jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Oraz nadmierna skłonność do wypowiadania apodyktycznych sądów. Faktycznie, w dzisiejszym lotnictwie nie ma podziału na samoloty nocne i dzienne, ale podczas II wś. wyglądało to mocno inaczej. Wyróżniano myśliwce i bombowce nocne od zwykłych - nie spotkałem się z określeniem "dywizjon myśliwców dziennych", ale z określeniem "dywizjon myśliwców nocnych" jak najbardziej. Podobnie z bombowcami. Bombowce nocne od zwykłych różniły się początkowo także konstrukcją - to znaczy konstruktorzy starali się stworzyć maszyny, szczególnie predysponowane do lotów nocnych. Takim nocnym bombowcem był np. Avro Lancaster http://en.wikipedia.org/wiki/Avro_Lancaster . W późniejszym okresie coraz mniejszą wagę przywiązywano do cech konstrukcyjnych, ale do końca wojny jednak bombowce nocne inaczej malowano, niż zwykłe - od spodu te pierwsze na czarno, a te drugie na szaroniebiesko. Szaroniebieski kadłub w świetle reflektorów OPL wyglądałby znakomicie. Całe dywizjony były przeznaczane do działań w nocy - zapewne więc szkolenie, czy po prostu przyzwyczajenie do nocnych warunków lotu i nawigacji też było istotne, o czym wspomniał Amon. Podobnie jak o przyrządach nawigacyjnych. Zresztą do końca wojny, a nawet i dłużej, na frocie wschodnim używano z powodzeniem "kukuruźnika" Po-2 właśnie jako bombowca nocnego. W dzień byłby raczej nieefektywny. Cała jednostka zwała się 2 Pułk Nocnych Bombowców "Kraków".
-
Słusznie, Secesjonisto, rektyfikacja nie nie jest po prostu dwu- czy nawet trzykrotnie powtórzony proces destylacji różniczkowej. Spirytus rektyfikowany otrzymujemy w wyniku procesu, przeprowadzonego nie w alembiku, czy innym urządzeniu, działającym na podobnej zasadzie (wątpię, by przyzwoity wiejski bimbrownik wiedział, że posługuje się alembikiem), lecz prowadzonym w kolumnie rektyfikacyjnym, w której proces rektyfikacji zachodzi - w zależności od powrotu i przebiegu linii operacyjnej względem linii równowagi - na kilkunastu lub dwudziestu kilku, a nawet większej liczbie półek. Na każdej półce zachodzi zaś coś, odpowiadającego (w pewnym przybliżeniu) destylacji równowagowej. To jednak inny proces, niż ten w alembiku, czy w bimbrowni, gdzie mamy do czynienia z destylacją różniczkową. Najważniejsza różnica polega na tym, że w destylacji równowagowej... nie, chyba zaniecham tłumaczenia na forum historycznym dalszego wyjaśniania różnic pomiędzy rektyfikacją a powtarzaną destylacją różniczkową itp. Zainteresowanych proszę o kontakt na priv, to prześlę stosowną literaturę i wykres. Wracając do trunków. Fernet to chyba włoski wynalazek, jednak pewnym zbiegiem okoliczności stał się popularny także w niegdysiejszej Czechosłowacji, a może i w Austrii. W innych krajach go nie spotkałem, choć na Węgrzech istniej podobny trunek, choć znacząco słodszy - Unicum. Najbardziej znanym u naszych południowych sąsiadów jest fernet Stock z czeskiego Božkowa. Na Słowacji można też dostać Mikulašský z Liptowskiego Mikulasza i Karpatský z Pezinka. Jest to niesłychanie gorzka, ziołowa nalewka (właściwie - nastojka). Pierwszy raz zetknąłem się z tym trunkiem zimą 90/91, przebywając w "rázovitej goralskej obci Ždiar" ze studentami na obozie, powiedzmy... narciarskim. Jeden z kolegów kupił tego flaszkę (Fernet Stock) i wszyscy zgodnie uznaliśmy, że jest to coś absolutnie nie nadającego się do picia. Po prostu kwintesencja goryczy. Jednak już latem 91 roku, nad jeziorem Počuvadlo, poznałem jeden ze sposobów wykorzystania tego trunku - do drinku, zwanego "bávorák" albo "bávorské pivo". Bierze się 50-tkę ferneta, wlewa do półlitrowej szklanki na piwo, dodaje kilka kostek lodu, plasterek cytryny, a następnie szybko dopełnia schłodzonym tonikiem, tak aby powstała dość trwała piana. Wygląda jak piwo, smakuje znakomicie, świetnie gasi pragnienie - nawet lepiej niż piwo, szczególnie gdy jest naprawdę upalnie, bávorák jest niezastąpiony. W cztery lata później, w takim barze przy autostradzie poznałem kolejne zastosowanie tego trunku. Włoscy kierowcy TIR-ów zamawiali espresso i kieliszek ferneta, ze 40 g. W prawdziwym włoskim espresso płynu niewiele więcej, a ci wlewali cały kieliszek ferneta do tej ociupinki kawy - czyli mniej więcej fifty-fifty - i wypijają na jeden "siup". Spróbowałem i polubiłem. Daje niesamowitego kopa, ponadto nie czuć od człowieka alkoholem. Zapach ziół i kawy zabija wszystko. Od tego czasu, jeśli mogę, dodaję sobie ferneta do kawy, co prawda w znacznie łagodniejszych proporcjach. Dziś czasem wypiję i kieliszeczek ferneta czystego na apetyt, albo po nazbyt sutym posiłku. A jako lekarstwo na niestrawność - kieliszeczek ferneta rozcieńczony wodą.
