Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Furiuszu, pozwolę sobie przyjąć znacznie starszą, huńsko-sarmacką, o ile nie późnoscytyjską, proweniencję, przyjmując zarazem, że strzemiona nie muszą być metalowe - ot, takie dyndające pętle na stopy. Jedynym moim argumentem za tą tezą jest to, że przyswoiłem ją sobie w wieku lat paręnastu, nie powiem z jakiej książki, ale "Ludzie, maszyny, historia" oraz "Siódma minęła, ósma przemija" mi się kojarzą. Ja wiem, że nie są to poważne pozycje, ale z niczym poważnym, podważającym tę tezę, się nie zetknąłem, być może dlatego, że później mało o tym czytałem. W każdym razie przytoczony przez Ciebie autor też temu nie zaprzecza. Co do łuku, to zdaje mi się on być wynalazkiem kultury helleńskiej, jednak sklepienie i łuk to raczej już epoka rzymska. Bynajmniej jednak z tego nie wynika jakieś "zaciągnięcie" z krajów podbitych. Po prostu kultura helleńska, podobnie jak inne kultury śródziemnomorskie, stała się składową kultury rzymskiej, kto co od kogo i kiedy zapożyczył, tego już pewnie nie rozwikłasz. Zapożyczeń barbarzyńskich w budowlach rzymskich raczej szukałbym w budownictwie drewnianym, podobnie jak w drewnianych sprzętach codziennego użytku. Ta beczka - a także pochodne konewki, skopki etc. etc. to całkiem niemały przełom, tylko trudno w tym zupę ugotować. Z budownictwa to coś mi majaczy, że niektóre fragmenty Limes Romanum mogły być budowane w postaci wałów drewniano-ziemnych, zwie się to chyba konstrukcja sochowa.
  2. Gregski, uważając cię za człowieka rozsądnego, mam nieprzepartą nadzieję, że pisząc o "obecnym" systemie - przynajmniej w odniesieniu do szkolnictwa wyższego - doskonale wiesz, że nie wiesz, o czym mówisz. Bowiem nikt rozsądny nie może rozsądnie powiedzieć, że wie, jaki jest aktualny system kształcenia na poziomie wyższym. 18 kwietnia 2002 roku wprowadzono obowiązujące na wyższych uczelniach "standardy nauczania". Nader rygorystyczne, w zasadzie uniemożliwiające jakąkolwiek indywidualizację kształcenia na uczelniach, w tym prowadzenie rozsądnie zakrojonych specjalności na studiach licencjackich i inżynierskich. Teoretycznie powinny obowiązywać od 1 października 2003 dla nowo przyjmowanych studentów, z tym że było to niemożliwe. Rozporządzenie opublikowano w maju, pod koniec czerwca nauczyciele akademiccy idą na wakacje i przedyskutować i uchwalić nowych planów studiów w tym czasie się zwyczajnie nie da. Faktycznie weszły w październiku 2003 roku. W tym czasie szeroko toczyła się dyskusja o nowym kształcie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i nowych standardach kształcenia. Nowa ustawa weszła w lipcu 2005 roku, ale nowe standardy dopiero w lipcu 2007 roku. Przez kolejne dwa lata obowiązywały stare "standardy nauczania", niespójne z aktualnie obowiązującym, nowym "Prawem o szkolnictwie wyższym". Nowe standardy ogłoszono w 2007 roku, tym razem pobijając już coś w rodzaju rekordu absurdu, bowiem opublikowano je w sierpniu, a miały obowiązywać od 1 października 2007. Wtedy już chyba nikt się nie przejął, faktycznie wprowadzono je od 1.10.2008. Już wtedy wiadomo było, że długo się nie utrzymają, bo wkrótce wejdą "efekty kształcenia". No i te faktycznie weszły w 2011 roku, tu przynajmniej z przyzwoitym vacatio legis, bo uczelnie zostały zobowiązane do ich wprowadzenia dla I roku studiów od roku ak. 2012/2013. Co się udało, albo i nie. Reasumując - kolejne, fundamentalne przepisy, kształtujące plany studiów były ustalane w latach: 2002, 2007 i 2011, faktycznie wchodząc w życie w następnym roku akademickim. Wszystkie te zmiany były wprowadzane ponoć w trosce o to, jak absolwent będzie dawał sobie radę na rynku pracy. Tylko, że ktoś, kto podjął studia od października 2003 roku (zgodnie ze standardem nauczania z 2002) dyplom licencjata mógł zdobyć najwcześniej we wrześniu 2006, inżyniera - w marcu 2007, a magistra - we wrześniu 2008. Na ocenę, jak oni sobie radzą na rynku pracy należałoby poczekać co najmniej do 2009 roku. W 2009 roku studia odbywały się wg diametralnie innych standardów kształcenia z 2007 roku). Jednak ci studenci, którzy w 2008 roku podjęli studia zgodne z owym standardem kształcenia, kończąc je w regulaminowym, najwcześniejszym możliwym terminie: 2011 (licencjat), 2012 (inżynier) i 2013 (magister), czynili to w czasie, kiedy już wprowadzono nowe "efekty kształcenia". Wprowadzono je ponoć dlatego, że absolwenci dotychczasowego systemu - których jeszcze nie było - źle sobie radzili na rynku pracy. Co więcej - zanim jeszcze wdrożono nowe "efekty kształcenia", już wszczęto dyskusję nad kolejną, fundamentalną zmianą w ustawie o szkolnictwie wyższym, która - zaś by nie - zmusi do wniesienia kolejnych zmian w planach studiów. Powód jak zwykle - bo absolwenci sobie źle radzą na rynku pracy. Tyle że dzisiejsi absolwenci studiów magisterskich - bez względu na to, jak sobie radzą na rynku pracy - studiowali przeważnie wg standardów z 2002 roku. No więc jaki jest aktualny system kształcenia na studiach wyższych? Ten z 2002 roku, wg którego studiowali poszukujący dziś pracy magistrowie? Czy ten z 2007 roku, który obejmuje już od roku - dwóch inżynierów i licencjatów, ale pierwszych magistrów wypuścił dopiero jesienią 2013? Czy ten wg którego mamy studiować dziś?
