko nie jest błędną, ale jest jedyną poprawną. Tyle że ja znam jeszcze Stany Zjednoczone Meksyku - geograficznie położone też w Ameryce Północnej (nie ma kontynentu "Ameryka Środkowa"). Stany Zjednoczone Brazylii były kiedyś, ale dziś to República Federativa do Brasil. Swoją drogą nie wiem, czy istnieje jakiś urzędowy wykaz oficjalnych nazw państw w języku polskim. Siak czy owak - Twoja nauczycielka czepia się. Jednak w pewnym poradniku, dotyczącym skutecznego prowadzenia negocjacji, znalazłem ciekawe stwierdzenie: "W negocjacjach jednym z najgorszych błędów jest wykazanie, że to my mamy rację, a druga strona się popełnia błąd". Cytuję z pamięci i notki bibliograficznej też nie jestem w stanie podać. Ale stwierdzenie - wg. mnie - słuszne i mądre. -
Jak to było z tymi kolejkami?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Pozostanę przy swym mniemaniu, iż rok 1951 znajduje się "na przełomie lat 40-ych i 50-ch". A za przeinaczenie, iż Secesjonista nie "linkował", lecz wręcz "cytował", bardzo Secesjonistę przepraszam. No właśnie. Chleba nie brakowało. Ja też parę razy stałem w sobotę kilka - no nie, raczej nie kilka godzin, godzinę, półtorej maksimum - godzin po chleb, zanim doszedłem do wniosku, że lepiej go kupić w piątej po południu, bez żadnej kolejki, bo w sobotę i tak będą sprzedawać wypieki z minionego tygodnia. Cytrusy nie stawały się przedmiotem dyskusji w łonie rządzącej partii. Nie jestem całkiem pewny, czy w systemie frankistowskim istniała jakakolwiek partia, nawet ta rządząca. Natomiast w Polsce PZPR ze względów ideologicznych wmawiała robotnikom, że powinni móc jeść pomarańcze, mandarynki i banany, ilekroć zechcą. No i każdego było na nie stać, ale niekoniecznie mógł je kupić. Myślę, że w tym czasie robotnik z Żyrardowa miał nieporównywalnie lepszy dostęp do owoców egzotycznych (takich jak dla Polski cytryny, pomarańcze, mandarynki i banany), niż robotnik z Barcelony do owoców egzotycznych z jego punktu widzenia. Na przykład do znakomitych jabłek z Polski. Ja też pamiętam, że raz dałem się namówić na ustawienie się w kolejce o 4. nad ranem. I stałem na zmianę z siostrą. Totalnie bez sensu, bo to, co wtedy kupiłem, bez problemu można było kupić około 10-ej w zwykłym osiedlowym sklepiku. No właśnie tego usiłuję dowieść. Więc się cieszę, iż się w pełni zgadzamy. Nota bene - parę lat temu, to chyba była jesień 2011 roku, została puszczona plotka, że zabraknie cukru. Albo że znacznie podrożeje. Wszyscy zaczęli kupować cukier, co spowodowało i braki, i bardzo gwałtowny wzrost cen. Nic mnie to nie obchodziło, bo cukru zużywamy cca 2 kg rocznie, ale akurat wtedy mi się skończył cukier do kawy i brak cukru odczułem dotkliwie. Byli ogłupieni zachodnioeuropejską propagandą, że w Polsce panuje głód. Piwo "Żywiec" było artykułem luksusowym. W latach 70-ych było w ciągłej sprzedaży w niektórych sklepach, jednak go nie kupowałem, bo dość drogie było. Natomiast na Mokotowie w ciągłej sprzedaży było piwo wareckie, a także jego droższa odmiana - "Pułaski". Miało charakterystyczną chmielową goryczkę, podkreślaną przez wodę z wareckich źródeł, ze znaczącym stężeniem jonów Mg++, co dawało ówczesnej "Warce" niepowtarzalny wyraz. Jeżeli ktoś usiłuje odnaleźć ten wyraz we flaszce piwa z napisem "WARKA", to daremny trud, bo jest to piwo warzone w Elblągu, Braniewie