-
Roman Różyński zdaje się stwierdzać, że sejm Rzplitej parlamentem nie był ani w 1717, ani kiedy indziej, ani suwerennym, ani niesuwerennym. Ja jednak - na potrzeby tego wątku - pozostanę w sferze mainstreamowego nazewnictwa, zgodnego z Encyklopedią PWN http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3954439/parlament.html, że jednak parlamentem był.
-
A jeszcze bardziej niebywałe jest to, że dziś piszę te słowa na maszynie, o której mocy przerobowej, rodzaju protokołu, kernelach, Ossannach i wielu innych rzeczach nie mając bladego pojęcia. W zasadzie jedyne parametry, które mnie interesują, to pojemność dysku i szybkość transmisji danych z Internetu - choć i tych nie pamiętam, musiałbym sprawdzić. Wszystkie inne są po prostu wystarczające. Wystarczające - to znaczy, że nie natknąłem się w praktyce na ograniczenia, z nich wynikające. Oczywiście muszę nadmienić, że nie użytkuję gier najnowszej generacji (ani poprzedniej, przedpoprzedniej itd.).
-
Otóż problem w tym, że nie wiem. Wszystkie znane mi wydarzenia historyczne zawierają się w kręgu zdarzeń prawdopodobnych, a nawet dość prawdopodobnych. Często zdarza się coś o mniejszym prawdopodobieństwie od zdarzenia alternatywnego, ale jednak dość prawdopodobne. Było mało prawdopodobnym, że królewicz zarazi się trądem, jednak trąd był częstą chorobą i niczego nadzwyczajnego w tym nie widać. Oczywiście, że poszczególne zdarzenia historyczne są nieprzewidywalne, tak jak nieprzewidywalny jest wynik totolotka (w końcu ktoś wygrywa te wielkie kumulacje, choć to skrajnie nieprawdopodobne zdarzenie), albo jak wynik pojedynczego rzutu kostką. Jednak przyjmowanie założenia, że jak 100 razy rzucę kostką to 100 razy wyjdzie mi "szóstka" pozostaje bzdurne. Jednak historią, podobnie jak ruletką, rządzi prawo wielkich liczb. Może zajść jedno czy drugie zdarzenie, bardzo mało prawdopodobne, działające na korzyść "A", ale potem zapewne zdarzą się inne, bardzo prawdopodobne i w końcu kolejne, mało prawdopodobne, działające na korzyść "~A". W ruletce może się zdarzyć, że raz czy drugi suma wygranych przekroczy sumę wpłat, ale generalnie to salon zgarnie 1/13 (o ile dobrze pamiętam materiał z liceum) wszystkich postawionych pieniędzy dla siebie. Przyjęcie założenia, że jedno zdarzenia miało przebieg inny, niż historyczny, ale w miarę prawdopodobny (powiedzmy nie mniej, niż 1%) otwiera pole do ciekawych dociekań. Przyjęcie, że długi ciąg wydarzeń będzie składało się ze zdarzeń o takim prawdopodobieństwie, wszelką intelektualną zabawę zabija. Ps. Przekręcanie ników jest nieeleganckie i świadczy co najmniej o lekceważeniu interlokutora. Nawet jeśli nie dotyczy tak ważnej różnicy, jak Amon i Aton.
-
Kto to wymyślił? Zakaz karania bez sądu.
jancet odpowiedział Brazolek123 → temat → Pomoc (zadania, prace domowe, wypracowania)
Brzmi, Brunonie, jakbyś "podobno" przyznał rację. -
Odnoszę wrażenie, że wyrażę nie tylko swój pogląd, stwierdzając, że z powyższym zdaniem fundamentalnie się nie zgadzam. Historia alternatywna zajmuje się dającymi się przewidzieć konsekwencjami innego - bardzo prawdopodobnego - przebiegu konkretnego zdarzenia. Można by np. rozważać, co by było, gdyby Król Trędowaty nie był trędowaty. Był zdrowy, energiczny, spłodził syna - następcę tronu i dożył co najmniej 40-tki, czyli 1201 roku. Prawdopodobne - jak najbardziej. To nawet było bardziej prawdopodobne, niż faktyczny przebieg zdarzeń - królewscy synowie raczej rzadko zarażali się trądem. I miałoby swoje konsekwencje. W jakim okresie czasu te konsekwencje można rozsądnie przewidywać? Trudno powiedzieć, może do początków XIII wieku, może do jego połowy, ale raczej nie wiele dłużej. Bo w końcu jego następca równie dobrze mógł być politycznym geniuszem, jak i kompletnym idiotą. Wcale nie musiał kontynuować polityki ojca. Przyjęcie założenia, że Baldwin nie był chory, jak najbardziej mieści się w historii alternatywnej. Natomiast przyjęcie założenia, że jakimś złożeniem losu wszyscy ludzie, zamieszkujący pewne królestwo z przyległościami, stają się mądrzy, szlachetni, spolegliwi, tolerancyjni - nikną uprzedzenia rasowe, narodowe i religijne, prawi - nawet jeśli są chciwi, nie mają pokusy pomnożenia swego majątku poprzez zabór i rabunek, etc. etc. jest równie prawdopodobne, co złożenie, że pod Hittin pojawiło się stado rozjuszonych smoków z krzyżem lotaryńskim na czole i rozpędziło szkaradną armią Saladyna. Tyle że nawet przyjmując takie założenie, nie mam żadnych, absolutnie żadnych narzędzi poznawczych, aby - choćby w formie intelektualnej zabawy - przewidzieć jego konsekwencje na ponad 800 lat do przodu. To już nawet nie jest fantastyka, to już raczej fantasy. Fantastykę i fantasy można tworzyć, ale pola do dyskusji nie dostrzegam. HOWGH.