  3. No nie wiem. Niejeden Rzymianin w XVI wieku z podbitych terenów zaciągnął np. trypra. Ale nie wiem, czy o tego typu zaciągi chodzi. Dotychczas uważałem, że projekt z definicji dotyczy tego, co już było. Tu okazuje się, że "na zadanie" można zrobić projekt czegoś, co zdarzyło się bardzo dawno i podobnie dawno przeminęło. No cóż - człowiek całe życie się uczy, a i tak głupi. Jeśli zaś chodziło o to, co państwo rzymskie zapożyczyło czy przejęło od ludów podbitych, to w zasadzie wszystko - zależy jak wcześnie ustawić cezurę czasową. Np. Sabinki. A trochę później takie rzeczy jak mydło, beczki, gacie, siodła, strzemiona, miód sycony, futra, bursztyn, Kleopatrę i Jezusa Chrystusa, oraz wiele innych.
  4. Taaa... do niektórych się już przyzwyczaiłem. Choć o rozróżnianiu wiedzy i umiejętność chodzą różne dowcipy, np: "Student wie, jak rozwiązać zadanie egzaminacyjne, lecz niestety rozwiązać go nie potrafi". Tak dla wyjaśnienia - choćby w kontekście "walki z wieloetatowością", z tym, że profesor pracuje ponoć często na trzecim i czwartym etacie, etc. etc. Przepisy są raczej jednoznaczne - aby prowadzić studia II stopnia (magisterskie) uczelnia musi mieć 12 pierwszoetatowców na każdy kierunek - 6 samodzielnych i 6 doktorów (są pewne wyjątki, ale opisuję sytuacje typowe). Drugoetatowcy liczą się tylko do studiów licencjackich i inżynierskich. Trzecioetatowcy - do niczego. Jak rektor kogoś takiego zatrudnił, to chyba po pijanemu. Problem braku kadry dotyczy nie tylko uczelni niepaństwowych, a najbardziej bolesny jest chyba dla małych państwowych wyższych szkół zawodowych, tworzonych na potęgę na przełomie wieków w miastach, pozbawionych jakichkolwiek tradycji akademickich czy naukowych. Pensje w uczelniach niepaństwowych - przy porównywalnym pensum - są na ogół niższe, niż w państwowych. Ps. Secesjonisto, ja także nie mam tego ubezpieczenia.
  5. W przypadku robotników - z grubsza tak, chyba że podpadłeś politycznie. W przypadku kadry - oj nie. Jak się nie rozstałeś w zgodzie z szefem, to smród mógł ciągnąć się za tobą latami. Mam trochę wątpliwości. W cywilu nie było stopni' date=' tym samym problemy takie pojawiały się rzadziej. Ale też były. Niewątpliwie. Tyle że pozostaje do dyskusji, który obraz jest odzwierciedleniem bardziej typowej sytuacji - oczywiście z całym szacunkiem dla zdecydowanie dłuższego czasu trwania twej służby. Choć służba podchorążego rezerwy nie jest dla mnie jedynym źródłem informacji o stosunkach w wojsku - miałem wojskowych w rodzinie i wśród znajomych. Powiedzmy - te dwa punkty widzenia owego problemu uzupełniają się wzajemnie, dając głębszy jego ogląd .
  6. Myślę, Koledzy, że najważniejszą różnicę między "służbą zawodową" a "pracą" w zasadzie uchwycono: jeśli "pracowałeś", nie mogli Cię z dnia na dzień wysłać z Krosna do Krosna nad Odrą, tylko dlatego, że tak się komuś spodobało, a jeśli "służyłeś". Secesjonisto, istotnie - jak dostrzegł Furiusz chodziło mi o porównanie ciężarów zawodowej służby wojskowej do ciężarów pracy w cywilnym zakładzie produkcyjnym. I to raczej nie robotników, a kadry - brygadzistów, mistrzów, technologów zmianowych, głównego technologa. Tych po technikach i po studiach. I proszę mi nie opowiadać, że jak byłeś powiedzmy technologiem zmianowym w cywilnej fabryce, to po twojej zmianie nic Cię nie obchodziło. Byłeś potrzebny, to jeden telefon - wyłaziłeś z łóżka i lazłeś "na fabrykę". Możliwość odmowy raczej teoretyczną była, jeśli zajmowałeś jakieś stanowisko. Robotnik mógł odmówić - na ogół zresztą nie miał telofonu. Że nadgodziny płacono - fakt, ale ogólnie wynagrodzenia w wojsku były raczej wyższe, niż w fabrykach. Że niby można było udowodnić, że w wojsku było gorzej, niż na fabryce, bo chętnych do służby brakowało. Ależ chętnych do roboty w fabrykach też brakowało, i to jak. Ta względna swoboda odmowy robotnika wynikała z tego, że pracowników brakło. Przy ty6m słyszałem o brakach w korpusie chorążych i zawodowych podoficerów. Temu ostatniemu się nie dziwię, bo to dziadowska kariera. Ale chętnych na "łabędzi", czyli do wyższych szkół oficerskich raczej tak mało nie było. Na WAT zdecydowanie więcej kandydatów, niż miejsc. Choć łatwiej było się dostać na uczelnie wojskowe, niż na politechniki - fakt. Obciążenia ideologiczne, silniejsze w wojsku, niż "na zakładzie" też swoją rolę grały. No i - jeszcze raz podkreślę - swoje obserwacje na temat ciężarów służby wojskowej czerpię głównie z obserwacji jednostek szkolnych i sztabowych, z dala od owych 10 dywizji liniowych.