albo w Leżajsku. Podobno beczkowe może być naprawdę z Warki. Natomiast faktem jest, że w latach 1982-1988 w Warszawie panował piwny głód. Piwo było nie do dostania, zarówno w sklepach, jak i w tańszych zakładach gastronomicznych. Nie wiadomo, dlaczego, bo choć w Żyrardowie raczej nie bywałem, to jednak wiem, że w pobliskim Grodzisku Mazowieckim czy Radziejowicach piwa było pod dostatkiem, choć niekoniecznie był to akurat "Żywiec". Z tym się całkowicie zgadzam. Gdzieś coś się pojawiło, więc tam biegniemy kupować. I zaraz się to kończy. Przez większość tego okresu mój ojciec był emerytem. W owym czasie spadał z dość wysokiego stołka - w 1965 był wiceprezesem Polskiego Radia ds. techniki, choć odmówił wstąpienia do PZPR. Po 68 dostał awans skośny w dół, ponieważ jego zwierzchnikiem był Szpigler, Żyd. Został wice-dyrektorem ds. naukowych w Instytucie Łączności. Bez żalu, bo tak naprawdę to to stanowisko bardziej jego predyspozycjom odpowiadało. No ale od 1970 roku był po prostu emerytem. Matka nigdy nie pracowała zawodowo, więc z jednej emerytury trzeba było utrzymać cztery osoby. Nie przelewało się. Nie codzień było mięso na stole. Nie wiem, jakim cudem rodzicom udało się ustrzec mnie od świadomości, że jestem znacznie uboższy od swoich kolegów z klasy. Oni na 18-kę dostawali Fiata 126p, a ja - magnetofon. A i to ze spadku po wujku z Anglii. Bo emerytury ledwo starczało na życie. Ale głodny nie byłem. Wizyty osób z "zachodu" były związane z działalnością mojej siostry w IESTE, dzięki którym wyjechała raz i drugi "na zachód", a jej tamtejsi znajomi złożyli na rewizytę. Natomiast moi teściowie (tu już mówimy o latach 80-ych) byli profesorami na SGPiS - dziś SGH. Z tego powodu zapraszali do Polski swoich zachodnioniemieckich i austriackich kolegów. Jeżeli chodzi o rasę, to teściowa była ćwierć-Żydówką. Co jeszcze, Panie Moderatorze, życzysz sobie wiedzieć o moich rodzicach i teściach? Bo - przyznaję - pytanie zda mi się nieco obrzydliwe. -
Czy często? Śmiem wątpić. Zwykle jednak zarzewiem wojny domowej jest chęć dokonania przez jedną ze stron przewrotu, czyli rewolucji. Fakt, w sumie wojny nie było. Cienias był i tyle Tu akurat podobnie to przebiegało. Najbardziej krwawa, terrorystyczna kampania Cromwella - irlandzka - miała miejsce już po śmierci króla. Podobnie szkocka. Zasadnicza różnica, jaką dostrzegam, to to, że jakobini i ich następcy tworzyli jakieś prawa, na mocy których skazywano niewinnych ludzi na śmierć i wyrok wykonywano w owego prawa majestacie, przez ścięcie gilotyną przy świadkach, którzy licznie zbierali się na placu straceń. "Ironsides'i" Cromwella uważali, że Boga mają za sobą i żadne inne prawo nie jest im potrzebne, więc wrogów rżnęli bez wyroku, bez gilotyny - mieczem, kopią, kuszą, pałką, no i bez świadków - z wyjątkiem tych, którym się udało uciec. Nie wiem dlaczego miałbym tą cromwellowską metodę uznać za bardziej szlachetną. Choć może faktycznie, gdybym miał być niewinnie przeznaczony na śmierć, to lżej by mi było, gdyby to odbyło się bez wyroku, niż po wyroku sądu, który mej niewinności nie wziął pod uwagę. Tu mamy dość wyraźną różnicę, choć nie wiem, na korzyść której z rewolucji miałaby ona świadczyć. No i nie wszyscy są zgodni co do tego, że Cromwell w sposób naturalny dożył dni swoich. No ale ścięty nie został. To fakt.
