jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Tak mimochodem: O ile dobrze pamiętam - do 1938 roku Czechosłowacja, potem krótko Czecho-Słowacja, potem rozwód, potem znów Czechosłowacja, i znów krótko Czecho-Słowacja, w końcu Czechy i Słowacja. Nigdy CzechoSłowacja. Każde pisanie o tym, co można by zrobić, gdyby nie zrobiono tego, co zrobiono, jest "pewną nierealną abstrakcją", bowiem realnie zrobiono, to co zrobiono. Jednakże bez rozważań o tych "pewnych nierealnych abstrakcjach" historia staje się nudna i bezużyteczna, a co dopiero forum i wątek, taki jak ten. Czechosłowacja w latach 1920-1936 szukała sojusznika, który zapewni im bezpieczeństwo przeciwko roszczeniom terytorialnym Polski i Węgier, pozostających w nader dobrych stosunkach. Oczywiście istniało też zagrożenie ze strony Niemiec, ale to załatwiał w jakiejś mierze sojusz z Francją. Jednak Francja miała sojusz także z Polską, a i Węgry ją interesowały jako potencjalny sprzymierzeniec. No i ani z Polską, ani z Węgrami nie graniczy, więc realnie w niczym nie pomoże w przypadku konfliktu Czechosłowacji z Polską i Węgrami. Rumunia była słaba i bardzo jej zależało na stosunkach z Polską, bo bała się ZSRR. Austrię i Jugosławię chyba mogę racjonalnie pominąć bez głębszych uzasadnień. Jedynym realnym sojusznikiem przeciwko Polsce było ZSRR. Czechosłowacja była przekonana, że w przypadku ataku samych Węgier da sobie radę, ale przy jednoczesnym ataku Węgier i Polski - już nie. Układ z ZSRR dawał jej bezpieczeństwo. Jak już pisałem - w żadne "moralne" oceny polityki, typu "kto zaczął", "co kto komu" wdawać się nie będę. To ma sens. Gdybyśmy w październiku 1938 roku nie zatrzymali się przed Czadcą/Čadcou, ale nasze czołgi - no, może tylko ułani - doszliby do Bratysławy i Koszyc, niosąc wolność narodowi słowackiemu z czeskiego uciemiężenia, a zarazem chroniąc przed madziarską agresją, to to bym uznał za politykę godną przywódców wielkiego, środkowoeuropejskiego narodu. Przy okazji można było zająć i Zaolzie, nikt by na to nie zwrócił uwagi. Opinii byśmy sobie zbyt nie popsuli, bo jednak występowalibyśmy w obronie prawa narodów do samostanowienia. No to to już gorzej niż zbrodnia - to głupota. Hitler miałby realnie wystąpić przeciwko dwóm sprzymierzonym państwom. Oczywiście - nigdy nie wiadomo, jak się zachowa sojusznik, ale atakując Polskę, musiałby zerkać przez prawe ramię do tyłu. Układ granic jest raczej taki, że trudno atakować Wielkopolskę czy Śląsk, pozostawiając Czechy. Więc chyba najpierw Czechy - tak po prostu z militarnego punktu widzenia. Ciekawie, jak wtedy zachowaliby się Polacy? W każdym razie nawet gdyby Hitler zaatakował Polskę w 38 roku (a nawet i w 39), a Czechosłowacja byłaby bierna, to byłoby znacznie lepiej, niż było.
-
A Błękitni Turcy mieli niebieskie włosy? Też twierdzę, że to określenie mogło dotyczyć czegokolwiek. Niekoniecznie jakiejkolwiek cechy fizjologicznej. Kiedyś spędziłem kilka dni w miejscowości Kunfehértó (Czyli Połowieckie Białe Jezioro) i nadliczebności blondasów nie stwierdziłem. Z czego niewiele wynika, bo po 1000 latach mogli tę cechę stracić. No ale gdyby byli, to już byłoby coś.
-
Potrzebuję Waszych głosów! Jutro finał, prowadzę tylko minimalnie
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Hyde park
No dobrze. Nie cierpię internetowych głosowań, szczególnie tych, w których można oddać więcej niż jeden głos, ale się przełamałem i dziś 5 głosów oddałem. Jutro może uda się 10. Może pomoże. Pozdrawiam J. Ps. Do aktywności na Facebooku jednak się nie przekonam . -
Sama prawda, z wyjątkiem tego słówka "ekologów". Bo ekolog powinien posiadać wiedzę na temat mechanizmów szkodzenia środowisku i jego minimalizacji. A przynajmniej jej poszukiwać. Ja sam siebie rad określę, jako ekologa - coś wiem i wciąż chcę wiedzieć więcej - a zgodnie z tym, co wiem, popieram budowę nowoczesnych elektrowni węglowych, bo dzięki temu możemy zmniejszyć emisję CO2, oraz uprawy GMO, bo może dzięki nim może pszczoły nie wyginą. Ekologia to wiedza. Ekologizm to ideologia. Tyle OT - choć nie tak całkiem, bo starcie pragmatyzmu z ideologią jest w tym wątku nader ważne. W poprzednim swym poście - nieco przekornie - przedstawiłem się jako skrajny ideologiczny entuzjasta. Przyjmujmy wszystkich, którzy chcą i spełniają kryteria. I słusznie, bo taką ideę popieram, ale w realizowaniu idei trzeba kierować się też pragmatyzmem. A tu rzeczywistość skrzeczy. Wprawdzie docelowo chciałbym i Ukrainę, i Rosję, a nawet może i Kazachstan widzieć w Unii, ale tak za trzy lata przyjąć Ukrainę - toć to katastrofa. Politycznie borykamy się z Bałkanami, a gospodarczo też z Litwą i Estonią (PKB pc 22 tys.), Polską (21 tys.), Węgrami (20 tys.), Łotwą i Chorwacją (18 tys.), Bułgarią (14 tys.) i Rumunią (13 tys.). Ukraina ma więcej ludności, niż te wszystkie kraje razem wzięte, a jej PKB pc to tylko 7 tys. $! Jeśli przyjmiemy Ukrainę do Unii, to wszystkie kraje, dziś do niej należące, będą musiały pożegnać się z dotacjami, a my (Polska) staniemy się płatnikami netto, wręcz dokładając się do rozwoju Ukrainy. Aż takim euroentuzjastą to ja już niekoniecznie jestem. To ja już wolę przyjmować do Unii Gruzję, Armenię i Mołdawię, bo choć są jeszcze biedniejsze od Ukrainy, ale malutkie. Albo i Kazachstan, bo w miarę bogaty. I na zakończenie podkreślę zgodność naszych poglądów w materii Ukrainy - bez względu na wzajemnie znane ogólne orientacje polityczne, nader odmienne, nieodmiennie wolelibyśmy widzieć o wiele bardziej wstrzemięźliwą postawę wobec EUROMAJDANU. Cóż więc tam robi Prezes Kaczyński na tym majdanie?
-
Alex WS, użyłem trybu warunkowego - jeśli, jeśli, i znaków zapytania. Nie wiem, z iloma Czechami o tym rozmawiałeś, ale często spotykam się z budowaniem stereotypów na podstawie jednej pijackiej rozmowy. W Czechach (a raczej w Republice Czeskiej) spędziłem suma sumarum dobrych kilka miesięcy, z niejednym Czechem gadałem - jakoś temat roku 38 czy 68 nie wypływał, ja go nie wywoływałem. Kilka książek po czesku przeczytałem, ale z tego dwie to były tłumaczenia (jedna z polskiego, druga - Kundera - z francuskiego, o czym czytając - nie wiedziałem). I tyle z tego o Czechach wiem, że stereotypowy Czech naturę ma skomplikowaną. Slováci sú jednoduché. Nie o polemikę tu chodzi, tylko o przedstawienie cudzego - w tym przypadku słowackiego - punktu widzenia. Granica polsko-węgierska (potem galicyjsko-węgierska), a przynajmniej jej zachodnia część, została ustalona kiedyś w średniowieczu, najmarniej za Łokietka i w zasadzie pozostawała bezsporna aż do 1918 roku. No o Morskie Oko się troszkę kłócono, żeśmy ten spór wygrali, przenosząc najwyższy punkt Polski ze Świnicy na Rysy. Poza tym całość Orawy i Spiszu pozostawiała po stronie naszych południowych sąsiadów. W końcu to nazwy węgierskich żup (komitatów, megye). Słowaccy patrioci/nacjonaliści (niepotrzebne skreślić) w sposób całkiem naturalny domniemywali, że kiedy wreszcie wyzwolą się spod madziarskiego panowania, północna granica Węgier stanie się północną granicą Słowacji. A ty jednak Polacy w 1918-1920 jakoś na Orawie i Spiszu tę granicę o kilkanaście km na południe przepchnęli, co Słowakom podobać się nie mogło. A potem jeszcze kolejne "zabory" w 1938, no i polskie poparcie roszczeń madziarskich. Słowaccy patrioci/nacjonaliści (niepotrzebne skreślić) mieli powody, by nas w 1939 nie lubić, i przystąpić do wojny z Polską w celu odzyskania całkiem niedawno oraz dość niedawno zagrabionych "rdzennie słowackich" ziem. W "sprawiedliwość dziejową" nie wnikam, bo nie wierzę nie tylko w jej istnienie, ale nawet w zasadność jej rozważania.
-
Rzecz (Pechenegs, Cumans, Iasians: Steppe peoples in medieval Hungary) wydano w Budapeszcie. Przy czym autor, András Pálóczi-Horváth, jest sam w sobie ciekawostką, bowiem Pálóczi to jedna z węgierskich nazw Połowców właśnie - niewątpliwie biorąca się ze słowiańskiego Polovci, Polouci. Zważywszy, że Połowcy na Węgrzech się osiedlili i dość długo zachowywali pewną kulturową odrębność, to ten autor raczej wie, o czym pisze. Słowiańscy mieszkańcy Węgier ich nazywali też Plavci (Plauci), co też bezpośrednio wiąże się z z przymiotnikiem "plavý:, czyli płowy, jasny. Spotkałem się też z określeniem "Żółci Ujgurzy". Więc zapewne mieli coś jasnego - płowego, żółtawego, ale co? Niekoniecznie włosy. Może cerę, może ubiory, konie, albo jeszcze coś innego. No i jeszcze to, że jakiś autor o czymś nie pisze, to nie oznacza, że zaprzecza.