  7. Powstanie Wielkopolskie

    Nie chcąc psuć podniosłego nastroju swą opinią o futbolu, jego drużynach oraz ich kibicach, z satysfakcją dostrzegłem, że rocznica Powstania Wielkopolskiego była obchodzona także w Warszawie. W każdym razie jeszcze dziś, 28 grudnia, na Placu Saskim przed Pomnikiem Nieznanego Żołnierza stało kilkanaście namiotów z charakterystycznymi flagami z białym orłem na czerwonym tle.
  8. Oczywiście że szkolna, SPR przy WSOWCh. Potem sztabowa. Tyle że takich było bardzo dużo, a i udział w sztabowych zawodowych był wyższy, niż w np. w dywizji pancernej. W odróżnieniu od lotnisk cywilnych? Właśnie o tym pisałem. Czyżby? Mieliśmy w wojskach lądowych 10 rozwiniętych dywizji liniowych, potem 8 dywizji i 2 brygady. Licząc każdą po powiedzmy 8 tysięcy liniowych żołnierzy (bez sztabów), daje to 80 tysięcy w jednostkach liniowych wojsk lądowych. Doliczmy nawet drugie tyle dla lotnictwa, OPK, MW, to i tak wyjdzie, że "w linii" była z połowa żołnierzy w ogóle, a na pewno mniejszość zawodowych. Dlatego przydział do "trójkąta bermudzkiego" to było ciężkie zesłanie. Tylko że w owych czasach było normą, że zakłady produkcyjne pracowały 24/24 i 7/7. Wiesz, Razorblade, na czym polegała czterobrygadówka? Niedługo przed powołaniem do wojska pracowałem w cukrowni. Cukrownia podczas kampanii pracowała w systemie 3-brygadowym. To znaczy od 1 do 10 listopada pracowałem na 2. zmianę, czyli od 14:30 do 22:30. Dziesiątego następowała zmiana zmian, czyli wychodziłem z fabryki o 22:30, żeby przyjść nazajutrz o 6:30. Kolejne 10 dni na 1. zmianie, a 20 listopada przychodziłem do roboty dwukrotnie - raz na 6:30, drugi raz na 21:30, po 6 godzinach przerwy. Teraz robiło się nocki, ale za to po nockach była frajda - wychodziłem 30 listopada o 7:30, a wracałem 1 grudnia dopiero o 14:30. Tak robili sezonowi od połowy września do Sylwestra, przy czym liczono 8 godzin pracy dziennie. Dzień w dzień, świątek piątek. Płacili nieźle, chyba 18 tysięcy wówczas zarobiłem, jak po studiach poszedłem do normalnej pracy, do dostałem na stażu połowę, a uwzględniając inflację - sporo mniej. Stali mieli podobny system, tylko zmiany 12-godzinne. Jak jeden z mistrzów zachorował, to pozostali zasuwali w układzie 13 godzin w pracy - 11 godzin wolnego. Jak była awaria, to dłużej. I to była zwykła praca. W odróżnieniu od tej "potwornej służby".
  9. Z całym szacunkiem do różnicy między "służbą" a "pracą", ale z tymi godzinami do nie przesadzajmy. Na Montelupich po 15 to trepa, poza oficerem dyżurnym, trudno było zobaczyć. Służba dyżurna owszem, całą noc, ale potem jednak chyba był dzień wolny. Przy czym wypadała raz na parę miesięcy. No, jak nocny alarm się planowało, to i owszem, oficerowie w komplecie. W przypadku jak oddział (szkoła) jechał na poligon, to trzeba było dwa razy w roku na miesiąc się z domu ruszyć, ale po 15-ej nikt raczej służbą nie męczył. No raz w turnusie strzelanie nocne mus było przeprowadzić.
  10. Życzenia świąteczno-noworoczne 2013

    I już po świętach, więc mogę tylko życzyć sylwestrowych radości i noworocznych osiągnięć. A na wszelki wypadek dołączyć wesołego ALLELUJA !
  11. Stan wojenny

    Mi się kilka razy zdarzało wracać z akademików na Ochocie pieszo do domu po godzinie policyjnej, gdzieś między 23-ą a 24-ą. Na ogół patrol wojska na mój widok nagle robił w tył zwrot albo skręcał w boczną uliczkę. Swój rozum szwejki miały - pojmą takiego gówniarza i zamiast po służbie walnąć się spać będą ciągani po jakiś przesłuchaniach. Gówniany interes. Chyba raz trafiłem na milicję, ci mnie spisali z dowodu, a że byłem cca 300 m od miejsca zameldowania, też puścili. Z powodów towarzyskich w stanie wojennym (póki nie włączono znów telefonów) stałem się ważny, bo jakoś tak miałem taki staroświecki zwyczaj, że zapisywałem adresy koleżanek i kolegów, tych z Warszawy, a nie tylko numery telefonów.
  12. Tak, coś w tym jest. To znaczy Austrii tak się wydawało. Ale w Paryżu, Londynie i Petersburgu niekoniecznie tak się wydawało.