-
-
Ależ ja uważam się - a raczej tego innego zaślinionego starucha, z którym się natenczas identyfikuję - za osobę uprawnioną do oglądania zajęć WF na Orliku. Nie wiem, jak to interpretuje zleceniodawca, ale w samym zapisie nie dostrzegam nic złego. Wręcz przeciwnie.
-
Sporo ciekawych kwestii poruszyłeś, postaram się im sprostać. Jednak Dwernicki pomawiany był o - jakbyśmy to dziś nazwali - alkoholizm i to w wysokim stadium uzależnienia. Jestem jak najdalszy od odmawiania prawa alkoholikom do wykonywania dzieł wybitnych, jednak wielomiesięczne skuteczne dowodzenie w warunkach polowych, niemal ciągle w intensywnym marszu, szybka reakcja na polu bitwy świadczą o "trzeźwości umysłu". Po pijaku można tworzyć literaturę, jak Hemingway, może się zdarzyć jakaś przypadkowa wygrana, ale ten ciąg sukcesów Dwernickiego nie mógł być wynikiem przypadku, jedynie zdolności dowódcy. Czy mógł stale dowodzić po pijanemu? Zdecydowanie nie. Z pewnością był birbantem i hulaką, ale jednak w sytuacji, w której coś naprawdę od niego zależało, zachowywał trzeźwość umysłu. Nie wiem, czy ktoś zaczyna od źródeł, ale wiem, że wielu przykłada nadmierną wagę do materiałów źródłowych. Jako przykład przytoczę swą własną tezę, że na Podolu w latach 1684-1698 nie było janczarów. Pod pojęciem "janczarów" rozumiałem konkretną formację, rodzaj gwardii sułtańskiej. Zarzucono mi, że plotę bzdury, ponieważ towarzysz chorągwi pancernej Iksiński w swoim pamiętniku pisał, iż walczył z janczarami. Towarzysz Iksiński mógł dostrzec jedynie, że walczył z tureckimi piechurami, zbrojnymi w karabiny ze stali kutej, zwanymi janczarkami i zapewne noszącymi jakieś białe coś na głowie. Wygląd tych piechurów zgadzał się z wyobrażeniem Iksińskiego o tym, jak wyglądają janczarzy, więc sytuację opisał zgodnie ze swoją wiedzą. Tak naprawdę chodziło mu tylko o to, że walczył z piechurami, odzianymi na janczarski sposób, o istnieniu janczarów - sułtańskich gwardzistów się tak naprawdę nie wypowiadał, a nawet zgoła nie wiedział, że taka formacja w ogóle istnieje. Co do wartości dzieł dr. inż. Radosława Sikory pozwolę sobie zachować swoje zdanie odrębne. Kto to jest "autor wydarzenia"? W najmniejszej mierze nie usiłuję bronić tezy, że "autor" czy też "świadek" wydarzenia "nie wiedział, co było". Owszem - wiedział to, co widział. I to co widział - opisuje. Jednak czytając takie relacje starannie staram się oddzielić to, co autor naprawdę widział, od tego, co zasłyszał albo sobie dopowiedział potem w wyniku działań propagandowych. Po prostu - czytając materiał źródłowy, muszę sobie zadać pytanie, kim był autor tego dokumentu i do czego ten dokument służył. Nie rozumiem tej zasady. Proszę, wytłumacz ją jaśniej. Jeżeli chodzi o relacjonowanie tego, co uczestnik naprawdę widział i czego doświadczył - to w 100% zgoda. Jeśli chodzi o relacjonowanie tego, czego uczestnik nie widział, a - w jego przekonaniu - powinien widzieć i z tego niewidzenia - niewiedzenia buduje później relację, to już zupełnie inna sprawa. Na dziś wystarczy.