-
Pomijając kwestię, jak na podstawie (jednej?) rozmowy z Czechami (dwoma?) dokonuje się oceny opinii wszystkich Czechów, szczególnie jeśli - jak to zwykle bywa - rozmowa taka odbywa się w ten sposób, że jedni mówią po czesku, nie znając polskiego, drudzy zaś po polsku, nie znając czeskiego, a każdy słyszy to, co usłyszeć pragnie... Pomijając też kwestie polityczno-etyczne, czyli co się komu należało, oraz czy dobrze jest coś ukraść złodziejowi... Czyli, interpretując pytanie "czy zrobiliśmy dobrze?" jako "czy nam się to opłaciło?" fakty są następujące: uzyskaliśmy te 800 km kw. na okres 334 dni (niecałych 11 miesięcy) w latach 38-39 no i jeszcze można by dorzucić kilkanaście dni w 1945. Dziś do nas nie należy i należeć w dającej się przewidzieć przeszłości nie będzie. Czyli po stronie "plusów dodatnich" - niewiele. Lista "plusów ujemnych" jest dłuższa. Zasłużyliśmy sobie na niechęć Czechów - pewnie, że już mocno przyblakła, toć już ponad 75 lat minęło, ale w swoim czasie trochę nam to szkodziło. Zasłużyliśmy sobie na opinię sojuszników Hitlera - co wzmacniało siłę opinii tych, co to "nie chcieli umierać za Gdańsk". No bo skoro, jak Hitler wchłaniał całe niepodległe państwo czechosłowackie, to było dla Polski "cacy" i jeszcze kąsek dla siebie wykroiła, to czemu akurat Gdańsk i jakiś "korytarz" ma być "be"? Wraz z wkroczeniem na Zaolzie pozwoliliśmy sobie na zajęcie jakiś skrawków Słowacji. To już totalna głupota była, bo - powiedzmy - mogliśmy marzyć o niepodległej Słowacji w naszej strefie wpływów. A tak [pii-pii] blada. Słowacy całkiem zasadnie sprzymierzyli się z Hitlerem w celu odzyskania terenów sprzed 1938, a przy okazji sprzed 1918 roku. Ułatwiło usprawiedliwienie aneksji wschodniej części RP przez Stalina, zarówno na rzecz radzieckiej wewnętrznej propagandy (pobiło się dwóch imperialistów, którzy razem zniszczyli demokratyczną Czechosłowację, więc musimy zabezpieczyć los naszych radzieckich rodaków, Ukraińców i Białorusinów), jak i w oczach zachodniej opinii publicznej - jak pod ciosami Hitlera padała Czechosłowacja, to Polska wkroczyła na terytoria, do których rościła sobie pretensje. A jak pod ciosami Hitlera padała Polska, to to samo zrobił ZSRR. Tak zwany "szary człowiek" z Wielkiej Brytanii, Francji czy USA nie będzie mam studiował, proporcji mierzył czy zaszłości historyczne zgłębiał. Dla niego wniosek jest prosty - ZSRR w stosunku do Polski zachował się tak samo, jak Polska w stosunku do Czechosłowacji. Albo taka jest po prostu polityka, albo gangster napadł gangstera - w każdym razie za Katyń też umierać nie warto. Choć są to argumenty "miękkie", odnoszące się do opinii publicznej, politycznej świadomości rzesz obywateli innych państw, to jednak w warunkach polityki XX wieku miały one ogromne znaczenie dla przebiegu wydarzeń. Może bez Zaolzia nie byłoby "dziwnej wojny", a przynajmniej obronny zapał Francuzów byłby większy. Na Stalina opinia publiczna miała wpływ raczej znikomy, choć o nią dbał, więc po co mu ułatwiać zadanie? Militarnie i gospodarczo te skrawki nie miały żadnego znaczenia. Zaolzie miałoby gospodarze, gdyby należało do nas przez całe 20 lat, a nie przez niecałe 11 miesięcy. Karpackie wioski - a czasem nawet nie wioski, jakieś bezludne zakola Popradu żeśmy anektowali - absolutnie żadnego, a raczej zdecydowanie ujemne, zważywszy na nastawienie słowackiego żołnierza. Siak czy owak - przebieg przynajmniej pierwszych 17 dni kampanii wrześniowej nie zmienił by się ani o jotę, czy byśmy do Czechosłowacji wkroczyli, czy też pozostali bierni. Ale będąc bierni, łatwiej byłoby się nam stroić w piórka niewinnie zaatakowanej najprawdziwszej demokracji. Po prostu Sikorskiemu najpierw w Paryżu, a potem w Londynie byłoby łatwiej. Co jakiś wpływ na przebieg zdarzeń, Teheran, Jałtę mogłoby mieć. No i może Legion Czesko-Słowacki w Polsce miałby nie 180, ale 18 000 żołnierzy, z własnymi czołgami i samolotami. Ale tu już wchodzimy w zakres historii alternatywnej. Zupełnie odrębną sprawą jest udzielenie gwarancji Czechosłowacji i zawarcie sojuszu przed konferencją monachijską. Trójprzymierze czechosłowacko - francusko - polskie stałoby się faktem i Francji trudno byłoby stać bezczynnie, gdyby obaj jej wschodni sojusznicy zostali zaatakowani. Nawet gdyby Wielka Brytania Chamberlaina pozostawałaby bierna - choć w takiej sytuacji zapewne Churchill wcześniej zostałby premierem. Oczywiście nie zakładam, że do wojny by wówczas doszło, choć mobilizację należałoby przeprowadzić. Szanse na tzw. "wojnę prewencyjną" już bezpowrotnie minęły. W każdym razie stosunek sił połączonych armii polskiej i czechosłowackiej do armii niemieckiej jesienią 38 roku byłby znacznie mniej niekorzystny, niż samej armii polskiej przeciw niemieckiej - zasilonej znakomitymi czeskimi czołgami - rok później. Pamiętajmy, że latem 1938 roku z linii produkcyjnych schodziły pierwsze czołgi Pz-IIC z 20 mm działkiem; Pz-III (działo 37 mm) i Pz-IV (działo 75 mm) były na etapie testowania serii próbnych. Polskie 7TP, nie mówiąc już o czechosłowackich LT vz.35 i vz.38 były zdecydowanie lepsze. Jeszcze fajniej było w lotnictwie, bo Messerschmitty 109 i 110 były jedynie projektami, a Arado były gorsze nie tylko od czechosłowackich Avii, ale też od naszych P-7 i P-11, a PZL P-24, któreś my produkowali tylko na eksport, były lepsze od Avii. Więc - gdyby do wojny doszło rok wcześniej - to po naszej, polsko-czechosłowackiej stronie byłaby przewaga techniczna, przynajmniej jakościowa, w zakresie wojsk pancernych i lotniczych. Ilościowo też było jako-tako. Optymalny dla nas termin niemieckiej agresji to 1 października 1938 roku. Potem z każdym dniem było gorzej.
-
Gdyby w Jałcie Polska trafiła pod wpływy Aliantów?