  13. Ja dodam trzy słowa z własnych przeżyć na forum "historycy". Zaznaczę, że owe forum, jako przypisane do Wydziału Historii UMCS w Lublinie żyje z naszych podatków, więc jakiś tam norm powinno przestrzegać. Nie skrywam swej tożsamości. Jak ktoś się zainteresuje tym, kim jestem w realu, to bez trudu mnie zidentyfikuje - Secesjonista świadkiem. Na forum "historycy" przy rejestracji pada wprost pytanie o imię i nazwisko, tytuł/stopień/naukowy/zawodowy, stanowisko i miejsce pracy. Nie widziałem najmniejszego powodu, by pozostawać anonimowym, więc te dane podałem. Pewien problem pojawił się w momencie, kiedy wdałem się w dyskusje z użytkownikiem o ksywce Bachmat. Teoretycznie Bachmat był takim samym szeregowym użytkownikiem, jak Jancet, ale szybko się zorientowałem, że jednak przysługują mu pewne szczególne prawa. Szczególnie podczas dyskusji na temat ogromnych sukcesów polskiej armii w wojnie tureckiej w latach 1684-1699. Jednak czarę goryczy - goryczy, którą musiał cierpieć Bachmat w związku z moją aktywnością na tamtym forum - przepełniło moje poparcie poglądu pewnego zootechnika, hodowcy koni, że z fakty, iż w XVIII wieku używano określenia "koń polski" nie wynika, że istniała taka rasa koni. Użytkownik Bachmat na moje enuncjacje odpowiedział szczerze, co myśli: Niech łeb Janceta spocznie na kupie końskiego nawozu !- cytuję z pamięci. Zażartość dyskusji poniekąd wskazywała, że użytkownik Bachmat sam się uważa za ogiera rasy polskiej. Już przedtem Bachmat nie szczędził mi nader krytycznych, a raczej wręcz obraźliwych określeń, jednak wyrażenie życzenia dekapitacji mej osoby wydało mi się przesadą. Zważywszy na fakt, że byłem jako osoba fizyczna łatwo identyfikowalny, zwróciłem się do Moderatora z wnioskiem o reakcję w tej sprawie. W ramach owej reakcji został usunięty post Bachmata, oraz moje dalsze posty w tym wątku, w których odnosiłem się zarówno do kwestii groźby karalnej, jak i do kwestii ras koni. Czyli zostały usunięte dowody przestępstwa. Powtórnie interweniowałem u Moderatora, zadając mu pytani, dlaczego usunął moje - całkowicie zgodne z regulaminem - posty, oraz jakie zastosował środki dyscyplinujące wobec użytkownika Bachmata, który nie tylko łamie regulamin, ale wręcz dopuszcza się na forum czynów karalnych. Otrzymałem krótką odpowiedź, że to nie moja sprawa. Następnie zablokowano mi dostęp do forum. Bez żadnego uzasadnienia, nie dostałem żadnego upomnienia, ostrzeżenia. Przy okazji zablokowano dostęp do tego forum całej uczelni - ze służbowego komputera też nie mogłem przeglądać dyskusji na "historykach". Zaznaczę wyraźnie - zablokowana została nawet możliwość przeglądania, nie tylko dokonywania wpisów. O ile chodzi o polityków, wypowiadających się na forach, to muszą oni być dość "gruboskórni" - z decyzji zostania politykiem wynika narażenie na nader intensywną krytykę innych osób, często wyrażaną w postaci gróźb, pod które nikt realnie nie podkłada żadnej treści. Jednak jeśli chodzi o zwykłych uczestników, to jak najbardziej powinni być oni przez moderatorów i administratorów chronieni przed agresją userów o innych poglądach. Nawet tą werbalną. A już na pewno powinni reagować w sytuacji zastosowania groźby karalnej.
  14. Lopatki saperskie - śmiertelna broń?

    Uprzejmie informuję, że odbywając obowiązkową służbę wojskową w korpusie podchorążych rezerwy w latach 1986-87 oraz podczas szkolenia w ramach Studium Wojskowego dla Studentów w latach 1981-1982 wielokrotnie przekazywano mi informację, że saperka jest w walce wręcz bardziej użyteczna niż bagnet, osadzony na lufie kałasza. Informowano mnie także, że do walki wręcz najlepiej saperkę zablokować w pozycji pod kątem prostym (czyli coś podobnego do motyki). Zważywszy na kształt, ciężar i jakość stali zaiste zabicie czy ciężkie zranienie kogoś tym narzędziem w bezpośrednim starciu nie zdawało się czymś trudnym - o ile atakowany nie zrani oraz nie zabije mnie nieco wcześniej. Jednocześnie usiłowanie atakowania kogoś przy pomocy krótkiego bagnetu, zatkniętego na lufie tegoż kałasza, zdawało się jakąś cyrkową sztuczką. Toć to nie długi bagnet na długim karabinie, którym można się posługiwać, niczym włócznią. Jakiś taki nożyk, nader tępy, zatknięty na krótkim karabinku. Nijak nie mogę sobie wyobrazić zastosowania tego w walce. Fajnie się za to prezentował na fotografiach z przysięgi. Zarazem muszę oświadczyć, że na tym me szkolenie w posługiwaniu się bagnetem i saperką w walce wręcz przeciw sile żywej się skończyło. Żadnych ćwiczeń praktycznych, choćby w formie musztry bojowej, nie mówiąc już o manekinach czy walkach szermierczych nie było. Ani dla bagnetu, ani dla saperki.
  15. Prusy już od dawna były jednym z najpotężniejszych państw niemieckich, a od końca epoki napoleońskiej - najpotężniejszym. I tylko im zależało na zjednoczeniu Niemiec pod swą egidą - inni nie mieli na to szans. A idea jednoczenia narodów - przede wszystkim Niemców, Polaków i Włochów (w kolejności alfabetycznej) była wówczas bardzo nośna, więc jednoczenie raczej by i tak następowało - choć oczywiście może wolniej i w mniejszym zakresie.