-
Jak to było z tymi kolejkami?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Jeszcze raz podkreślam, że sam jestem beneficjentem systemu kapitalistycznego, radzę sobie w nim całkiem nieźle i w najmniejszym stopniu nie usiłuję twierdzić, że system real-socjalistyczny był lepszy. Mimo to kłamstwo pozostaje kłamstwem i jemu się przeciwstawiam. W telewizji i innych publikacjach raczy się nas obficie wizją sklepu, gdzie jedynie ocet stoi na półkach. To zdjęcie oglądałem już z tysiąc razy. Samo zdjęcie, jak to zdjęcie, utrwaliło pewną sytuację, która w określonym miejscu i czasie zaistniała. Ono jest prawdziwe. Kłamstwem jest sugerowanie, że taka sytuacja była typowa dla epoki realnego socjalizmu. To nazywam "tanią propagandą". Owszem, jesienią 1981 roku nastąpiła kompletna dezorganizacja handlu żywnością, ale i tak nikt raczej nie głodował, choć niekoniecznie jadł na obiad to, co zaplanował. Ale octem się nie żywił. Moje stanowisko opieram na własnych obserwacjach, więc siłą rzeczy dotyczy lat 1965-1989. Secesjonista linkuje do źródeł z przełomu lat 40-ych i 50-ych, nie odnoszę się do tego. Choć zauważę, że wtedy to i w zwycięskiej Wielkiej Brytanii były kartki na żywność. Nie bardzo rozumiem, dlaczego ciągła obecność cytrusów na być miarą dobrostanu społeczeństwa. A konkretnej - pomarańczy i mandarynek, bo cytryny były w ciągłej sprzedaży i nie przypominam sobie najmniejszego kłopotu z ich nabyciem. Dziś pomarańcze są w ciągłej sprzedaży a ja jem je chyba rzadziej niż wtedy. I ówczesny apetyt na pomarańcze mogę wyjaśnić tylko rzadkością tego dobra. Bo niczego nadzwyczajnego w smaku pomarańczy nie czuję. Gdzie im tam do ówczesnych jabłek - landsberskiej, koszteli, malinówki etc. Dziś już ich nie kupisz, jeszcze czasem się zdarza szara i złota reneta, antonówka - ale tak ogólnie dostępne są jakieś świństwa jabłkopodobne. Bo one są produktywne !!! To trochę paradoks - gospodarka niedoborów realnego socjalizmu powodowała, że opłacała się produkcja dóbr "małoproduktywnych" i ich sprzedaż po bardzo umiarkowanych cenach. Pomarańcze i banany jadłem jedynie od święta. Ale w ogóle owoców miałem w bród, i to lepszych i smaczniejszych, niż mamy dziś. Nie wątpię, że w latach 60-ych i 70-ych w Hiszpanii bez problemu można było dostać cytrusy. I pewnie zbyt drogie nie były. Bo te owoce tam rosną, a w Polsce były owocami egzotycznymi. Czy można było tam kupić landsberską, kosztelę, malinówkę, renety, antonówkę? Wątpię. Bo to polskie owoce, dla Hiszpanów egzotyczne. Nie wiem, z jakiego powodu mam uznać brak akurat pomarańczy w ciągłej sprzedaży z jakieś upodlenie. Jakie "pięć godzin"? Skąd wziąłeś informację, że trzeba było stać pięć godzin w kolejce, żeby kupić zwyczajną kiełbasę? Chyba z owej "taniej propagandy". Owszem, po szynkę wędzoną to trzeba było coś odstać, ale nie pięć godzin. Baleron i polędwica wędzona to już były łatwiej dostępne. Ale kiełbasa? Stać pięć godzin po kiełbasę? To jakieś żarty. No może należałoby nazwać rzecz po imieniu - kłamliwa propaganda. Nikt. I nikt w PRL (no może poza kilkoma tygodniami jesienią 1981) nie stał. Byłeś wtedy w Polsce? Zaopatrywałeś rodzinę? Stałeś w tych kolejkach, czy tylko o nich słyszałeś? Jeśli się stało, to po szynkę. I tylko takie pytanie - czy hiszpański robotnik w latach 60-ych i 70-ych kupował sobie szyneczkę zawsze, gdy tylko miał ochotę? Stałeś 6 godzin w kolejce po papier do tyłka? Bo ja nie. Owszem, czasem trzeba było raz na miesiąc zebrać gazety z domu, oddać je do punktu skupu, który znajdował się kilkaset metrów od domu, i dostać zapas papieru na miesiąc. To jakieś upodlenie było? Dziś byśmy