-
No tak, normalka Ja zaczynałem od Amstrada 1512, procesor 8086, a właściwie dwa, bo był to wariant z coprocessorem. Jeden flopp 5,25' - pojemność - 360 kB. No i twardziel 20 mega. Był to taki wypasiony sprzęt, że pół Politechniki mi go zazdrościło. W dodatku po prostu stał na moim biurku i rano, pijąc kawę, mogłem sobie zagrać w Diggera. A był to rok 87. Na takim floppie 360 kB mieścił mi się program MultiPlan i wszystkie pliki, które w nim utworzyłem. Jeśli chodzi o obliczenia, to robił w zasadzie wszystko, co robię dziś na Excelu - no nie miał Solvera. Ale za to był program Eureka do rozwiązywania równań. Genialny. Np. piszesz sobie "2*x^2=8", wciskasz AltS i dostajesz wynik "2". Układy równań też rozwala. Podobno nawet równania różniczkowe może rozwiązywać, ale to mi się nigdy nie udało. I tak świetny program, tyle że zajmuje kupę miejsca - całe 168 kilo. Ten program sobie zachowałem i co parę lat okazuje się przydatny.
-
Czy Królestwo Kongresowe miało większą autonomię niż PRL?
jancet odpowiedział STK → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Oczywiście rok 1865 to wciąż powstaniowa anomalia. Wprawdzie realnych działań powstańczych w tym roku już praktycznie nie było (ks. Brzóska jeszcze się ukrywał i to wszystko), ale budżet był przecież planowany w 64 roku na podstawie tego, co się działo w 63. -
Czy Królestwo Kongresowe miało większą autonomię niż PRL?
jancet odpowiedział STK → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Oczywiście, że istniały znaczące cechy odrębności - czy raczej odmienności - stosunków na terenie KP od rdzennej Rosji po roku 1832. No choćby złotówki i ruble. Albo przywrócone stanowisko namiestnika. Ale ta odmienność nie stanowiła nawet śladowej autonomii, o atrybutach suwerenności nie wspominając. Nie było elementu samorządzenia, urzędnicy byli nominowani przez władze zwierzchnie z centralą w Petersburgu. Zważywszy na rozmiary i liczbę ludności KP i reszty imperium dane zaiste szokujące. Mój inżynierski sceptycyzm każe mi - w przypadku tak dużych rozbieżności - zastanowić się, czy aby do pomiaru nie wkradł się błąd gruby. Jeśli różnica wynosiłaby 50% - ok, ale jeśli miałaby wynosić 500%, to mi się zapala czerwone światełko. To akurat święta prawda. I w socjalizmie się to zachowało. Wysocki prawie jednym tchem śpiewa "она была в Париже" i "она была в Варшаве". Z tym, że "prawie czyni wielką różnicę". Do dalszych postów bavarsky'ego się nie ustosunkowuję, bo nijak nie wiem, o co chodzi, bo ja to prosty inżynier jestem. -
Sporą dyskusję wzbudzał fragment z "Ballad u romansów" Mickiewicza: to siedziała w bieliźnie niewiasta . W komentarzach, szczególnie do wydań dla szkół, nieodmiennie znajdowałem objaśnienie, że w żadnym razie nie była to "bielizna" w późniejszym tego słowa znaczeniu (czyli u kobiet - majtki, stanik, koszula, halka, ewentualnie jeszcze koszula nocna) - no bo zgorszenie dziatek by było, toć to szkole miano czytać, a wychodziłoby, że wojewoda rację miał, choć niewłaściwie jej dochodził, a morał z wiersza inny miał wynikać. Dla przykładu: http://wolnelektury.pl/katalog/lektura/czaty.html bielizna (daw.) — biała suknia (zwykle zakładana na noc do snu lub pod wierzchnie, barwne i ozdobne szaty). Z tego przynajmniej wynika, że objaśniający przyznaje, że była to odzież wewnętrzna, a nie normalna. Jednak dwa wersy dalej dowiadujemy się, że rzeczona pani "jedną ręką ... pierś kryła pod rąbek bielizny", a z pierwszej zwrotki dowiadujemy się, że wojewoda spodziewał się ją zastać w łóżku, a nie w ogrodzie. O żadnej "sukni, ... zakładanej pod wierzchnie, barwne i ozdobne szaty" mowy być nie może. Dalej idzie prof. Radosław Pawelec http://www.rp.pl/artykul/442144.html?print=tak : Tak, była w białej sukni. Poszła się spotkać z kochankiem, byłoby więc uzasadnione, gdyby siedziała w bieliźnie. Ale ona bielizny nie miała, bo w pierwszej połowie XIX wieku bielizny, tak jak dzisiaj ją rozumiemy, po prostu nie było. W tym ostatnim stwierdzeniu profesor się myli. Wprawdzie błędu - co do odzieży damskiej - dowodnie wykazać nie potrafię, jednak pozostaję przy przekonaniu, że wprawdzie większość kobiet ówczesnych nie nosiła majtek, gaci, ineksprymabli, pantalonów czy kalesonów (na pewno nie chłopki, ale czy nie wojewodzinie - nie założę się), ale koszule i halki - jak najbardziej. Co do bielizny męskiej to w Rozkazie Dyktatora z 10 stycznia 1831 roku w sprawie formowania 16 nowych pułków piechoty widnieje nakaz, że każdy z poborowych ma mieć koszul trzy i dwie pary gatek płóciennych. Nawet więc jeśli słowo "bielizna" miało szersze znaczenie, to bielizna jako rzecz jak najbardziej w 1. poł. XIX wieku istniała. Ja sądzę, że Mickiewicz celo pozostawił nieco nieokreślonym charakter ubioru wojewodziny (być może wykorzystując wówczas istniejącą wieloznaczność znaczenia słowa "bielizna"), choć erotyczny charakter spotkania nie budzi wątpliwości. Zważywszy jednak na porę doby i całość sytuacji najbardziej prawdopodobna wydaje mi się wielce luźna (stąd to pilnowanie rąbka, by pierś zasłaniał, gest zresztą pełen kokieterii) koszula nocna - jak ktoś to koniecznie chce nazwać suknią nocną, niech będzie, tylko trzeba pamiętać, że to suknia w ówczesnym, a nie dzisiejszym znaczeniu tego słowa. Jedno jest pewne - piżam wówczas nie znano, a ineksprymable, jeśli nawet wojewodzina nosiła, to w dzień, na pewno nie w nocy. O staniku nawet nie wspominając. Więc pod tą suknią czy koszulą z całą pewnością nic nie miała. Co naszej młodzieży za przykład stawiać należy, mając na względzie demografię, zastępowalność pokoleń i wiek emerytalny.