jancet odpowiedział Rezz112 → temat → Historia alternatywna
W ogóle, w najśmielszej swej wyobraźni, nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, że dochodzi do konferencji w Jałcie, w tym czasie i w takiej sytuacji, w jakiej faktycznie do niej doszło, i Polska pozostaje - na skutek konferencyjnych uzgodnień - poza radziecką strefą wpływów. Po prostu dlatego, że w tym czasie wojska radzieckie już były w Polsce, a naczelną zasadą naszego wschodniego sąsiada, sformułowaną już w początkach XVIII wieku przez Piotra Wielkiego jest "krwią naszych żołnierzy ziemie te zdobyliśmy i takie jest nasze do nich prawo". Więc armia radziecka ni za Dniepr, ni za Bug by się bez walki nie wycofała, a walczyć z nią realnie nie było komu. Działania UPA czy "żołnierzy wyklętych" żadnego znaczenia nie miały, tylko dostarczały argumentów to wprowadzenia twardego komunizmu. Dlatego chętnie odwróciłbym pytanie - co by musiało się przedtem wydarzyć, by do "Jałty" w ogóle nie doszło? By wojska radzieckie nie znalazły się na naszym terytorium? Mam koncepcję jednej linii wydarzeń - teoretycznie możliwych. Latem 1941 roku dochodzi wprawdzie do współpracy wojskowej pomiędzy Churchillem a Stalinem, ale nie do sojuszu. Konwoje do Murmańska nie idą. Bez względu na ocenę, jak dużą rolę one odegrały, przyjmijmy, że wprawdzie wojska niemieckie w grudniu 41 roku i tak nie dotarły do Moskwy (na to dostawy faktycznie wpływu nie miały), ale letnia ofensywa 42 roku dotarła do Kaukazu, Morza Kaspijskiego i Wołgi. Jednak w 43 roku Armia Czerwona uzyskała przewagę i zaczęła spychać na zachód wojska Niemiec i ich sojuszników, ale działo się do - powiedzmy - rok później, niż w rzeczywistości. Nie ma to bezpośredniego przełożenia na sytuację w Afryce, na Morzu Śródziemnym i Atlantyku, więc wiosną-latem 44 roku dochodzi do inwazji Włoch, a potem Francji, i Armia Czerwona dochodzi do Dniepru mniej więcej w tym samym czasie, co alianci do Renu - powiedzmy zimą 44/45. No i wtedy Niemcy - Hitler??? - decydują się na separatystyczny pokój. Alianci, w tym I i II Korpus Polski, przepuszczeni przez Niemców wkraczają nad Wisłę, po to, by ramię w ramię z Wermachtem sprzeciwić się sowieckiej nawale. (???) Zastępując jednostki Waffen SS, no bo jednak SS trzeba by rozwiązać. A może wcześniej Stalin dogaduje się z aliantami co do podziału stref wpływów? -
I - z ciężkim sercem - muszę przyznać, że trudno się z Gregskim w tej kwestii nie zgodzić. Ja, jako zatwardziały euroentuzjasta, kierując się swym europatriotyzmem, rad widzę przyłączanie się do naszej Unii nowych krajów. Ukraina, Mołdawia, Gruzja, Armenia, Turcja, Maroko czy Tunezja - czemu nie? Herclisz wilkomen. Pod warunkiem, że same tego chcą oraz że jakieś nasze standardy trzymają, albo przynajmniej deklarują, że trzymać pragną. W przypadku Ukrainy ni jeden, ni drugi warunek spełniony nie był, trzeba było powiedzieć jasno не хочешь - не надо. A tu my najpierw stawiamy jakiś dziwaczny warunek w sprawie Tymoszenko. Dziwaczny, bo do tych naszych europejskich standardów należy niezależność władzy sądowniczej od wykonawczej, a tu stawiamy warunek, że władza wykonawcza wymusi na sądowniczej konkretną decyzję. Potem już żadnych warunków nie stawiamy, gotowiśmy dać d... za dziękuję, a nawet i bez dziękuję. Ale i tak nic z tego. Janukowycz odmawia. No i tyle. Należało powiedzieć spokojnie "możemy wrócić do tematu, jak sami zdecydujecie, że chcecie". A tu zaczęła się jakaś histeria. Jak w każdym normalnym kraju, tak na Ukrainie po podjęciu przez Janukowycza ważnej i kontrowersyjnej decyzji, część obywateli była z niej wielce niezadowolona, czemu dała wyraz, demonstrując na kijowskim Majdanie. Takie ich obywatelskie prawo, może dzięki temu Janukowycz przegrałby następne wybory. A tu tymczasem na Majdanie pojawia się plejada europejskich polityków, na ogół tych drugo- i trzeciorzędnych, były premier rządu polskiego robi sobie fotki na tle banderowskiej flagi, by zagrzewać Ukraińców do... No właśnie - w sumie do czego? Bo jedyny racjonalny postulat - referendum w sprawie umowy stowarzyszeniowej z Unią - nijak się nie pojawia, a przynajmniej tak słabiutko, że media go nie dostrzegają. Opozycja nie za bardzo chce referendum, bo boi się, że go przegra. Partia rządząca też go nie chce - bo już jedne głosowanie wygrali, maja swego prezydenta, który w ich imieniu decyzję podjął - a referendum to jednak podważanie tej decyzji. Tak jakby nie miał prawa jej podjąć - a przecież miał. Poza tym, jeśli wynik referendum okaże się dla opozycji niekorzystny, to ogłosi, że jest sfałszowany - mamy to jak w banku. Mamy więc bardzo dużą - bo Ukraina to wielki kraj - i bardzo niebezpieczną rozróbę, przy czym nie bardzo wiadomo, o co chodzi.
-
Tak, Furiuszu, masz rację - tylko żeby dokonać oceny takiej czy innej struktury i uzbrojenia kompanii piechoty - muszę mieć jakieś racjonalne kryterium dokonywania tej oceny. No i w tym tkwi problem. Bo odpowiedź na pytanie: czy lepiej, żeby licząca cca 230 żołnierzy kompania piechoty miała tylko 9 rkm i 3 przydzielone ckm, czy też 9 rkm i 3 lkm i 3 przydzielone ckm (albo po prostu 12 rkm + 3 ckm, lub też 9 rkm + 6 ckm), z punktu widzenia siły ognia tej kompanii jest jednoznaczna - lepiej mieć więcej dobrej i nowoczesnej broni maszynowej. Jakiekolwiek wątpliwości mogą powstawać jedynie w przypadku broni kiepskiej i przestarzałej - a za taką uważam lkm Maxim 08/15. Wtedy rzecz oczywistą być przestaje. Podobnie jak rozważania, czy - jeśli już ustalimy, że kompania ma x rkm, y lkm i z ckm, to czy lepiej, żeby miała mniej czy więcej zwykłych strzelców z kb czy kbk. To też nie jest oczywiste. Nawet jeśli pozostaniemy w naszych rozważaniach na poziomie kompanii, kryteria oceny nie są jednoznaczne. Ale przecież nie po to są kompanie piechoty, żeby były świetne i żeby zwyciężały w boju kompanie piechoty przeciwnika. Są one po to, żeby wygrać wojnę. Na szczęście wojnę, rozpoczętą 1 września 1939 roku wygraliśmy. Tyle że na pełne owoce tego zwycięstwa trzeba było czekać ponad 50 lat. Niektórzy nadal uważają, że przegraliśmy. Mogę im tylko współczuć, choć tu akurat słowo "litować" byłoby bardziej adekwatne.
-
Razorblade, sam wywołałeś stosunek cen lkm do myśliwca, więc kontynuowałem ten wątek. Przedtem powiedziałem jedno - każdą złotówkę należało przeznaczyć na myśliwce i łączność. I tyle. Większe znaczenie miałaby jednie łączność - i tu bym upatrywał naprawdę istotnych niedociągnięć, zupełnie nieuzasadnionych finansowo. Problem w tym, że jakoś kwestia środków łączności nie znalazła się w centrum zainteresowania publikacji naukowych i popularno-naukowych. No bo jeśli nie masz łączności, to nie masz żadnych szans na cokolwiek. To prawda tak oczywista, że chyba nikt jej nie sformułował. Drugą prawdą jest to, że nie da się wygrać kampanii, bez zachowania przynajmniej względnej równowagi w powietrzu. Podczas kampanii wrześniowej Niemcy mieli absolutne panowanie w powietrzu - nasze myśliwce P-7 i P-11 były tak stare, że nie były w stanie dogonić nawet niemieckich bombowców. Każdą złotówkę, każdą energię należało kierować na lotnictwo i łączność. Gdybyśmy mieli w miarę należytą obronę powietrzną kraju i łączność, może do 17 września utrzymali byśmy zwarty front. A co by się zdarzyło potem - nie wiemy. Wzbogacenie kompanii piechoty oczywiście byłoby fajne - pod warunkiem, że zachowujemy równowagę w powietrzy. Bez równowagi w powietrzu oznaczałoby tylko większą liczbę zabitych i rannych. Całkowita liczba strat nie zmieniła by się ani o jotę - straciliśmy całą armię, czyli z grubsza 1 mln ludzi. Zabitych, wziętych do niewoli, zaginionych, dezerterów, internowanych. Być może liczba km piechoty zmniejszyłaby liczbę zabitych i rannych. Choć nie wiem dlaczego - teza, że by zwiększyła zdaje mi się równie prawdopodobna. Całkowitej liczby strat nie zmieniłaby - podkreślam - ani o jotę. Bez względu na liczbę km stracilibyśmy wszystko. W odniesieniu do samolotów nie mogę tego powiedzieć. Gdybyśmy mieli 100 Spitfireów i 300 PZL P-24, różnie by to mogło wyglądać.
-
Ja tam jestem - o czym już wielokroć na tym forum pisałem - za uznawaniem wszelkich mniejszości, narodowości i grup etnicznych. Jak są wierni Państwu Polskiemu, rzetelnie płacą podatki, no i uczą się polskiego, to poza tym mogą się różnić na maksa. Postawę śp. Prezydenta i byłej (na szczęście) minister SZ w kwestii różnorodności etnicznej obywateli państwa polskiego oceniam nader negatywnie. Jednak jakoś trudno podpisać się pod postami Alexa WS. Może dlatego, że ja pojęcie "Naród" uważam za coś, co powstało w XVII i XVIII wieku, upowszechniło się w wieku XIX (co wówczas niosło wiele bardzo pozytywnych skutków), zaś w XX wieku przyczyniło się do ludobójstwa i mordów mu podobnych. W XXI wieku chciałbym przede wszystkim, żeby zanikło gdzieś w annałach przeszłości. Zatem - jeśli jest grupa osób, mieszkająca na Śląsku, która nie uważa się ani za Polaków, ani za Niemców, tylko za Ślązaków, obywateli RP - to ja się cieszę. Ale wszelkim próbom wyróżniania cech narodu śląskiego - że niby Oni są pracowici, a my lenie, itp., że Im się należy coś więcej, niż innym - stanowczo się sprzeciwiam.