powiedzieli, że to EKOLOGICZNE rozwiązanie, Ale to i tak czasem, bo w sumie papier toaletowy nie był w ciągłej sprzedaży, tylko zjawiał się raz tu, raz tam. Sprzedawano po 10 rolek na łebka. Każdy brał po 10 rolek, więc szybko znikał. No właśnie - jakiej? Bo u mnie w domu (znaczy w domu moich rodziców i teściów, oraz na teściów działce) dość często przyjmowaliśmy gości z Belgii, Holandii, Niemiec, Austrii. I jakoś nie czuliśmy odmienności cywilizacyjnej. Najedli się u nas, napili - zwykle wielce ich zdumiewała jakość bułgarskich win, które u nas były za grosze, a oni twierdzili, że na tej jakości wina ich w domu nie stać. Po "stanie wojennym" od tych Holendrów dostaliśmy paczkę żywnościową. No fakt - był tam bez sensu kilogram cukru oraz jakieś paskudne mięsne konserwy, jakieś kosmetyki, ale poza tym 30 puszek Heinekena, litr Jasia Wędrowniczka (niestety, szarpnęli się tylko na czerwonego) i litr brandy Stocka.Te konserwy mięsne oni pewnie uważali za znakomite i luksusowe, ale gdzie im tam było do "odrzutów z eksportu" szynki "Krakus". No właśnie. Ci Holendrzy, którzy byli w Polsce w 1980 czy 81 roku, jakoś nie uwierzyli, że po wprowadzeniu stanu wojennego cierpimy głód srogi. Raczej uznali, że brak nam dobrych trunków. Ich jakoś ta durna propaganda nie ogłupiła. Niestety do dziś ogłupia innych. -
Choć nie zgadzam się z Tomaszem, iż Orliki to całkiem nieudana inicjatywa, pomimo iż mam pewne wątpliwości co do skuteczności prób budowania społeczeństwa obywatelskiego za pieniądze "z zewnątrz" (choć co robić, gdy "wewnętrznych" nimo), jednak całkiem się z nim zgadzam z tym, że "to teraz jeszcze próba napadu na kolejną kasę. A po jakiego grzyba ?" Orlik, zadaszony czy nie, pozostanie publicznie dostępny i ja, jako ten zaśliniony staruch mam prawo tam wejść i patrzeć, jak jest to wspólne (więc po części i moje) dobro wykorzystywane. Zakładając, że Rybqa jest osobnikiem rodzaju żeńskiego, żadnego w tym zboczenia dostrzec się nie da. A w miejscach publicznie dostępnych należy występować w stroju do charakteru miejsca adekwatnym. Jeżeli mimo to będę się ślinić, to jakoś trzeba to przeżyć. Ian Anderson ułożył, a zespół "Jethro Tull", którego był liderem, grając nomen-omen na flecie, wykonał kiedyś znakomity kawałek na ten temat, pod znamiennym tytułem "Aqualung", czyli "nurek". Mam nadzieję, że świadomość iż to, czego doświadczasz, choć niemiłe, nie jest zależne od zadaszenia lub niezadaszenia, lecz jest odwieczną częścią ludzkiej egzystencji i na ten temat powstały arcydzieła kultury, dostarczy Ci, Rybqo, pewnej satysfakcji i może następnym razem ten "obśliniony facet" wyda Ci się nieco mniej odrażający. Bo on wolałby być pięknym młodzieńcem, tyle że nie może. No i na zakończenie przypomnę Ci, Rybqo, że za ileś tam lat będziesz starą babą i żaden facet ślinić się na Twój widok nie będzie. Choć - zapewne - "Orliki" pozostaną niezadaszone. Smutne, ale prawdziwe.
-
Zaporoże - do kogo było przynależne?
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Może i całkiem nieźle, ale nie wystarczająco dobrze, skoro jednak ta garść zdziałała, co zdziałała. A udało się jej to m.in. dlatego, ze za porohami robiła to, co chciała, i ni wojsko, ni administracja Rzplitej nic tam nie mogła. Jednak muszę oceniać rzeczy po ich owocach. A owocem wiary w to, że "Kudak pilnuje Siczy całkiem nieźle", była wojna domowa, w którą wmieszały się trzy obce mocarstwa, trwała 50 lat i spowodowała spadek Rzplitej z rangi regionalnego mocarstwa do państwa trzeciorzędnego, dla którego partnerem był jakiś tam elektor saski, a i on na nas patrzył nieco z góry. -
Zaporoże - do kogo było przynależne?