-
Mi się słowo "bielizna" z wiewiórkami nie kojarzy . Znacznie prostsze wydaje mi się wyjaśnienie tradycyjne i intuicyjnie oczywiste, że gacie i koszule nazywano bielizną, bo były białe. A były białe, bo bielenie było prostsze od barwienia - zresztą przed barwieniem też przeważnie bielono. A po co męczyć się z barwieniem, wyszywaniem, haftowaniem czy innym ozdabianiem tego, czym popisać się przed sąsiadami nie sposób. Bardzo niedawno odzież wewnętrzna była z reguły czy niemal z reguły biała, przynajmniej męska. Podobnie jak prześcieradła i powłoczki, czyli bielizna pościelowa, oraz obrusy i serwety, czyli bielizna stołowa. Spotkałem się też z określaniem mianem "bielizna" przez podlaskich cieśli drewna stosunkowo młodych (kilkudziesięcioletnich) sosen, bo drewno to jest bardzo jasne, niemal białe, w odróżnieniu od ciemniejszej "twardzizny", czyli części drewna sosen 100-letnich i starszych. Nijakiego związku tych "bielizn" z wiewiórkami dostrzec nie potrafię. Gregski, dzięki za to rozwinięcie.
-
Taka tam mała bateryjka .
-
Tak ogólnie to słowa "pálinka" w większości języków słowiańskich oznacza po prostu wysokoprocentowy (38% i więcej) destylat - proces destylacji to "palenie". Od Słowian zapożyczyli go Węgrzy i chyba Rumuni, więc dziś jest powszechnie zrozumiały na dużym i zwartym obszarze. Na Bałkanach konkuruje z określeniem "rakija" od greckiego "raki" - może i z tureckim ma to coś wspólnego. Z tym, że tradycyjnym określeniem palinka, bądź rakija określa się zwykle tradycyjne destylaty, sporządzane z winnego, a najczęściej z owocowego moszczu. Stąd węgierskie "szilvapálinka" - ze śliwek, czyli śliwowica, równie popularna "barackpálinka", czyli morelowica, oraz rzadko spotykana w sklepach, ale popularna "almapálinka", czyli jabłkowica. Pálinki sporządza się podobnie jak koniaki, armaniaki, whisky, whiskey etc. w procesie jednostopniowej destylacji, dlatego zachowują smak i zapach surowca - albo smród bimbru. W szlachetnych trunkach tego typu te ostrość tych smaków i zapachów zanika w procesie wieloletniego dojrzewania w beczkach, ale my Słowianie lubimy to i pijemy i bez dojrzewania. Polacy są przyzwyczajeni raczej do alkoholi rektyfikowanych, czyli wielokrotnie destylowanych, więc picie pálinki czy rakiji bywa dla nas przeżyciem. Takie rektyfikowane trunki, będące niemal chemicznie czystym roztworem etanolu w wodzie, określane są na południe od Karpat (i nie tylko) mianem "vodka". Tu można zwrócić uwagę na różnicę, pomiędzy np. śliwkówką a śliwowicą. Śliwkówka powstaje przez zalanie śliwek rektyfikowanym spirytusem, a śliwowica poprzez jednokrotną destylację moszczu ze śliwek. U nas nie uświadczysz czereśniowicy, wiśniowicy, porzeczkowicy, a u naszych południowych krewnych i bratanków - jak najbardziej. Mam zamiar jeszcze coś napisać o rumie, fernecie, absyncie - ale o wzmiankowanym przez Secesjonistę araku z własnych doświadczeń nie wiem nic.
-
Czy Królestwo Kongresowe miało większą autonomię niż PRL?
jancet odpowiedział STK → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Bavarsky, tak żebyśmy się dobrze rozumieli - porównywałem sytuację w PRL, powiedzmy w latach 1944-1989 do sytuacji Królestwa Polskiego w latach 1815-1830. Dość dużym problemem było to, że nawet w tak określonych granicach czasowych PRL istniał lat 45, a KP - tylko 15, a i w ramach tych 15 lat wystąpiły dość duże różnice, może nie w ustroju, ale w praktyce realizowania jego reguł. Porównywanie KP z lat 1832-1905 do PRL nie wydaje mi się zbyt ciekawe, gdyż w tym okresie o jakichkolwiek atrybutach suwerenności w KP mowy nie było i być nie mogło, podczas gdy PRL było przynajmniej formalnie, państwem suwerennym. -
Tak przy okazji pochwalę się, że w BRDM-2-ch sporo czasu spędziłem, z tym że ta wersja, służąca do rozpoznania chemicznego, była uzbrojona tylko w km 7,62 mm. Ciekawostką było to, że główne urządzenie, służące do wykrywania skażenia terenu, było produkcji węgierskiej, dość skomplikowane w obsłudze, przy czym napisy przy poszczególnych przełącznikach były wyłącznie po węgiersku, co dodawało ich obsługiwaniu szczególnego smaczku.