-
Razorblade, z pewnym niepokojem dostrzegam, że nasza dyskusja zaczyna przybierać postać zwykłej kłótni. Nie chcę się kłócić, chcę dyskutować. Starałem się pokazać pewne pola rozbieżności - chyba dość trafnie. Nie musimy mieć identycznego poglądu, a nawet do niego dążyć. Ty masz w tej sprawie taki pogląd - a ja inny. Usiłowaliśmy się wzajemnie przekonać - ale nie wyszło. Pozostaliśmy przy swoim. No to jasno sformułujmy różnice w naszych poglądach - i niech oceniają ci, którzy to czytają. Będę się starał już nie formułować kolejnych argumentów w kwestiach, w których "doszliśmy do ściany" - ja nie przekonam Ciebie, Ty nie przekonasz mnie. Zostawmy to. Protokół rozbieżności jest pięknym zwieńczeniem dyskusji. W strzelaniu nr 2 uczestniczyłem - a może nr 2 pominięto i było to strzelanie nr 3?. W każdym razie zdaje mi się, że dostaliśmy 20 naboi w magazynku i mogliśmy strzelać ogniem pojedynczym, albo seriami. Strzelanie odbywało się nocą, teren był oświetlany rakietnicami, cele - pół sylwetki człowieka podnosiły się na ileś tam sekund. O to chodzi? W każdym razie ja strzelałem ogniem pojedynczym, wszystkie cele pokonałem, oczekiwałem jakiegoś wyróżnienia, ale c..., byłem podpadnięty, a poza tym poligon etc. W każdym razie zdawałem niewykorzystane naboje. No i omal nie doszło do zastrzelenia dcy kompanii, ale to już zupełnie inna historia. Argumenty typu skwituję szerokim uśmiechem, odwieczna niechęć "prawdziwych żołnierzy" do "bażantów". Ktoś mądry kiedyś napisał, że zawodowi żołnierze giną w ciągu pierwszych trzech miesięcy wojny, a o jej wyniku decydują rezerwiści. Pozostając z całym szacunkiem do Twej wiedzy zawodowca, proszę o odrobinę (naprawdę odrobinę, bo więcej się nie należy) szacunku dla mojego egzaminu oficerskiego. Te wykłady były pierońsko nudne aż do nudności, ale jednak jakieś tam zajęcia z taktyki piechoty chyba miałem. Ale generalnie spoko. To wszystko, co wyżej napisałem, dotyczyło - o zgrozo - spraw, o których chciałem już nie dyskutować. To co dla mnie ważne, jest poniżej. To, że generałowie zawsze przygotowują się do wygrania poprzedniej wojny, to chyba napisał gen. Carl von Clausewitz, albo i ktoś wcześniej. Ale że Clausewitz napisał dużo, więc coś o tym pewnie też skrobnął, tym bardziej, że rzecz ogólnie znana. Z tym że Clausewitz pisał o tym, jako o rzeczy nieuniknionej, bo na jakiejś podstawie opierać się trzeba. Tymczasem rzeczywistość zwykle skrzeczy. O ile wiem, wszyscy żołnierze II wś konsekwentnie byli wyposażeni w maski pgaz. Taszczyli to gówno po lądach i oceanach, choć okazało się to zupełnie bez sensu, ponieważ nikt broni chemicznej nie użył. Gdyby jakiś geniusz to przewidział, to armia, dla której pracował, zaoszczędziłaby miliony, które można by przeznaczyć ma inne cele. Tyle tylko, że gdyby przeciwnik się dowiedział, że jakaś armia nie ma masek pgaz, to by broń chemiczną zastosował. Razorblade wymaga od naszych sanacyjnych generałów, żeby wyłamali się z tej reguły. Tymczasem sanacyjni generałowie wprawdzie opierali swe wyobrażenie o nadchodzącej wojnie na podstawie doświadczeń z wojny 1919-1921,ale akurat oni nader trafnie odgadywali charakter działań w nadchodzącej wojnie. Wojnie manewrowej, toczonej na dużych przestrzeniach. Gdzie istotna jest siła ognia, ale też zdolność do strzeżenia określonego odcinka frontu. To że robili to lepiej, niż ich francuscy odpowiednicy, to jest raczej oczywiste. Zważywszy na osiągnięcia Armii Czerwonej jesienią 41 roku - też byli do przodu. A że mogli to lepiej przeprowadzić - to fakt. Z tym, że akurat wydawanie pieniędzy na km piechoty by temu nie służyły. Kwestie ekonomiczne.
-
Amonie, musiałem się bardzo nieprecyzyjnie wyrażać, skoro spotkał mnie zarzut akurat z Tej strony. Więc postaram się bardziej. Przede wszystkim: Mój tekst dotyczył zdjęć, a także innych "statycznych" nośników informacji, jak rzeźby, płaskorzeźby czy obrazy. Absolutnie nie dotyczył jakichkolwiek filmów, czy czegokolwiek, oddającego ruch. Chodziło mi o to, aby zbić argumenty nacjonalistów (których niekoniecznie nazwałbym prawicą), czy "prawdziwych patriotów", jak sami siebie raczej by nazwali, że ta wyciągnięta w przód ręka ze złączonymi palcami to tylko ogólnoludzki gest pozdrowienia, nic nie mający wspólnego z nazizmem. Owszem, wyciągnięcie ręki z otwartą dłonią w stronę miłej mi osoby, która znajduje się w pewnej odległości (powiedzmy kilkunastu metrów) jest ogólnoludzkim gestem pozdrowienia. Jednak wykonując ten gest raczej podnoszę rękę spokojnie, niezbyt szybko, po podniesieniu pozostaje ona swobodnie zgięta w łokciu, zaś dłoń też pozostaje luźna, co często się podkreśla poprzez jej poruszanie. Natomiast nazistowskie pozdrowienie polega na gwałtownym wyprostowaniu ręki, aż do pełnego wyprostowania w stawie łokciowym, jednocześnie dłoń też jest wyciągnięta, a palce skupione. O żadnym poruszaniu, machaniu nie ma mowy. To dwa zupełnie różne gesty. Odmienne jak - powiedzmy - poklepanie dziecka po policzku a cios pięścią w twarz. Siedzę sobie na przyzbie swej ukochanej chałupy na Podlasiu, leniwie grzeję się w promieniach zachodzącego słońca, i widząc przechodzących nieopodal drogą sąsiadów, pozdrawiam ich, wołając "Dobry wieczór" i wyciągając ku nim prawą ręką. Luźno, spokojnie, w łagodnym, pozdrawiającym geście. Gdyby jednak ktoś mnie fotografował, na którymś zdjęciu mógłby uchwycić moment, w którym akurat rękę wyprostowałem w łokciu, dłoń wyciągnąłem, a palce złączyłem. Tak mogło być przez ułamek sekundy, ale to nie oznacza, że wykonałem nazistowski salut. Na zdjęciach, przytoczonych przez Secesjonistę, widzimy amerykańskie dzieci z wyciągniętymi rękami i wyprostowanymi dłońmi. Ale ze zdjęć nie wynika, czy dzieci tymi dłońmi poruszały, machały, czy też trzymały je sztywno, skierowane w stronę obiektu, któremu oddawały salut. A w tym tkwi fundamentalna różnica. Nacjonalistyczne środowiska usiłują, powołując się na tego typu zdjęcia, uzasadnić, że w geście nazistowskiego pozdrowienia nic złego nie ma, wszak amerykańskie dzieci go stosują. I takiemu wykorzystywaniu archiwalnych zdjęć się stanowczo przeciwstawiam.
-
No to kontynuujmy listę rozbieżności. 1. Co właściwie oceniamy? Czy po prostu analizujemy, która z proponowanych organizacji kompanii piechoty była lepsza? Czy też oceniamy intelektualne kompetencje osób, które podjęły w 1930 roku decyzję o przyjęciu jednej z nich? Bo to są różne sprawy. Co do pierwszego, to już chyba kilka razy zgodziłem się z tym, że te 3 lkm w kompanii by się przydały. W każdym razie istotnie zwiększyły siłę ognia kompanii. Do ruchliwości jeszcze wrócić chciałbym. Na tej podstawie wysnuwasz wniosek, że decydenci byli idiotami niemal. Ja zaś, zgadzając się z Tobą, że ich decyzja najlepszą się nie okazała, będę ich bronił - choć sanacyjna generalicja to nie są moje pupilki. Bo na decyzję ma wpływ szereg czynników poza samą oceną taktyczną alternatywnych rozwiązań, dokonaną na łamach czasopism wojskowych. Czynniki polityczne, ekonomiczne, kadrowe, opinia publiczna, posiadane doświadczenia. Autor artykułu może napisać, co chce. Nic go to nie kosztuje. Ale decyzja kosztuje. Dlatego decydenci zawsze pozostają o krok czy dwa z tyłu za wizjonerami, piszącymi artykuły. Tych artykułów jest trochę, jedne okazują się trafne, inne zaś - chybione. Podejmując decyzje, nie wiesz które są które. Jeśli zamówisz wystarczająco dużo prognoz, któraś okaże się trafiona. Jej autor może nawet Nobla dostać - do Shillera piję. Tylko że zawczasu nie wiadomo, która. 2. Jaka jest siła ognia broni powtarzalnej? Ty zdajesz się przyjmować, że żadna. W każdym razie zaniedbywalna w porównaniu z bronią maszynową. Siłę ognia liczysz prosto - szybkostrzelność praktyczna x liczba luf. To bzdura. Indywidualne celowanie w konkretnego żołnierza, łatwe przy broni powtarzalnej, a właściwie niewykonalne przy maszynowej, gdzie celujesz w "miejsce", a nie w człowieka, ma swoje znaczenie. Zdecydowanie więcej pocisków z km-ów idzie w ziemię, niż pocisków z kb. Zgodzę się, że nasi decydenci przeceniali rolę ognia pojedynczego, ale Ty skrajnie przeginasz w drugą stronę. Trochę się dziwię, że nie postulujesz drużyny, składającej się z dowódcy, celowniczego i trzech amunicyjnych. Zauważ, że podczas II ws doceniono rolę pojedynczego ognia strzelców wyborowych. Że z tak przez Ciebie chwalonego MG 34 można było strzelać ogniem pojedynczym. Ckm strzelający ogniem pojedynczym? To dopiero było kuriozum. W oszczędnościowej wersji MG 42 z tego zrezygnowano, ale to było później. 50 lat później, choć nosiłem karabinek automatyczny, uczono mnie z niego strzelać wyłącznie ogniem pojedynczym. Szkolenie ze strzelania seriami ograniczyło się do tego, że raz dostaliśmy magazynek, naładowany ślepakami i takie nakładki na lufę, żeby kałasz się przeładowywał. A ogniem. Więc 50 lat później wciąż uznawano ogień pojedynczy piechoty za ważny. Kb czy kbk Mauser to nie był - jak to Tomasz N. trafnie ujął - patyk na sznurku. Powtarzam - broniąc określonego odcinka większą siła ognia będzie dysponować drużyna w składzie rkm+18 strzelców, niż rkm+9 strzelców. Odcinki nie będą się kurczyć wraz ze zmniejszaniem liczby strzelców w drużynie, pozostaną takie same. 3. Dostrzegasz jedynie siłę ognia, całkowicie zaniedbując aspekt opanowania terenu. Stąd takie uwagi: Wybacz Jancecie, ale chyba masz całkowicie błędne pojęcie o taktyce działań obronnych. Obrony nie prowadzi się rozstawiając żołnierzy co kilka-kilkanaście metrów - obronę prowadzi się w oparciu o punkty oporu, których trzonem i siłą jest broń maszynowa. Nie wiem skąd sobie wymyśliłeś, że robisz 174 stanowiska co 5-6m? Czy Tobie się naprawdę wydaje, że obrona polega na rozstawieniu kompanii na szerokość kilometra? A rozstaw sobie - to ja wezmę ze dwa plutony i złoję "ci skórę", jak będę chciał i kiedy będę chciał. Nawet nie będę do tego potrzebował przewagi 3 do 1 jaką się z zasady przyjmowało dla wykonania skutecznego natarcia w danym miejscu. Czy naprawdę się Tobie wydaje, że front o szerokości iluś tam kilometrów to linia żołnierzy do 5-6m (a w nocy co 15-18m). Wg Ciebie front wyglądał jak linia żołnierzy? Nie wierzę... Oczywiście, że nie jest to optymalne - ani nawet realne - ugrupowanie. Po prostu chciałem zilustrować długość odcinka, którego kompania (1 km) czy drużyna (120 m) miałaby strzec. Co najmniej strzec - o skutecznej obronie nie mówiąc. Dziś wystawia się czujki, wtedy nazywano to wedety. Łańcuch wedet to linia rzadko rozstawionych żołnierzy, tak żeby pomiędzy nimi nie mógł przejść nikt niedostrzeżony (w dzień) lub nieusłyszany (w nocy). Na wedety możesz przeznaczyć co najwyżej 1/3 liczby żołnierzy w pododdziale. Czyli jeżeli masz drużynę rkm+9, to trzech. Znaczy będą stać co 40 metrów. W nocy przejdzie między nimi, kto chce. Drużyna w składzie rkm+9 nie była w stanie nawet wystawić linii wedet. Drużyna rkm+18 - już od budy tak. To wyjaśnia, dlaczego tych ludzi w drużynie było tak dużo. Oczywiście - bez wsparcia ani jedna, ani druga drużyna nie obroni tego odcinka przed zdecydowanym atakiem npla, choćby i miała dodatkowy lkm. Ale przynajmniej ruch przeciwnika zostanie dostrzeżony, odpoczywający zbudzeni, dowództwo poinformowane. Podciąga się odwody, albo zarządza wycofanie na z góry upatrzone pozycje. Drużyna rkm+9 może po prostu nazajutrz zorientować się, że front już przeszedł. Co nie raz i nie dwa się zdarzało w latach 1919-1920. I znów jest jutro, więc o cenach broni pisać już nie będę.