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Kudak nie leżał na Zaporożu. Porohy dnieprzańskie były poniżej Kudaku. Kudak pilnował tylko jedną z dróg, wiodących na Zaporoże. -
Na pewno w bardziej widowiskowy sposób . Czy więcej? Pierwsza wojna domowa, Druga wojna domowa, kampania irlandzka i w końcu szkocka. W sumie 9 lat krwawych wojen. Prześladowania papistów, rojalistów i wielu grup religijnych. Z kimś ci "Ironsides" walczyli, nie? A to tylko w epoce Cromwella. A przemiana ustrojowa w Wielkiej Brytanii zaczęła się już przed jego wejściem na scenę polityczną i skończyła po jego śmierci. Była powolna, wieloetapowa, nie tak spektakularna, jak rewolucja francuska. Ale czy pociągnęła zdecydowanie mniej ofiar? Nie wiem, mam wątpliwości. Natomiast samo pojęcie terroru zdaje się być tworem francusko-rewolucyjnej myśli politycznej.
-
Czyżby? Bo tak jakoś mi się kojarzy nazwisko Cromwell i jakaś królewska głowa oddzielona od reszty ciała?
-
Mała pomoc w zebraniu informacji:)
jancet odpowiedział donegon → temat → Pomoc (zadania, prace domowe, wypracowania)
W zasadzie się z Tobą, Tomaszu zgadzam, przynajmniej z tym, że lepiej przelewać krew wroga, niż własną. Aczkolwiek jeszcze bliższa jest mi wersja, w której, krwi nie przelawszy, siedzę sobie ze swoim niegdysiejszym wrogiem na ławeczce, popijamy słodką a mocną nalewkę z jednej flaszeczki i oglądamy, jak nasze wnuki bawią się w piaskownicy. Co do tematu, to dość trudno jest mi znaleźć przykład śmierci za ojczyznę, przyjętej świadomie i dobrowolnie, i jeszcze dla tej ojczyzny obiektywnie korzystnej. Zawodowych wojskowych też biorę pod uwagę, bo choć ryzyko śmierci maja wpisane w umowę o pracę, to nie znaczy, że nie starają się go zminimalizować, a jej samej - uniknąć. I wydaje mi się, że taką sytuację historyczną znalazłem. Chodzi mi o epopeję polskiej armii u boku Napoleona w kampaniach 1813 i 1814 roku. Zdawałoby się, że już przed Lipskiem było w zasadzie jasne, że Bonaparte już do Warszawy nie wróci, Polski nie wskrzesi, więc lepiej złożyć broń i zdać się na łaskę i niełaskę zwycięzców wcześniej, niż później. Wywalczyć nic nie wywalczymy, a tylko więcej z nas zginie. Jednak podjęto inną decyzję. Wielu żołnierzy zginęło, a symbolem skutków tej decyzji była śmierć ks. Józefa Poniatowskiego pod Lipskiem. Uważam, że ta decyzja była słuszna. Że armia polska, oddająca się w służbę carską pod St. Denis uzyskała lepsze warunki i dla siebie, i dla Polski, niż gdyby to zrobiła niemal 2 lata wcześniej w Krakowie. Zyskaliśmy opinię "do końca wiernych". Aleksander uwierzył, że będziemy mu równie wierni za "Kongresówkę", jak Napoleonowi z Księstwo Warszawskie. Zatem śmierć ks. Józefa Poniatowskiego jestem skłonny uznać za "słodką", "zaszczytną" no i w jakimś sensie korzystną dla ojczyzny. Zresztą pomyślmy, jaką rolę mógłby odgrywać ks. Józef Poniatowski w pokongresowej Polsce i Europie? Zostać namiestnikiem zamiast Zajączka? Zostać zesłanym - może, ale kto chciałby go zesłać? Emigrować do Ameryki (pewnie by tam dostał przyzwoite stanowisko) czy do Szwajcarii? Nie sądzę, żeby którąkolwiek z tych ról wolał od śmierci. Sądzę, że nie zależało mu na przeżyciu klęski pod Lipskiej. Elstera była WYBOREM.