-
Najlepszy RKM II wojny światowej
jancet odpowiedział Iwan Iwanowski → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Moim pierwszym skojarzeniem po przeczytaniu tytułu odgrzanego wątku był właśnie Bren. Jednak uzasadnić bym tego nie potrafił, poza stwierdzeniem, że musiał być świetnym, skoro stał się tak popularny. Razonblade uzasadnił to znacznie bardziej szeroko i wnikliwie. Jednak wiem o tym niewiele - zasadniczych różnic między MK I i MK II nie byłem świadomy, więc proszę o wyjaśnienie, jak to było z tymi nabojami pośrednimi. Czy Bren był na naboje pośrednie? Jakie były powszechnie stosowany karabiny maszynowe z dwunożną podstawą na naboje pośrednie? -
Nie wątpię, ale chodziło mi o "wielką literaturę", coś, co stałoby się kanonem kulturalnego człowieka. Jak Camus czy Saint-Exupéry. Jak wspomniany Remarque. Nie znam francuskich dzieł o pws tej rangi, co "Na zachodzie bez zmian", czy też - z drugiego krańca kontynentu - "Cichy Don" albo "Biała Gwardia", a choćby i "Dzienniki" Babla. A przecież nie dlatego, że we Francji w latach 20-ych i 30-ych brakowało uzgodnionych literatów. Co do filmów, to fakt, że jeślibym miał wymienić jakiś nieamerykański film z okresu międzywojennego, to przychodzą mi do głowy wyłącznie filmy radzieckie, no i polskie, ale te ostatnie raczej nie ze względu ma ich ogromną wartość artystyczną. No ale z tych amerykańskich kojarzę też niemal wyłącznie komedie, więc chyba nie ma to nic do rzeczy. Dominacja filmu amerykańskiego jest faktem, ale to nie jest tak, że Hollywood i nic więcej. Ja kojarzę wiele filmów brytyjskich i francuskich (przed określeniem "kino anglosaskie" będę się bronił, bo brytyjskie jest bliższe francuskiemu, niż amerykańskiemu). I z filmów europejskich dobrze znam, jako ikonę tamtej wojny, sylwetkę żołnierza w mundurze khaki ze śmiesznym stalowym talerzem na głowie, jako ikonę The Great War, ale sylwetkę żołnierza w szarobłękitnym stroju i w hełmie z charakterystycznym grzebieniem kojarzę tylko z opracowań popularnonaukowych. Odrębnym problemem jest bardzo skromna literatura popularnonaukowa i naukowa na temat tamtej wojny w języku polskim, choćby i tłumaczeń. Może na gruncie piramidy Maslowa można by to wyjaśnić. Może po prostu we Francji wcześniej wystąpił problem demograficzny społeczeństw dostatnich, gdzie potrzeby samorealizacji i wyższe mają większe znaczenie, niż potrzeby bezpieczeństwa, przynależności, miłości.
-
Zaiste, zaiste, coś w tym jest :thumbup: . Sorry, nie mogłem się powstrzymać.
-
Bardzo słusznie, Outsiderze, zwracasz naszą uwagę na bezprzykładną ofiarę Francji w I wojnie światowej i wynikającej z niej niechęci do angażowania się w kolejną zawieruchę. Dziwne, że tak zwykle literacko płodni Francuzi nie byli zdolni, by swoje cierpienie we frontowych okopach literacko opisać. Opisał to Remarque - ale, pomimo francuskiego nazwiska, był on Niemcem. Okrucieństwo wojny pozycyjnej wielokrotnie przedstawiano w fabularnych filmach brytyjskich, a nawet amerykańskich - żadnego filmu francuskiego, w którym choćby wspomniano o tym, sobie nie przypominam. Ich trauma była zbyt wielka, by o niej pisać. Nie mam pod ręką danych statystycznych o proporcji liczby zabitych i kalek do liczby ludności we Francji, w Niemczech czy też np. w Polsce. Tylko że Niemcy mogli uzasadniać liczbę swych zabitych poniesioną klęską. A my na odwrót - mogliśmy ich pojmować jako stosunkowo niewielki koszt odzyskania niepodległości. Francuzi za swe miliony ofiar zyskali... Alzację i Lotaryngię. Przygraniczny pasek o szerokości kilkudziesięciu kilometrów. Przedtem był on francuskojęzycznym fragmentem terytorium Niemiec, teraz stał się niemieckojęzycznym fragmentem terytorium Francji. W zamian za miliony ofiar. Młodych, sprawnych, walecznych mężczyzn. To Francja na swoich barkach nieprzerwanie od pierwszego do ostatniego dnia wojny trzymała jej ciężar - ciężar najbardziej krwawego frontu. Brytyjczycy walczyli w zasadzie równie długo, ale jednak na cudzym terytorium - ich rodziny, ich domy pozostawały bezpieczne. Można wymienić jeszcze kilka europejskich narodów koalicji - Rosjanie, Serbowie, Włosi, Grecy, Czarnogórcy, ale oni faktycznie nie walczyli tak od początku do końca, nawet jeśli formalnie pozostawali w stanie wojny. Jednakże akceptacja stwierdzenia, że "nie mogliśmy i nie mieliśmy prawa liczyć na pomoc Francji w dniu wybuchu II wojny" kłóci się z moją wiedzą historyczną.