  16. Umundurowanie w wojsku polskim

    Ja tak naprędce, żeby nie zakłócać głównego toku dyskusji. Co do bluzy "olimpijki" - mówisz, że przysługiwała podchorążym SPR - sorry, ale byłem podchorążym SPR, a takiej bluzy nie dostałem. Stąd mój pogląd, że mi nie przysługiwała. Podobnie z ową "gabardyną", choć w sumie na opak. Ja nie wiem jak było, wiem - co mi mówiono. Co do tego STALOWEGO to akurat problem rozumiem doskonale - dlatego też użyłem określenia "niebieskawy", a nie "niebieski". Jednak jakoś te odcienie kolejnym pokoleniom objaśnić powinniśmy. Poza tym ta koszula była dość wyraźnie niebieskawa. Co do przeczołgania to wątpię. Do jednostki 1410 na Hynka nikt przypadkiem nie trafiał. Każdy miał "kogoś". I raczej nikt nie mógł mieć kogoś wyżej niż ja. Moim protektorem był gen. Łozowicki. Z tym, że jakimś takim idealistą byłem, i do końca służby na Hynka nie powiedziałem, kto za mną stoi. Więc traktowano mnie dość nieufnie, ale jednak raczej normalnie. Co do sensu powoływania absolwentów wyższych uczelni, załatwiania im na siłę egzaminów oficerskich i ich służbie w jednostkach - to się całkiem zgadzam, tylko uwierz mi - bażanty nie dlatego tam trafiały, że im się zachciało wojaczki
  17. Lato 1655 roku. Rusza kolejna już ofensywa rosyjsko-kozacka. Na Litwie pada Wilno, płonie przez 17 dni. Potem pada Kowno i Grodno. Na Podolu oblegany jest Kamieniec Podolski, nieprzyjaciel podchodzi pod Lwów, Zamość, Drohiczyn. Car Aleksy zajeżdża do Wilna i na jego pogorzeliskach ogłasza się władcą Litwy, Białej Rusi, Podola i Wołynia. Armia litewska jest w rozpadzie, koronna usiłuje stawiać opór, lecz sił, zdolnych do pokonania rosyjsko-kozackiej nawały nie widać. Król już w minionym roku przebolał jakoś utratę Litwy - w końcu silną pozycję mieli tam znienawidzeni przez niego Radziwiłłowie, ale i teraz pozostaje bierny. W końcu wkraczają Szwedzi. Karol Gustaw, w Szwecji oznaczany numerem X, oferuje polskiej i litewskiej szlachcie, że jeśli uznają go za króla, wraz ze świetnymi szwedzkimi wojskami pogonią Rosjan i Kozaków daleko za Dniepr, a może i dalej. Szlachta, a przynajmniej stojący na jej czele możnowładcy, na to idą. Vivat Carolus Gustavus Rex !!! Wojska królewskie, wraz z JKMością, stawiając dość niemrawy opór, wycofują się na południowy-zachód, w stronę Krakowa i granicy austriackiej. Tam król ze świtą opuszcza swe wojska i przechodzi granicę, udając się na Śląsk, gdzie Habsburgowie nadali mu w swoim czasie jakieś księstewka, poniekąd będące łapówką, gwarantującą, że Rzplita nie zwróci się przeciwko nim. W końcu ostanie resztki wiernych mu wojsk uznają władzę Karola Gustawa. Spodziewają się, że Jan Kazimierz Waza po prostu abdykuje, a jeśli tego nie czyni, to tylko dlatego, że coś tam chce wytargować, może Siewierz albo jakieś inne nadanie. Koniec końców jednak Jan II Kazimierz wraca, Szwedzi okazują się niezdolni do okupowania tak rozległego terytorium i w wyniku pięcioletniej wojny (podczas której Rosja jest naszym sojusznikiem, choć bynajmniej nie oddaje nam Litwy) opuszczają terytorium Rzplitej. A zaraz trzeba znów walczyć z Rosją. Kolejna wojna, przez jednych i drugich uważana za zwycięską, kończy się ustaleniem granicy niemal na Dnieprze - niemal, bo jednak Kijowa nie odzyskaliśmy. Co przedłużyło agonię Rzplitej o jakieś 60 lat. Bo chyba nikt rozsądny nie uzna uchwał Sejmu Niemego z 1717 roku za swobodną decyzję parlamentu suwerennego państwa. A gdyby jednak Jan Kazimierz w listopadzie czy grudniu 1655 roku abdykował i w poczcie naszych królów znalazł się Karol I Gustaw Wasa. A może Wittelsbach?
  18. Jan Kazimierz Waza abdykuje

    Przyznam, że nie rozumiem. Chodzi o "pacta conventa"? W tych zaprzysięgałby odzyskanie Kijowa i Smoleńska. Co akurat było w miarę prawdopodobne. Ponadto przestrzeganie praw krajowych. Co też ja najbardziej było możliwe. Stefan Bathory i Zygmunt III Waza zyskali bardzo potężną władzę w ramach obowiązującego porządku prawnego. Żaden z nich nie był Polakiem. Nie znajduję powodu, dla którego Karolowi miałoby się to nie udać.