-
Razorblade, oczywiście że wyjaśniłeś to wystarczająco. Zarazem obrazowo i szczegółowo. Niby o tym wiedziałem i wcześniej, ale powiedzmy - nie do końca zdawałem sobie sprawę z tego, co z posiadanych informacji wynika. Teraz - dzięki Tobie i tej dyskusji - wiele spraw rozumiem głębiej i lepiej. I z pewnymi tezami chętnie się zgodzę. DYSKURS I - BROŃ MASZYNOWA. Twierdzisz, że dobrze by było mieć 3 lkm na szczeblu kompanii, także kosztem zmniejszenia drużyn piechoty o (powiedzmy) 4 strzelców. Faktycznie dowódca naszej kompanii miał do dyspozycji 9 rkm i 162 kb/kbk pierwszej linii oraz przydzielone 3 ckm, z możliwością wsparcia ckm odwodowych na taczankach. Tak miałby 9 rkm, 3 lkm, 3 ckm i 144 kb pierwszej linii. Oczywiście, siła ognia większa. Tu ZGODA. Co więcej, dopóki lkm to byłyby stare 08/15, można by to zrobić niemal bezkosztowo, więc argumenty ekonomiczne odpadają. Tu prawie ZGODA - bo jednak te 08/15 zostały użyte w ON, pułkach rezerwowych, a nawet jeśli trochę pozostało w magazynach, to coś w magazynach mieć trzeba. Jak w reklamie - PRAWIE czyni różnicę. Ale niewielką. Odnoszę wrażenie, że także się zgadzamy w tym, że w latach 30-35 nasza kompania piechoty z Browningami wz. 28 i wz. 30, miała siłę ognia co najmniej taka samą, a nawet znacząco wyższą, niż niemiecka, nawet bez tych lkm. Natomiast po wprowadzeniu przez Niemców ukm Mg 34 siła ognia niemieckiej piechoty stała się wyższa od naszej (nota bene chyba przezbrojenie na Mg 34 w niemieckich dywizjach piechoty w 39 roku jeszcze się nie zakończyło?). Ja, tak trochę z bańki, przyjąłem, że 1,5 razy wyższa. O drugą cyfrę znaczącą nie będę się kłócić, nich będzie nawet prawie 2 razy wyższa - na szczeblu kompanii z przydzielonymi ckm. ZGODA ? Obecność jakichkolwiek lkm na szczeblu kompanii różnicę tę by zmniejszało, choć nie niwelowało by całkowicie. Na ile - to by zależało od tego, jaki to będzie lkm. Gdyby to był odchudzony, chłodzony powietrzem Browning wz. 30 z wymienną lufą, na lekkiej podstawie Grzywacza, to może i ta przewaga niemiecka by znikła. Ale to wymagało nakładów na badania, projektowanie i produkcję, zresztą suma sumarum tej broni nie było, realnie byłby to Maxim 08/15. O ile rkm Browning ważył 9,5 kg, Mg 34 na dwójnogu - 11,5 kg, a ckm Browning wz. 30 na podstawie Grzywacza - 32 kg (ale broń i podstawę noszono oddzielnie = 15 kg + 17 kg), to Maxim 08/15 na dwójnogu ważył 21 kg. Dużo. To broń dość nieruchawa, więc spowalniałby manewry kompanii, co nie było bez znaczenia. Sam pisałeś, jak wielką zaletą ukm Mg 34 była jego ruchliwość. Więc tu byłoby coś za coś, jak w życiu zwykle bywa. Większa siła ognia = mniejsza ruchliwość. Co lepsze - nie wiem. To nie sprzeczność, Ty twierdzisz, że wiesz, ja mam wątpliwości. Natomiast co do ewentualnego przezbrajania kompanii w lkm najnowszej generacji - to tu NIEZGODA. Uważam, że wobec gigantycznych braków w lotnictwie, transporcie, łączności to tam należało lokować każdą wolną złotówkę. DYSKURS II - LICZEBNOŚĆ DRUŻYNY. Wprawdzie tego postulatu explicite nie sformułowałeś, ale wielokrotnie wspomniałeś - jako o wzorze do naśladowania - o armiach, które redukowały liczebność swoich drużyn do 10+rkm, 9+rkm, czy nawet do 8+rkm. A my, wprawdzie parę lat wcześniej, rozbudowaliśmy liczebność naszych drużyn do 18+rkm. Twe argumenty brzmią bardzo rozsądnie, jeśli się tą zawartą w temacie kompanię zajmować ODDZIELNIE. No bo to raczej jasne, że kompania, która ma w drużynach 9 rkm na 81 strzelców z kb będzie miała większą siłę ognia na swoim odcinku, niż ta, która ma tych samych 9 rkm na 162 strzelców. Wszystko oczywiste - przyjmując, że każda drużyna ma swój rkm, czym mniejsza drużyna, tym większe nasycenie bronią maszynową, czyli większa siła ognia. No i tu się zgadzam, tak długo, jak myślimy o regulaminach, poligonach, defiladach, wszelkich teoretycznych rozważaniach, a nawet manewrach. Ale w prawdziwej wojnie już nie. Weźmy tą strzelecką drużynę piechoty, w składzie rkm+9. W plutonie było ich 3, w kompanii - 9, w batalionie - 27, w pułku - 81, a w dywizji 243. Regulaminowo dywizja piechoty powinna obsadzać w ataku obronie 4 km odcinek frontu, mając jeden pułk w odwodzie. Czyli te 4 km powinno być obsadzone przez 162 drużyny. Daje to 25 m na drużynę. Spoko - na takim odcinku rkm + 9 strzelców zapewni należytą siłę ognia, tym bardziej, że co statystycznie co 75 m pojawi się potężny przydzielony ckm. Trochę gorzej w obronie - tu przewidywano 7 km na dywizję, czyli 43 m na drużynę. Dość słaba - przyjmując, że jednak jedna osoba nie strzela, tylko podaje magazynki rkm-iście, zostaje jedna lufa co 9 metrów... . A i ckm co 130 m. No trochę słabo. A realia? Realnie, w przypadku wojny na wschodzie (a na tą się głównie szykowaliśmy w 1930) nasz front - przyjmując, że będziemy chcieć bronić Wilno i Lwów - miałby długość 800 km. Do jego obrony mieliśmy 42 związki taktyczne - 30 dywizji piechoty i 12 brygad kawalerii. Przyjmując, że KOP, PP, garnizony itp. wesprą słabsze liczebnie brygady kawalerii, by obsadzały taki sam odcinek, ja dywizje piechoty, i tak wychodzi 19 km na dywizję. Na jednym obszarze mniej, na drugim więcej, ale raczej więcej, bo te 800 km to w linii prostej niemal. Czyli średnio na drużynę przypada 120 m frontu (o ile zachowamy trzeci pułk w rezerwie), a 80 metrów rzucając wszystkie pułki do pierwszej linii. Na kompanię - 720-1080 m frontu. I teraz, jako dowódca pododdziału, który ma realnie obsadzić 1 km frontu, będę poważnie zastanawiał się nad wyborem, co ważniejsze - liczba żołnierzy, czy siła ognia. I cóż z tego, że mam 9 świetnych drużyn - rkm+9, a nawet jeszcze 3 lkm, a dodatkowo mi przydzielą 3 ckm. Realnie daje to 96 stanowisk ogniowych, czyli jedno co ponad 10 metrów. 10 metrów w rozczłonkowanym, falistym, zalesionym terenie (a taki tam mamy krajobraz) to kawał świata. W dzień jeszcze jako tako, ale w nocy muszę podzielić swych żołnierzy na 3 zmiany, więc będzie wideta co 30 m. Nie da się takiego odcinka upilnować. A jak jednego na widecie się skrycie sprzątnie, powstaje 60 m niestrzeżonego odcinka, a przez to to i wroga kompania przejść może. W wojnie 1920 roku, o ile dobrze pamiętam, dość często zdarzały się przypadki "przeniknięcia" wroga na tyły naszych obrońców. Zapewne zwiększając liczebność drużyny dążono do ograniczenia liczby takich przypadków. A że koniec końców przyszło się nam zmierzyć z zupełnie innym przeciwnikiem na zupełnie innym terenie - tego w 30 roku nasi decydenci przewidzieć nie mogli. W takiej sytuacji liczba gra rolę liczebność pododdziału, a nie siła ognia. Mając 9 rkm, 3 ckm i 162 strzelców, obsadzam 174 stanowiska, czyli jedno co 5-6 metrów. W nocy wedeta co 15-18 metrów. To da się upilnować. Oczywiście, może się zdawać, że redukując liczebność drużyny z 19 do 10 osób, jednocześnie zyskujemy możliwość zwiększenia liczby