-
Po kolei. Capricornusie: na mnie. Obserwując o zmierzchu, czy też w nocy w świetle lamp, zygzaki zakreślane lotem nietoperzy odnosiłem wrażenie, że żaden ptak o podobnej masie tak sprawnie nie potrafi zmieniać kierunku lotu. Co do długotrwałości czy zasięgu lotu - to już zupełnie inna sprawa, ale wypowiadałem się w kwestii jego aktywności. Lot szybowcowy obserwowałem wielokrotnie u ptaków, ale nie u nietoperzy. Co prawda o obserwacje nietoperzy trudniej. Może i szybują. Tylko że tu mówiłem o pewnych stereotypach, dotyczących zwierząt, w powiązaniu z mitami o istotach zwierzęcopodobnych. Secesjonista wyjaśnił, że pogląd, wiążący błoniastość skrzydeł z lotem szybującym, a nie aktywnym, zaczerpnął był od Filostrata, ten już chyba nie żyje od pewnego czasu, więc jego uzasadnienie pozostanie nam raczej nieznane. Furiuszu: Bardzo słuszna uwaga. Fakt, że dwie w bardzo wielkim stopniu niezależnie rozwijające się kultury, które umownie określiłem jako Orient i Okcydent, umiejscowiłyby pewne zjawisko w tym samym regionie geograficznym, może świadczyć o tym, że naprawdę tam występowało. Tak jak zgodne zeznanie dwóch niezależnych świadków. Ale może też wynikać z tego, że akurat ten region geograficzny był "najbliższym obcym" zarówno dla Okcydentu, jak i dla Orientu. A trafności i lakoniczności charakterystyki podziału świata na swoich, innych (barbarzyńców) i obcych wypada mi tylko pogratulować. Natomiast co do wieku konia, to cytowany przez Ciebie materiał nie tylko nie wzbudził we mnie wątpliwości, ale wyraźnie utwierdził mnie w przekonaniu, że mam w tej sprawie rację. Autorzy tego materiału dość wyraźnie określają konia 5-letniego jako młodego, wręcz młodocianego, a sytuację, że konie 8- i 10-letnie idą na rzeź traktują jako zbrodniczą anomalię. Z czym się całkowicie zgadzam, o co u mnie w stosunku do ekologicznych ideologów nie tak łatwo - generalnie modlę się: "Panie Boże, strzeż nasze środowisko przed jego niektórymi obrońcami". Podobnymi anomaliami, powodującymi że 10-15 letni koń jest już starcem są wyścigi, albo zwózka drewna w górach. Dlatego też pisałem o "koniu ogólnoużytkowym". O ile rozumiem, te grobowce, o których piszesz, były dziełem jakiś ludów stepowych. Sądzę, że tam wiedziano, jak o konie dbać. Secesjonisto: Faktycznie, nieprecyzyjnie się wyraziłem - już w starożytności pisano o pewnych niezwykłych właściwościach rogu jednorożca, jednak sam jednorożec był uważany za takie samo zwierzę, jak inne. Trochę tak, jak dziś wielu wierzy w niezwykłe właściwości rogu nosorożca - więc poluje się na niego ze szczególną zajadłością, zabijając nader chętnie, jeśli tylko służby ochrony przyrody i policja dadzą ku temu okazję. Żadnej "boskości" tego stworzenia kłusownik, zabijający nosorożca, nie czuje. Bydle, jak bydle. Natomiast w późniejszej popkulturze zaczęto jednorożca traktować jako zwierzę całkiem nadprzyrodzone. Takie które "nie je, nie pije, a chodzi i żyje". Jest niezwykle okrutne, ale zarazem wymierza sprawiedliwość. Choć żyje w naszych lasach, jest nieskazitelnie białe. Etc. etc., nie podejmuję się wymienić cech, przypisywanych jednorożcowi w europejskiej literaturze, zresztą bywają one sprzeczne - skądś pamiętam przekaz, że jest całkiem łagodne, niezdolne nikomu wyrządzić krzywdy. Do tego jakiś szczególnie niepojęty stosunek do dziewic - a do prawiczków to już niełaska? Swoją drogą, zaciekawiło mnie samo istnienie mitu o jednorożcu i jego znaczenie. Sam mit był mi w jakiś sposób znany, jednak na bardziej konkretne pytanie: jakie cechy przypisujesz mitycznemu jednorożcowi? bardzo trudno mi odpowiedzieć. Gdyby mnie spytano, gdzie poznałem ten mit, musiałbym odpowiedzieć - nie mam bladego pojęcia. Nie potrafię wymienić żadnego dzieła literackiego, żadnego obrazu, żadnego filmu, o którym mógłbym myśleć, że dzięki niemu dowiedziałem się o jednorożcach. To jednak jakoś tkwi w kulturze, zgodnie z definicją klasyki: "klasyka, to są dzieła, które dziś wszyscy znają, choć nikt z nich ich nie czytał, nie oglądał ani nie słuchał". Gregski: Ogólnie rzecz biorąc, tak jak i Ty poszukiwałbym źródeł tych wyobrażeń raczej w ludzkiej wyobraźni, budowanych na zasadzie "trochę podobne do tego, co znacie, na tyle, żebyście mogli to sobie wyobrazić, ale zarazem na tyle odmienne, żebyście mieli świadomość, iż nigdy czegoś takiego nie spotkacie". Jeśli - na siłę - miałbym szukać prototypu jednorożca wśród zwierząt, to najbardziej prawdopodobnym zdaje mi się nosorożec indyjski. Ma jeden róg, jest nieparzystokopytny, choć tylko trochę przypomina konia. No i żył (nadal żyje) mniej więcej tam, gdzie Okcydent i Orient jego siedlisko umiejscawiał - na pograniczu "innych" i "obcych". Mimo wszystko prawdziwej genezy szukałbym w ludzkiej wyobraźni, a nie w przyrodzie.