  19. Jan Kazimierz Waza abdykuje

    Nie przesądzałbym tego tak łatwo. Zygmunt III Waza też nie kochał "naszych ustrojowych osobliwości". Z początku miał bardzo silną opozycję - w końcu Zamojski wprowadził go na tron po zwycięskiej walce zbrojnej z konkurentem. Był na niego zamach, a potem rokosz. Wszystko to jednak przetrwał, umacniając władzę królewską. Zachował formy ustrojowe Rzplitej, lecz wypełnił je swoją treścią. Dlaczego nie miałoby się to udać Karolowi I ? Tym bardziej, że w porównaniu do od swojego dalekiego kuzyna miał naszej magnaterii i szlachcie dużo więcej do zaoferowania - odzyskanie majątków na Litwie, Wołyniu, Podolu, Bracławszczyźnie, Kijowszczyźnie (o tych na Zadnieprzu już chyba nie pamiętano) oraz dostęp do robienia kariery w wielkiej europejskiej polityce - w końcu Karol był faktycznym królem Szwecji i księciem Rzeszy Niemieckiej, podczas gdy Zygmunt jedynie malowanym. To, że w przypadku abdykacji Jana Kazimierza Karol Gustaw zostaje obrany królem, a magnateria i szlachta darzy go nieco nieufnym poparciem, uchwalając jednak podatki na wojnę z Rosją - wierzę. Gdyby wojna była wielkim sukcesem, gdyby Rosja została zmuszona do oddania Kijowa, Smoleńska i Zadnieprza, poparcie mogłoby okazać się trwałe. Karol miałby wystarczająco wiele starostw do rozdania, by poparcie sobie kupić, bo wolność wolnością, a ziemia ziemią. Tak, masz rację - optymalny (dla Karola) moment abdykacji do 29 października - 2 listopada, potem szanse na faktyczne zostanie królem Polski z każdym dniem malały. Jednak zakreślając tak szeroko okienko czasowe, miałem na myśli abdykację, jako pewien proces. Że w pierwszych dniach listopada Jan II Kazimierz nawiąże rozmowy z Karolem Gustawem w sprawie abdykacji na jego rzecz, potarguje się trochę i w grudniu rzecz dojdzie do skutku. Wtedy do oblężenie Jasnej Góry by nie doszło, podobnie do wrzenia wśród wojska koronnego. Na sytuację w Wielkopolsce pewnie zbyt dużego wpływu by to nie miało, ale w przypadku abdykacji Jana i elekcji Karola walki te siłą rzeczy by ustały. W tym się zgadzamy.
  20. Co do punktów ECTS to wg aktualnych (nienowych) przepisów do licencjata potrzeba 180, do inżyniera 210, a do magistra czy magistra inżyniera 300. To są wartości minimalne. Sama zasada przyznawania punktów jest dość prosta - 1 punkt ECTS powinien odpowiadać 25-30 godzin pracy studenta. To znaczy, że jeśli za wykonanie pracy dyplomowej masz 10 punktów ECTS, to powinieneś nad nią przesiedzieć minimum 250 godzin. W przeliczeniu na pełny etat to oznacza ponad 31 dni pracy, sześć tygodni z okładem. Tyle, że to fikcja. Tak naprawdę przydzielając punkty ECTS trzeba mieć na względzie szereg współczynników, albo bezpośrednio narzuconych przez przepisy, albo jedynie sugerowanych. W rodzaju stwierdzenia w ministerialnej publikacji, iż "dotychczasowe standardy kształcenia wprawdzie przestają obowiązywać, jednak powinny pozostać cenną wskazówką przy budowie nowych programów kształcenia". No i bądź tu mądry - znaczy obowiązują, czy nie? Jakbyś się nie obracał, i tak rzyć z tyłu. Co do finansowania, do w szkole podstawowej, gimnazjum i liceum pieniądze jako-tako idą za uczniem. Jak chcesz, by twe dziecię miało lepsze warunki edukacji, do dorzucasz się do tego, płacąc czesne. Lepsze warunki nie gwarantują lepszego wyniku, ale generalnie prywatne podstawówki, gimnazja i licea są dla tych, których rodzice mają dużo kasy. Sytuacja diametralnie się zmienia na poziomie szkół wyższych. Niepaństwowe uczelnie ani grosza z budżetu nie zobaczą, studenci muszą pokryć pełny koszt swych studiów, a nawet więcej. Ktoś, kto dostał się do dobrego liceum, kto należycie przygotował się do matury - zwykle korzystając z pomocy wykształconych rodziców, albo korepetytorów, dostaje się na studia bezpłatne. Ktoś, kto nie miał tyle szczęścia, a upiera się, że chciałby być mądrzejszy, skazany jest na studia płatne. Generalnie wychodzi, że bogaci studiują bezpłatnie (znaczy za pieniądze podatnika), a biedni, skoro im się zachciała taka fanaberia, jak wyższe studia, niech za nie płacą sami. Najbardziej mnie zdumiewa, że ci, którzy głoszą się LEWICĄ, murem stoją w obronie tego systemu. No cóż, zda się, że naszą lewicę tworzy dobrze wynagradzana inteligencja. Ich dzieci załapią się na darmowe studia.