dywizji z 30 do 57. Ale to absolutnie chybiona kalkulacja, bo do utworzenia nowej dywizji potrzeba dział, środków transportu, środków łączności, kadry dowódczej itd. - czyli tego, czego nam realnie brakowało nawet do należytego uzbrojenia tych istniejących związków taktycznych. Tworzenie dywizji, świetnie wyposażonych w broń maszynową, ale pozbawionych choćby artylerii dywizyjnej - to klasyczne tworzenie mięsa armatniego. Tyle, że w odróżnieniu od BON - byłoby to dość kosztowne mięso armatnie. Oczywiście, dobrze byłoby mieć dwa razy tyle dwukrotnie mniejszych drużyn, dwa razy tyle rkm, dwa razy tyle ckm, dwa razy tyle armat 75 mm i haubic 100 mm i dwa razy tyle dywizji - mniej licznych, ale o większej sile ognia. Tyle, że z ekonomicznego punktu widzenia było to zupełnie nierealne, a nawet jakby się jakaś kasa pojawiła, to należałoby z nią kupić nie rkm, ckm, armaty i haubice - oraz generalskie mundury - tylko choćby PZL P-24. Fakt, że Messerschmittów by nie dogoniły, ale były zwrotne i silnie uzbrojone, no i jednak szybsze od niemieckich bombowców. Zresztą Niemcy używali też gorsze myśliwce. DYSKURS III - OBCIĄŻENIE PIECHURA Koledzy wykazują znacznie większe ode mnie doświadczenie marszowe - trudno mi z tym dyskutować (to znaczy w przypadku Razonblade'a świadomie nie wywołałem go do odpowiedzi, wiedząc, że on poł życia maszerował na codzień i to zawodowo). A tu wyszło, że i Furiusz we wtorki i piątki dla relaksu biegnie te swoje 15 km, o marszach nie wspominając. Trudność dyskusji bierze się u mnie stąd, że choć głupie 3 lata temu wycieczka górska o długości 15 km + 500 metrów wzniesienia była dla mnie przyjemnością, to dziś, aby przebyć 200 m do przystanku, podpieram się laską. Arthrosis psoriatica albo psoriasis arthrisis. Siak czy owak - nieuleczalne. Do tematu. Wydaje mi się, że koledzy lekce sobie ważą kwestię obciążenia żołnierza podczas długich przemarszów. Przynajmniej niespodziewanego obciążenia. Masz już swój ekwipunek, wcale ciężki, na karku, aż tu nagle dostajesz dodatkową torbę z 3 kg amunicji. Jeśli jesteś oficjalnie amunicyjnym, to wiesz, że taką torbę dostaniesz. Wybrano cię na amunicyjnego dlatego, że jesteś silny chłop i podołasz temu dodatkowemu ciężarowi. To pewnego rodzaju wyróżnienie. Jeśli nie dajesz rady, prędzej porzucisz swój kbk, ale amunicję do rkm doniesiesz. Bo jesteś AMUNICYJNYM. Jeśli dodajesz tę 3 kg torbę zwykłemu szwejkowi, to on nie wie, jak ją nieść, by było wygodnie. Nie spodziewał się jej, konieczność jej niesienia jest dlań zaskoczeniem. To nie wyróżnienie, to raczej kara. Dlaczego akurat ja? Jeśli nie daje rady, poszuka okazji, żeby torbę z amunicją ciepnąć w krzaki. Swój kbk zachowa - wszak jest żołnierzem i karabin mus mać. Tyle w tym DYSKURSIE, przy czym zaznaczam, że to kwestie bardzo mało istotne. DYSKURS IV - STRATY Bardzo ciekawy temat, ale że godzinę temu dziś zamieniło się we wczoraj, więc może jutro lub kiedy indziej.
-
Tutaj wyciąganie wniosków ze zdjęć jest nader ryzykowne. Sam gest pozdrowienia poprzez wyciągnięcie ręki trochę w górę, a trochę w stronę pozdrawianego jest zupełnie naturalny. Gdybym miał pozdrowić kolegę, idącego po drugiej stronie ulicy, taki właśnie gest bym wykonał, pewnie lekko poruszając przy tym dłonią. Na zdjęciu mogłoby to wyglądać jak nazistowskie pozdrowienie. Zgłoszenie się do odpowiedzi w moich szkolnych czasach też wyglądało podobnie. Ważna jest dynamika ruchu i szereg szczegółów. Klasyczne nazistowskie pozdrowienie (tak sobie je rekonstruuję w myślach, starając się eliminować Brunera i Klossa) to gwałtowne wyrzucenie prawej ręki do przodu i w górę, aż do pełnego wyprostowania w łokciu, ze złożonymi palcami. Ten gest jest jednoznaczny. Gdyby ręka nie została gwałtownie wyprostowana, tylko łagodnie podniesiona, przy czym palce pozostałyby luźne, byłby to już inny gest. Nota bene wśród nazistów ten gest też miał wiele wariantów, bynajmniej nieprzypadkowych. Tłum wodza pozdrawiał wyżej opisanym, klasycznym gestem. Ale Hitler często odpowiadał gestem całkiem odmiennym - łagodnym uniesieniem otwartej dłoni na wysokość twarzy, z ręką zgiętą w łokciu pod kątem prostym. Dużo zależy też od kontekstu. Bo od biedy można by i "jak się masz, kochanie" uznać za gest nazistowski. A przy okazji - wiecie, na czym polegała zabawa w "jak się masz, kochanie"?
-
Razorblade, oczywiście że MG-34 były lepsze niż nasze Browningi ręczne i ciężkie. Ale nasze Browningi były lepsze niż niemieckie wz. o8/15 czy 08. Mg 34 to w ogóle była rewolucja, BREN, choć też stosowany jako uniwersalny, jednak nie miał takiej szybkostrzelności. Jednakowoż nasi decydenci w 1930 roku nie wiedzieli, że w 5 lat później coś takiego wejdzie do uzbrojenia armii niemieckiej, w dodatku w ciągu kolejnych 5 lat zdołają swą piechotę w tę broń przezbroić. Dostosowali strukturę kompanii do ówczesnej siły ognia potencjalnego przeciwnika. Dlatego też, pomimo że nasz dowódca kompanii, uwzględniając ckm przydzielone, miał mniej więcej tyle samo luf broni maszynowej, co jego niemiecki odpowiednik, przyjąłem że tamten miał półtorakrotną przewagę siły ognia. Gdyby nasz miał jeszcze 2 lub 3 lkm (np. 08/15), liczbą nadrabiałby by jakość, i stosunek siły ognia byłby bardziej wyrównany, choć chyba nie równy. Być może jestem ogłupiony komunistyczną i nacjonalistyczną propagandą, ale przyznaję, że we wpojonej mi wizji przebiegu kampanii wrześniowej mieści się taki pogląd, że tam, gdzie walczyła czołowo piechota z piechotą, na szczeblu od drużyny po dywizję, jeśli pozycje naszej piechoty nie zostały oskrzydlone,szczególnie atakiem czołgów, zmiażdżone bombardowaniem lotniczym czy ogniem ciężkiej, ponaddywizyjnej artylerii, to nasza piechota dawała sobie radę całkiem nieźle. Od Westerplatte poprzez Wiznę, Mławę, Bzurę, itd. itd. aż po Kock. Ta kampania została przegrana na skutek dużej przewagi Niemców w artylerii, łączności, czołgach i całkowitym panowaniu w powietrzu. O ile wiem, Twoja teza o mniejszych stratach, mających wynikać z obecności owych 2-3 lkm w liniowej kompanii piechoty (bo już nie w pułkach rezerwowych czy ON), przyjmując że owe straty miałyby być znacząco niższe, jest bardzo trudna do obrony, choć i do atakowania też niełatwa. Problem w tym, że o ile straty niemieckie są znane co do sztuki, nasze są właściwe nieznane, a przynajmniej szacunki są bardzo rozbieżne. Żeby tę tezę zweryfikować, musielibyśmy mieć w miarę precyzyjne i nadające się do uogólnienia informacje o stratach zabitych i rannych, z podziałem na poniesione w wyniku ognia niemieckiej strzeleckiej (w tym maszynowej) piechoty i czołgów, artylerii, bomb i pocisków lotniczych. Danych takich nie mamy, o ile mi wiadomo. Podejrzewam, że w ogólnym bilansie strat z kampanii wrześniowej, to ci zabici i ranni od kul niemieckiej broni strzeleckiej stanowiliby w ogóle niezbyt istotną pozycję.