-
Na marginesie - dla konia ogólnoużytkowego wiek 10-15 lat to wciąż późna młodość i dojrzałość. Jedynie dla potrzeb wyścigów konnych to już "całkiem sporo". Ad rem. Oczywiście, Furiuszu, że masz rację, że taki guz można było uznać za "naznaczenie boską chorobą" - pod warunkiem jednak, że już wcześniej istniało wyobrażenie o jednorożcach jako istotach o boskich cechach. Konie z tym zwyrodnieniem nie mogły być zatem "prototypem" jednorożca, a jedynie mogły być uznawane za jego imitację czy przykłady stygmatyzacji. W wielu kulturach, także w chrześcijaństwie, szczególnie wschodnim, padaczkę czy inne ułomności psychiczne i fizyczne uznawano za znak boga. Jednak samego boga wyobrażano sobie raczej jako w pełni sprawnego fizycznie i umysłowo. Epileptyk był przez Boga naznaczony, ale nie był Bogu podobny, przynajmniej nie bardziej, niż zdrowy człowiek. Secesjonisto, ciekawe jest, że zestawiając chronologicznie lata życia przytoczonych przez Ciebie autorów można przyjąć, że co najmniej w latach 400 pne. - 200 ne. w kręgu kultury hellenistycznej czy hellenistyczno-rzymskiej jednorożca uważano za faktycznie występujące zwierze - takie które gdzieś tam żyje, coś żre, trawi i wydala, kopuluje, mnoży się i zdycha. Niezwykłe zwierze, ale jednak nie nadprzyrodzone. Było ono z przyrody, a nie z legendy. Nadprzyrodzone właściwości, zda się, przypisano mu dopiero w następnych epokach, gdy jednorożec stał się - przepraszam za anachronizm - ikoną popkultury. Istotą, której możemy przypisać najróżniejsze, nadzwyczajne cechy, których zweryfikować się nie da, bo i tak tej istoty nie uda nam się zbadać. Moje uwagi dotyczyły tylko tej bardziej współczesnej wersji jednorożca. Od Ktezjasza do Sapkowskiego droga daleka. Co do gryfa - to niech będzie i połączenie słonia z nietoperzem, nieważne jakie gatunki ze sobą mieszamy, ale zawsze będą to gatunki w jakimś sensie wybitne. Swoją drogą nie wiem, dlaczego uznałeś, że błoniastym, smoczo-nietoperzym skrzydłom przypisywano niezdolność do aktywnego lotu. Toć lot nietoperza robi wrażenie sprawniejszego, bardziej aktywnego, niż lot ptaków. Sam gryf chyba od zarania był postacią mityczną, a nie przyrodniczą - czy też znów się mylę? Fodele, ciekawe czy Chińczycy swego jednorożca umieszczali na zachodnich krańcach poznanego przez nich świata. Bo jeśli ojczyzna jednorożca jest opisana jako miejsce na zachodnim krańcu orientu z jednej strony, a na wschodnim kraju okcydentu z drugiej, to geograficznie byłoby to z grubsza ten sam rejon. Może więc jednorożce naprawdę istniały?
-
Przyznaję, że nie zastanawiałem się. Podobnie jak nie zastanawiałem się nad "prototypem" anioła, syreny czy gryfa. Nie zastanawiałem się, ponieważ sądzę, że żadnych biologicznych prototypów nie było. To tylko - a raczej aż - wytwory ludzkiej fantazji. Artysta - poeta - bajarz miał wymyślić niezwykłą postać - łatwą do wyobrażenia dla słuchaczy, a jednak odmienną od wszystkiego, co oni kiedykolwiek widzieli, żeby obdarzyć je cudownymi właściwościami. Legenda o jednorożcu mogła przetrwać tysiąclecia bez tego, żeby ktokolwiek takie stworzenie dojrzał z bliska, przynajmniej w obecności świadków. Ale legenda o jednorożcu nie przetrwałaby w sytuacji, gdyby jakiś jednorożec złapał się we wnyki, a łowca stwierdziłby, że jego mięso jest niejadalne, bo capi niczym mięso samca kozy, więc trzeba polować wyłącznie na samice lub źrebięta. Legenda o gryfie, czyli połączeniu lwa z orłem, jest fantazją o stworzeniu, łączącym w sobie cechy najsilniejszego drapieżnego ssaka i najsilniejszego drapieżnego ptaka. Żaden prototyp biologiczny nie był tu potrzebny. Wystarczał prototyp myślowy. Trudno mi sobie wyobrazić, ze chory koń ze śmierdzącym guzem czy raną na czole, który wkrótce zdechnie, mógł być prototypem cudownie silnego i obdarzonego mocą uzdrawiania jednorożca. Co najwyżej mógł być wiązany z wcześniej istniejącą legendą o jednorożcu, np. jako źrebię zwykłej klaczy i ogiera-jednorożca, które - jako owoc niedozwolonego mezaliansu - chorować, cierpieć, a i szybko zdechnąć musi. Niektórzy, zainteresowani etnografią, dostrzegają silną paralelę rozwoju społeczeństw i rozwoju osobniczego pojedynczych ludzi. Dostrzegają podobieństwo mitów, tworzonych w odległych wiekach, w erze dzieciństwa cywilizacji, z wyobrażeniami, tworzonymi przez współczesne dzieci. Gdy teraz przypominam sobie swoje dzieciństwo, a nawet młodość, nietrudno mi we wspomnieniach odnaleźć takie "mityczne" stworzenia. W dzieciństwie był to "łusus", zwierzę tak brzydkie, że nie żal