  21. Szkoła w PRL

    W socjalistycznej szkole - w liceum ogólnokształcącym, klasa mat-fiz nauczyłem się liczyć pochodne. Niektórzy powiedzą, że to dlatego, że kończyłem Reytana - liceum, bądź co bądź, ekskluzywne. Ale nie trzeba było jakoś nadzwyczajnie starać, by tam się uczyć. Większość kolegów była po prostu "z rejonu" - zostali przydzieleni do tej szkoły, ponieważ mieszkali w pobliżu. Mój syn też kończył ekskluzywne liceum "Zamoya". Też klasę mat-fiz. No ale żeby tam się dostać, trzeba było zdać egzamin. Kiepski, a nawet przeciętny uczeń nie miał szans, nawet jeśli mieszkał tuż obok. W "Zamoyu" była sama elita. Ale ta elita nie dała rady przerobić liczenia pochodnych. Syn pochodne wkuwał w czerwcu, żeby zdać egzamin na Politechnikę Warszawską. Zdał. Ale dlaczego coś, czego nauczono w moim liceum także tych kolegów "z rejonu" - aż głupio mi to pisać, bo żaden taki podział w naszej świadomości wówczas nie istniał, nikt na to nie patrzył, musiał nadrabiać w wakacje. Teraz studia. Na studia na uczelni niepaństwowej idą osoby w rok-dwa po maturze (bo najpierw chcą się dostać na bezpłatne), ale i też te w wieku zaawansowanym, które szkołę kończyły dawno. Nierzadko w czasach PRL. Kilka razy przeprowadzałem analizę korelacji między wynikami zaliczenia przedmiotu na wyższej uczelni a rokiem urodzenia. Wychodziła zwykle słaba i nieodmiennie ujemna. Znaczy - im ktoś starszy, to statystycznie lepszą oceną na studiach dostaje. Szczególnie w zakresie inżynierii procesowej, przedmiotu, który w wielkim zakresie bazuje na wiedzy z liceum. Z tych moich analiz wynika, że studenci, którzy kończyli liceum w PRL albo niedługo po jego rozpadzie są zauważalnie lepiej przygotowani do studiów, niż ci, edukowani w nowoczesnym systemie - liberalno-kapitalistycznym. Wiem, że wyniki populacji badanej trudno przenosić na generalną, ale jednak ta ujemna korelacja zmusza do zastanowienia.
  22. Wiesz, w paru sprawach (a szczególnie o szkole w PRL) mamy chyba dość zbieżne poglądy. Więc - choć istnienia "nocnych samolotów" nie odpuszczę, to nie chciałbym, by przerodziło się to w jakąś niechęć.

    Secesjonista zawsze był dość przykry i się nie zmienił, z tym że przykre słowa od zwykłego użytkownika były łatwiej znośne, niż przykre słowa Administratora.

  23. nieznany żołnierz

    Szacunek. Jakżeś to rozpoznał. Dla mnie to dwie plamki. Mi się wydaje, że to "M". Ale co to był "Batalion Mostowy"? Saperzy? Czy w saperach mogła być "mistrzowska kompania strzelecka"? Jakoś tak w związku z poprzednim postem w innym wątku chciałem podkreślić, że tylko chcę zaspokoić swą ciekawość, a nie szukać nieprawidłowości.
  24. B-17 kontra B-24

    Wzrok zatem masz nader ostry. W Twoją WIEDZĘ o samolotach wierzę głęboko, gotów jestem przed nią paść na czworaka i bić głębokie pokłony. Tylko co z tego wynika? Czy wybitnemu matematykowi może się zdarzyć pomyłka w rozwiązaniu zwykłego równania kwadratowego, co powinien umieć każdy absolwent liceum? Ty stawiasz się w roli osoby, która o samolotach wie tak wiele, że mylić się nie może. Ex post argumentujesz, że "Mnie nie interesuje awionika , wyszkolenie załogi (co ona ma wspólnego z samolotem jako konstrukcją?) czy tym podobne". Ja tam nawet nie wiem, co to jest ta awionika. Ale Twoje stwierdzenie, któremu zarzucam nieprawdziwość, żadnej wzmianki o awionice czy konstrukcji nie zawierało. Pozwól, że Ci przypomnę: "NIE MA w lotnictwie podziału na samolot " nocny " czy " dzienny ". Otóż, nie wdając się w dyskusję, czy dziś jest, czy nie, jednoznacznie stwierdzam że w odniesieniu do II wś. to bzdura. Powszechnie stosowano określenie "myśliwiec nocny", "bombowiec nocny". Podałem jakieś przykłady. Mam szukać dalszych? Po co? Przecież każdy, kto lotnictwem w czasie owej wojny się choćby trochę interesował (choćby tak mało, jak ja), o tym doskonale wie. Wystarczy przeczytać "Żądło Genowefy" czy "L-jak Lucy". Powiesz, że to nie "materiał z wytwórni", ale jednak źródło, bo autor naprawdę na tym latał. I wiedział, na czym polega dostosowanie Wellingtona do lotów nocnych. Oczywiście, że latały. Aerodynamika w niewielkim stopniu zależy od pory doby, no może dla szybowców. Nie wiem, jakie założenia konstrukcyjne faktycznie przyjmowano przy tworzeniu projektów samolotów, szczególnie dostosowanych do działań nocnych. Ale mogę napisać, jakie założenia - wg mnie, czyli przy mojej mikroskopijnej wiedzy - należałoby przyjąć przed wojną lub w pierwszej jej fazie. Myśliwiec nocny: Ma o wiele mniejsze szanse, niż ten działający w dzień, dogonić bombowce, startując dopiero po otrzymaniu informacji o ich przelocie. Musi patrolować w powietrzu. Więc musi odznaczać się dużą długotrwałością lotu. Ma małe szanse kontynuowania pościgu, w przypadku gdy pierwszy atak nie będzie skuteczny. Powinien być zatem solidniej uzbrojony. Zarazem zapewne nie stoczy podczas jednego lotu wielu walk, więc może mieć mniejszy zapas amunicji. Zapewne, działając w nocy, nie będzie miał okazji do walki z innymi myśliwcami. Zatem takie