-
Furiuszu, ile razy w życiu zdarzyło Ci się przejść więcej, niż 30 km w ciągu 24 godzin? Ja przypominam sobie trzy takie sytuacje, przy czym tylko w jednej z nich taszczyłem na sobie sprzęt, porównywalny z oporządzeniem i uzbrojeniem piechura z lat 30-ych. Podkreślam - porównywalny, choć plecaków z aluminiowym zewnętrznym stelażem i butów na "wibramie" - niechby i socjalistycznej jego podróbce - wtedy nie miano. Nie chodzi o dezercje. Po prostu nie dajesz rady. Razorblade, przytłaczasz mnie sekwencjami szczegółowych informacji, za co winien jestem Ci wdzięczność. Szczególnie informacja o przywróceniu produkcji długich kb mnie zaskoczyła. Mimo to ogólnie kwestia słabości naszej broni maszynowej piechoty pozostaje - wg mnie - kwestią trzecio- a może nawet czwartorzędną. Gdybyśmy mieli te dodatkowe 3 lkm na szczeblu kompanii, przebieg kampanii wrześniowej nie zmienił by się ani o jotę. Nasza broń maszynowa piechoty była trochę gorsza od niemieckiej i mieliśmy jej trochę mniej. Powiedzmy stosunek 1,5:1. W artylerii było trochę gorzej. Dałbym 2:1. Jednocześnie niemieckim czołgom - choć większa ich część miała w 39 roku jedynie km, ale jednak w wieżach - mogliśmy przeciwstawić znacznie mniej sprzętu, i to sprzętu słabszego. Powiedzmy stosunek 5:1. W lotnictwie - realnie rzecz biorąc - bazując na PZL P-11, albo i P-7 - lotnictwa faktycznie nie mieliśmy. Niczego, co realnie można by przeciwstawić Messerschmittom. Nasze myśliwce latały wolniej od niemieckich bombowców! Stosunek sił? Jak dam 100:1, to i tak przesadzę. Bo tak naprawdę to w mianowniku powinno być "zero". Jeśli chodzi o transport, zaopatrzenie, logistykę - to nie mieliśmy nawet wydzielonej służby, która miałaby się tym zajmować. O sprzęcie nie wspominając. Podwody miało się brać i wio! koniku, wio! Tu chyba też w mianowniku mamy "zero przecinek zero". Nie podejmuję się dyskusji o środkach łączności. Wiadomo, że nawaliły. Choćbyśmy nawet mieli dwa razy więcej km w piechocie, niczego by to nie zmieniło. Fakt, że w ocenie naszych decydentów wojskowych z przełomu lat 20/30 i późniejszych mam pogląd raczej podobny. Ale czym jest ta nadmierna liczebność drużyny wobec wpakowania 27 milionów złotych w dwa do niczego nie potrzebne kontrtorpedowce? Jedne z największych na świecie. Te przynajmniej planowo spieprzyły do Anglii. A dwa równie nieprzydatne, a jeszcze droższe, i również prawie-największe-na-świecie okręty podwodne. Jednemu udało się nawiać, ale czy zdołał wystrzelić torpedę? Jako wisienkę na torcie mieliśmy "stawiacz min" prawie-jak-krążownik. Do niczego się nie przydał. Na to wszystko wydaliśmy cca 150 mln zł. Za tę kasę można by kupić 450 Spitfire'ów. To mogłoby zmienić coś w tej wojnie. W sprawczą moc 2-3 dodatkowych km w kompanii nie wierzę.
-
Zaliczałem ich raczej do kategorii "tych, którzy obudzili moje zainteresowanie tą dziedziną wiedzy". Mój poziom znajomości historii XVII stulecia nie pozwala na ocenę warsztatu. Fakt, że Wójcikowi zdarzało się pisać rzeczy, których - jako człek dorosły - czytać nie jestem w stanie: jakaś biografia Jana Kazimierza - rzecz okazała się dla mnie nie do strawienia. Co do oceny dzieła - pełna zgoda, tyle że ja bym dorzucił także "badziewie artystyczne". Kostiumy się w miarę udały - z wyjątkiem husarskich. Ale akurat Serczyka bym tym nie obciążał: historyk mówi swoje, reżyser i producent podejmują decyzje, historyk może i może się zaprzeć i nie pozwolić umieścić się na liście płac, że konsultował, ale przecież konsultował, więc sensu w tym nie widzę, a żyć z czegoś trzeba. Nie mam pojęcia, co jeszcze napisał. Ja znam go z jednej jedynej publikacji "Zmierzch i agonia powstania listopadowego" w: Powstanie Listopadowe, red.: W. Zajewski, PWN, Warszawa 1980. Może z tym ideałem historyka się zagalopowałem nieco, powiedzmy - ideał krótkiego historycznego opracowania. Tu akurat oceniam warsztat. Przy okazji - owi młodzi historycy, których prace o XVII w. mi się tak spodobały, to Bobiatyński i Kossarzecki.
-
Stan wojenny
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Polska Rzeczpospolita Ludowa (1945 r. - 1989 r.)
Ależ jak najbardziej oddają. Przeliczmy - na Mokotowie 1432 sprawy przez pół roku, z tego 82,3 o naruszanie godziny milicyjnej. Znaczy - średnio niespełna 6,5 dziennie. Na Ochocie 2341 spraw, z tego 72% z tego powodu - do 30 sierpnia, czyli w ciągu 260 dni - daje też niecałe 6,5 dziennie. Mokotów to największa z 7 dzielnic Warszawy, razem z Ochotą to co najmniej 1/3 ludności. Zatem w Warszawie zatrzymywano poniżej 40 osób dziennie. Razem cca 10 tysięcy osób. Warszawa liczyła 1,6 mln mieszkańców, więc nawet zakładając, że wszyscy zatrzymani to miejscowi i nie było wśród nich recydywistów, to sprawa ta dotyczyła 0,65% mieszkańców Warszawy. Do maja 1983 może dobiło całego 1%. Po prostu kwestia skali. Dla porównania - dziś w wypadkach drogowych uczestniczy mniej więcej 0,35% mieszkańców Polski rocznie. Kłopotliwy - tak, to właściwe określenie. -
Każda armia kształtuje swą strukturę i uzbrojenie pod kątem swoich wyobrażeń co do przyszłej wojny. Na te wyobrażenia składa się - umownie to tak podzielmy - świadomość punktu wyjścia, czyli charakteru działań ostatniej wojny + znajomość trendów, zmian w uzbrojeniu o taktyce potencjalnego przeciwnika. Tym punktem wyjścia był dla podejmujących decyzje w 1929 roku była wojna polsko-radziecka 20-21, zakończona raptem 8 lat wcześniej. Trendy zaś w latach 1921-1929 nie były tak bardzo jednoznaczne. W sumie te przewidywania okazały się być w miarę trafione - gdybyśmy za punkt wyjścia wzięli doświadczenia francuskie z frontu zachodniego, byłoby gorzej. Przewidywaliśmy wojnę manewrową, toczoną na dużych obszarach, z szerokim użyciem lotnictwa. Trochę nie doceniono roli wojsk pancernych, zdecydowanie - roli transportu motorowego w działaniach i zaopatrzeniu armii. I w ogóle roli logistyki. Twierdzisz, że nie doceniono roli broni maszynowej, bo nie zwiększono jej ilości w batalionie piechoty - a w pewnym sensie relatywnie zmniejszono, w stosunku do liczby kb w drużynach. Zauważ jednak, że przezbrajanie armii zaczęto właśnie od wymiany broni maszynowej, co z jej niedocenieniem zdaje się być w sprzeczności. Wymianę samolotów, czołgów odłożono na nieco później, sprzętu artylerii polowej - na świętego nigdy. A km zmieniono. Równolegle odchudzano karabiny piechoty, zamieniając je na karabinki lżejsze, choć o mniejszej donośności. Co tez raczej tezy o przywiązywaniu nadmiernej wagi do roli ognia karabinów powtarzalnych nie potwierdza. Podobnie jak przeszkolenie wszystkich żołnierzy do obsługi rkm. Wg mnie - po prostu decydując się na szybką wymianę rkm i ckm na sprzęt najnowszej generacji, więc bardziej skuteczny, uznano, że taka jego ilość wystarczy. Oczywiście - w 1939 roku był to już sprzęt poprzedniej generacji, Niemcy mieli nowocześniejszy. Ogólnie - o ile w pierwszej połowie lat 30-ych uzbrojenie i struktura naszego batalionu było całkiem nowoczesne, to w ciągu następnych kilku lat zrobiono za mało. Wracając do tej nieszczęsnej liczebności drużyny piechoty i obsługi km. Przewidywaliśmy wojnę manewrową, toczona na dużych obszarach. Na tych obszarach wojska miały się przemieszczać pieszo lub konno, a zaopatrzenie miało być dostarczane transportem konnym i kolejowym, z tym że na wschodzie sieć kolejowa była rzadka, a na zachodzie - troszkę nie w tych kierunkach, które były potrzebne. Z tego wynikała konieczność liczenia się z nieregularnością dostaw i uzupełnień. Żywność i furaż można pozyskiwać z zasobów miejscowych, amunicji, sprzętu a także żołnierzy - nie. Z tego wynikało założenie pewnej autarkii poszczególnych pododdziałów - tyle masz, ile ze sobą zabrałeś. Ludzi, sprzętu i amunicji. Założenie to zresztą okazało się słuszne, także w warunkach kampanii wrześniowej, choć decydenci mieli zapewne na myśli raczej kierunek wschodni. Stąd dość duża ilość zabieranej amunicji: 90 szt do kb/kbk, 500 szt do rkm