było go zabijać - bo wszystkie istniejące zwierzęta uznawaliśmy za piękne i godne przetrwania, ale przy tym założeniu nie było jak bawić się w myśliwych i polowania. W młodości, kiedy przez kilka dni siedzieliśmy w chatce na Połoninie Wetlińskiej zimą odcięci od świata przez huraganowy wicher, przewalający się nad Bieszczadami, kiedy już wódka była się kończyła (inne środki odurzające nie były nam znane), a i z jedzeniem było bardzo słabo, z nudów, dla wygłupu, zaczęliśmy wznosić chóralne modły do Bosego Jastrzębia. To, co w pierwszej chwili było czystym wygłupem - siedzieliśmy w koło na podłodze schroniska i wznosiliśmy mniej lub bardziej artykułowane pienia, czasem przy wtórze dźwięku fletów, drugiego i trzeciego dnia odosobnienia i niedożywienia zaczęło wprawiać nas w jakiś rodzaj transu. Nie potrafię powiedzieć, ile godzin tak potrafiliśmy siedzieć, ale na pewno zdarzały się kilkugodzinne sesje modlitewne, w których prosiliśmy Bosego Jastrzębia, by dał nam znak. I nasze modlitwy zostały wysłuchane. Gdy czwartego dnia wicher ustał, oczom naszym ukazały się połoniny, pokryte żółtym śniegiem. Śniegiem, naznaczonym świętym moczem Bosego Jastrzębia. Wprawdzie w gazetach, z którymi się zapoznaliśmy, gdy już wróciliśmy do domów, pisano, że tyo ten huraganowy wiatr przywiał żółty pył z piasków Sahary, ale czyż Bosy Jastrząb nie był lepszym wytłumaczeniem? Dodatkowym bonusem było nadzwyczajnie przejrzyste powietrze, dzięki czemu z Wetlińskiej można było zobaczyć i Tatry, i Czarnohorę. Ale to podobno zdarza się dość często. Nie pamiętam, czy był to luty 1978 czy 1979 roku, miałem wtedy 18 czy 19 lat. Informacje o niezwykłym żółtym śniegu w Bieszczadach można zapewne odnaleźć w starych numerach Życia Warszawy. Wygooglać można opis podobnego zjawiska z lutego 2004. Mam nadzieję, że powyższy fragment tekstu, napisany kursywą, będzie potraktowany tak, jak na to zasługuje, czyli z przymrużeniem oka, choć dla mnie opisywane wspomnienia są pewnym przykładem, jak mogą tworzyć się mity. I Łusus, i Bosy Jastrząb były to postacie, którym nadano takie cechy, że absolutnie nie mogły istnieć.
-
Raczej nie, bo PC to w ogóle baterii nimo. Ni oryginalnej, ni nieoryginalnej. A tak na serio, to zdecydowanie wolę stacjonarny. Bo klawiaturę i ekran mogę mieć większe, i to mam je oddzielne. Mogę je sobie ustawić w takiej odległości, jaka mi pasuje. A pasuje mi ekran, znajdujący się pół metra za klawiaturą. No cóż - brzuch wielki, nadwzroczność starcza i zwyrodniały kręgosłup. Oczywiście, że jest to kwestia przyzwyczajenia. Pecet mam na biurku w pracy od 25 lat, w domu od lat 20. Ponadto mam laptopa - od jakiś 8 lat. Jak potrzebuję, to korzystam z laptopa, też można się do tego przyzwyczaić, ale jednak jest to dla mnie zawsze pewien dyskomfort.
-
Naprawdę to ciekawe? Wypełniałem obowiązek służby wojskowej absolwentów wyższych uczelni w postaci tzw. praktyki podchorążych rezerwy. Pamiętam, że raz uczestniczyłem w strzelaniu z pistoletu P-64 oraz raz pełniłem obowiązki zastępcy oficera dyżurnego jednostki. Raz wiozłem jakieś dokumenty z Chynka ma Żwirki róg Wawelskiej. Większość czasu tej służby spędziłem w szpitalu na Szaserów w związku z operacją usunięcia guza nowotworowego, który podczas służby mi się pojawił i bardzo szybko rósł. Aczkolwiek gdybym był całkiem zdrowy, zmieniłoby to tyle, że wyżej opisane ambitne czynności wykonałbym kilka razy. Odnoszę wrażenie, że zadaniem wojsk OPK nie jest zwalczanie bardzo mało groźnych awionetek. Odnoszę wrażenie - może się mylę, bo to wrażenie oparte jest jedynie na przekazie popularnych mediów - że awionetki, a nawet małe samoloty transportowe systematycznie przekraczają nielegalnie granicę powietrzną USA, lądują na polowych lotniskach, wyładowują narkotyki i inna kontrabandę, tankują paliwo i wracają do siebie. Nikt z tego powodu nie wznosi dramatycznych okrzyków, że obrona powietrzna USA nie wykonała swego zadania. Zwalczanie tego procederu zostawia się służbom policyjnym, armii nic do tego. A do czegóż tu się odnosić? Nawet jakby walnęła w jakiś budynek rządowy na Kremlu, z tą swoją 100-kilogramową bombą to co by się stało? ZSRR by się zawalił? Nie zauważyłem. Żyłem w naiwnym przekonaniu, że Secesjoniście chodzi o znacznie ważniejszą tezę Razonblade'a, że pewne pomysły terrorystów czy innych awanturników w rodzaju Rusta udają się tylko raz - kiedy dla drugiej strony są zaskoczeniem. Skoro Secesjonista nawiązywał tylko do konkretnych słów Razonblade'a, a nie do sensu jego wypowiedzi - to szkoda.