cechy jak szybkość, a przede wszystkim zwrotność, stają się mało istotne - byleby był szybszy i bardziej zwrotny od atakowanych bombowców. Nawigacja nocą jest trudniejsza niż w dzień, więc w roli myśliwców nocnych preferowane były samoloty dwumiejscowe. Bombowiec nocny: Ryzyko ataku myśliwca jest mniejsze, więc i prędkość, i uzbrojenie strzeleckie staje się ogólnie mniej istotne. Choć rola strzelca "na ogonie" akurat wzrasta. Nawigacja jest trudniejsza, więc ważne jest, aby nawigator miał dobry dostęp do "okien". OPL będzie w znacznym stopniu (większym, niż w dzień) kierować się słuchem, więc silniki pracujące ciszej stają się istotną zaletą. Wielu moich przedmówców już o tym pisało, ja tu nie ujawniam żadnej szczególnej wiedzy, piszę o oczywistych oczywistościach, elementarzu. A robię to dlatego, że ktoś obdarzony tak ogromną wiedzą o lotnictwie, jak Krakus57 tych elementarnych i oczywistych informacji zda się nie dostrzegać. Jest takie powiedzenie o oglądaniu drzew, które uniemożliwia dojrzenie lasu. Szczerze mówiąc, o ile pamiętam, mając 14 lat (a było to dawno temu) doskonale rozumiałem, dlaczego Me-110 był wykorzystywany jako nocny myśliwiec, a Me-109 raczej nie. Jakie cechy konstrukcyjne "110" sprzyjały jego wykorzystywaniu w nocy. Do głowy mi nie przyszło, że to dlatego, iż "109" potrzebuje światła, by latać. Niektórzy twierdzą, że istnieje WIEDZA i MĄDROŚĆ - dwa odmienne pojęcia. Brak wiedzy nie oznacza głupoty, podobnie jak jej posiadanie nie oznacza mądrości. No tak. To miałem na myśli. Osiągi i przeznaczenie. Marginalia bardzo sympatyczne. Każdemu z nas wiadomo, że w Wikipedii można znaleźć informacje kompletnie bzdurne. Usiłuje się z tym walczyć, poprzez wymaganie podania źródeł, stworzenie zakładki "dyskusja" itd., ale te działania nie gwarantują wiarygodności. Wprawdzie anglojęzyczna Wiki (a z takiej skorzystałem) uznawana jest za najbardziej wiarygodną, ale i tak nie można wykluczyć, że zawiera informacje fałszywe. Jednak z faktu, iż nie można wykluczyć, że informacja, zawarta w Wiki jest fałszywa, w najmniejszym stopniu nie wynika, że każda informacja, tam umieszczona, jest fałszywa. Fałszywość tej informacji trzeba by udowodnić - np. materiałami z wytwórni. Ja nie widzę powodu szukania jakichkolwiek materiałów w wytwórniach samolotów. Zresztą one też nie są całkiem wiarygodne. Posługuję się tylko - i aż - wiedzą ogólnodostępną. Jeśli Krakus57 twierdzi, że setki czy tysiące autorów, piszących o działaniach lotnictwa podczas II wś. i stosujących określenia "nocny myśliwiec" i "nocny bombowiec" pisało bzdury, niech to dowodnie wykaże. Na razie pisząc Komus się coś pomyliło . Nalot nocny , nalot dzienny . NIE MA w lotnictwie podziału na samolot " nocny " czy " dzienny ". Dlatego żem się uśmiał. Masz samochód dzienny i nocny ? Niechlujność językowa prowadzi do durnot ! obrażał całkowicie niesłusznie naszego kolegę. Nawet, jeśli udowodni, że wyróżnianie samolotów nocnych jest nieprawidłowe, to i tak obrażanie interlokutora z powodu, że skorzystał z powszechnie stosowanych określeń, jest niewłaściwe. Przy okazji - jeśli już tak dbamy o "chlujność językową" to pomiędzy znakiem interpunkcyjnym a towarzyszącym mu wyrazem nie dajemy spacji. Wyjątkiem jest myślnik - nie mylić z łącznikiem. Wzajemnie serdecznie pozdrawiam. Do tego pozdrowienia też rad się dołączę.
  25. Umundurowanie w wojsku polskim

    Kilka słów uzupełnienia, co do ubioru podchorążych rezerwy, którzy - tak jak ja - trafili do WOPK po szkółce. Mundur polowy dostałem nowy, czyli taki stalowo-szare moro. Tu chyba nie chodziło o to, że kolor był ciemniejszy, tylko że nie zielonkawy, a bardziej w tony niebieskie. Natomiast do tego munduru dostałem niebieskawą koszulę, taką garniturową, i czarny krawat z dzianiny. Na codzień służyłem właśnie w takim ubiorze - moro z koszulą i krawatem. Naramienniki oczywiście musiałem, jako bażant, obszyć sobie biało-czerwonym sznurkiem, czy ja to się zwało. Całkiem nieźle to wyglądało, i chętnie bym w tym wyszedł na miasto, ale wara - nie wolno. Na miasto - nawet jak przejeżdżałem z Hynka na Żwirki z jakimiś papierami - musiałem przywdziać strój wyjściowy. A ten miałem ze szkółki, z Montelupich. Czyli WL, zielony - znaczy khaki. Chorążowie - a oni głównie zajmowali się zaopatrzeniem - nam go zazdrościli, bo podchorążym przysługiwał mundur z gabardyny, tkaniny wełnianej naprawdę bardzo wysokiej jakości, a chorążym - zwykły. W ogóle status takiego plutonowego podchorążego w jednostce to dość skomplikowany był. Razorblade - nie wspomniałeś o takich bluzach letnich, które w latach 70-ych i 80-ych przysługiwały oficerom, chorążym oraz łabędziom. Takich do pasa, z pagonami. No i zupełnie nie zgadzam się z Twoją oceną rogatywki polowej - wg. mnie bardzo wygodne nakrycie głowy. Fakt, że jak trzeba było włożyć kask, to ledwo się mieściła w największej kieszeni, ale jej zalety przeważały - w moje opinii - nad wadami. Żal mi, że zniknęła.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.