przy sobie, dodatkowo 30 na każdy kb/kbk i 500 dla rkm (trochę mało) w biedce amunicyjnej - o ile mogę polegać na dostępnych mi źródłach. Stąd wyznaczenie aż 2 amunicyjnych, którym albo odciążono w zakresie innego ekwipunku, albo po prostu specjalnie dobranych ludzi o dużej sile fizycznej. Jeśli przyjmujesz, że wojsko ma dzień w dzień pokonywać marszem wielkie odległości, to nie możesz żołnierza przeciążyć, dając mu dodatkowo 1,5 kg naboi do rkm. To znaczy możesz, ale trzeba się liczyć z tym, że może on opóźniać marsz, albo że ta dodatkowa torba z nabojami zaginie przy pierwszej nadarzającej się okazji. Jak pisałeś, Furiuszu, zalecano 6 osób, ale i 3 dawały sobie radę - i owszem, jeśli nie było długich, systematycznych przemarszów, jeśli było regularne zaopatrzenie, to może i 2 wystarczy, i biedka niepotrzebna, i koń, i woźnica. Podobnie z liczebnością drużyny. Decydenci niekoniecznie musieli nie zdawać sobie sprawy z tego, że 18 kb na 1 rkm to proporcja zbyt duża - choć tu chęć ogarnięcia ogniem większego obszaru mogła mieć znaczenie. Że optymalnie byłoby np. 12:1. Ale z drugiej strony zapewne zdawali sobie sprawę z tego, ze tych 18 to będzie pierwszego dnia. Po trzech długich przemarszach już tylko 15, a po pierwszej walce to już poniżej optimum. Jeśli jesteś przekonany, że uzupełnienia będziesz dosyłać systematycznie, od razu ustawiasz stosunek optymalny. Jeśli przyjmujesz, że nie będziesz tego w stanie zrobić - dajesz pewien zapas. Co do rozważań finansowych, możemy przeanalizować wiele wariantów. Wyjdzie z grubsza to samo - żeby w kompanii znalazły się 3 lkm, trzeba by liczebność drużyn zredukować z 9x19 do 9x13 lub 12x9, by zachować ten sam koszt wyposażenia kompanii. Z tym, że te oszczędności opierają się na - wg mnie - zupełnie nierealistycznym założeniu, że te 40 tysięcy ludzi po prostu zostaje w cywilu. A realnie i tak zostałby zmobilizowany i wcielony do czegoś w rodzaju Batalionu Obrony Narodowej, albo batalionu rezerwowego, gdzie dostanie Manlichera no i 1 lkm 08/15 na kompanię. No może trochę przesadzam, ale tylko trochę. Oczywiście, ogólne rozumowanie, że jak ci brakuje pieniędzy na dobre uzbrojenie 1 miliona żołnierzy, to lepiej mieć świetnie uzbrojonych 800 tysięcy, niż źle uzbrojonych 1,2 miliona, jest słuszne. Ale w realiach końca lat 30-ych XX wieku taka redukcja armii (a raczej założeń mobilizacyjnych) była politycznie nie do przeprowadzenia, jeśli nawet przez kogoś postulowana. Któż redukuje armię tuż przed wojną? A jeśliby nawet taka decyzja zapadła, to przede wszystkim należało wymienić sprzęt łączności, lotnictwa, pancerny, transportowy - bo to w tych dziedzinach byliśmy bardzo do tyłu. Akurat w broni maszynowej byliśmy nieźli, a te 2 km więcej w niemieckim batalionie niewielkie wrażenie na mnie robi. Bardziej mnie rusza 129 koni w batalionie piechoty, liczącym 949 osób. I ani jednego samochodu czy choćby motocykla. Choć aż 4 rowery. Przy czym - jeszcze raz podkreślę - w moim przekonaniu w 1935 roku mieliśmy nowocześnie zorganizowaną i uzbrojoną armię (choć brak transportu samochodowego już wtedy był jej mankamentem). Jeszcze wtedy mieliśmy szanse na sukces w wojnie prewencyjnej, a i Armię Czerwoną pewnie byśmy powstrzymali, przynajmniej na jakiś czas. A kolejne lata wyścigu zbrojeń kompletnie przegraliśmy. Bo денег не хватало .
-
Najpierw tak ogólnie. Nie twierdzę, i nigdy nie twierdziłem, że koncepcje przedstawione w Przeglądzie Piechoty i zrelacjonowane przez Razorblade'a były gorsze, niż te, przyjęte do realizacji. Ogólnie miały z pewnością tą zaletę, że dawały więcej km w batalionie. Jednakże staram się zrozumieć przesłanki, które stały się podstawą do podjęcia decyzji o takiej, a nie innej strukturze pododdziałów piechoty od 1930 roku. Wydaje mi się, że pewne argumenty za przyjęciem takiego rozwiązania były całkiem racjonalne. Jeżeli piszę o tym, że jakieś rozwiązanie było nowatorskie (czy - jak dziś w modzie - innowacyjne), rozumiem przez to, że jest ono jeszcze niestosowane przez konkurentów. W tym sensie nowatorskim było wzbogacenie plutonu piechoty WP o strzelca z karabinem (rusznicą) przeciwpancerną już w 1936 roku (wtedy już mieliśmy broń, zatem decyzja zapadła nie później, niż w 1934). O ile dobrze wiem, w latach trzydziestych tylko plutony piechoty WP były wyposażone etatowo w taką broń z obsługą - sam to, Razorblade, potwierdzasz w odniesieniu do Boysa. Ale w 1940 roku było to już normą. Że w międzyczasie nasz kb ppanc stał się przestarzały - fakt, ale w niczym nie zmienia to faktu, że jego wprowadzenie na wyposażenie plutonu było nowatorskie. Oczywiście wiem, że w 1930 roku w żadnej armii nie wprowadzono pm na poziomie liniowej drużyny piechoty, choć stało się to normą w 10-12 lat później. Gdybyśmy to zrobili - zastępując peemem jeden lub dwa z kb lub kbk, zapewne dowódcy - bylibyśmy nowatorscy i wzmocnilibyśmy siłę ognia piechoty. Nie zrobiliśmy - trudno. Jeśli piszę, że jakieś rozwiązanie było "solidne" - w tym przypadku kompania ckm na szczeblu batalionu, to mam na myśli, że zapewniało podobną skuteczność, jak inne rozwiązania u konkurentów. Nasycenie bronią maszynową batalionu piechoty w 1931 roku nie było znacząco gorsze, niż w Wehrmachcie czy Красной Армии. Wtedy chyba wręcz lepsze. Teraz parę rozważań szczegółowych. Nie przekonują mnie argumenty, że dwóch amunicyjnych do obsługi rkm nie było potrzebnych, bo można było wziąć mniej amunicji, albo kazać jej zapas nieść innemu żołnierzowi. Piechota wówczas naprawdę chodziła pieszo, po 30, a czasem i 60 km na dobę, więc każdy kilogram był ważny. Amunicyjny przenosił 200 sztuk naboi w magazynkach, co daje jakieś 6 kg dodatkowego ładunku. Za to miał karabinek zamiast cięższego karabinu i chyba 30 naboi do niego mniej, co daje mu zysk 1,5 kg - i tak jego obciążenie było większe o 4,5 kg od strzelca. Celowniczy niósł browninga, który był o 5,4 kg cięższy od Mausera (kb). Musieli być na te stanowiska dobierane solidne chłopy. Oczywiście można było strzelcowi dać jedną 3-kilową torbę z magazynkami do browninga do niesienia, szczególnie jeśli miał kbk, a nie kb i jeśli pozwoliło mu się zostawić 3. j.o. w biedce plutonowej. Można też było nazwać go po prostu amunicyjnym. Wg etatu w drużynie piechoty było 18 żołnierzy z kb i kbk oraz 1 z rkm. Razem 19 luf. To, że ktoś był dowódcą, zastępcą, karabinowym czy amunicyjnym nie zmieniało faktu, że miał broń i miał z niej prowadzić ogień. Może więc amunicyjnemu należało zabrać ten kbk, dać pistolet do obrony osobistej i, w zamian za te zaoszczędzone 5 kg dać mu kolejne torby z magazynkami. Razorblade, chętnie się czegoś więcej dowiem o M1919A4 (na trójnogu) i M1919A6 (na dwójnogu). Czy równolegle do M1919A4 używano powszechnie w USArmy prawdziwego ciężkiego karabinu maszynowego, dzięki czemu tę konstrukcję można zaliczyć do lkm? A może lkm to M1919A6? RP-46 to faktycznie lkm, wersja pośrednia. Używana i owszem, ale jakoś ikoną Великой Отечественной войны się ta broń nie stała. To chyba był ostatni lkm. Bo słusznie piszesz, że prawdziwie nowoczesną tendencją była uniwersalność. Najlepiej udała się Niemcom, ale nie tylko im. Weźmy BREN - z powodzeniem wykorzystywane na dwójnogu, na trójnogu, na podstawie plot, w pojazdach pancernych, z magazynkiem na 20 albo na 100 naboi. Całkiem uniwersalny. Ale najważniejsze dla mnie są tu te pieniądze. Tu ukłon w stronę Furiusza - jeśli Razorblade dostrzega w redukcji liczebności drużyn piechoty źródło oszczędności, to jednoznacznie wskazuje, że przynajmniej znaczną część z tych 29160 żołnierzy (licząc 30 DP i redukcję z 19 na 15 żołnierzy w drużynie) należy pozostawić w domu. Wiec to, że 100 x 20 = 200 x 10 nic tu do rzeczy nie ma. Ale dobrze - przyjmijmy, że tworzymy w każdej kompanii pluton lkm. Niech w jego skład wchodzą 3 km, przyjmijmy, że może to być docelowo albo wypasiony wz. 28 na trójnogu z magazynkiem na np. 50 naboi (przy trójnogu jest gdzie go zmieścić), albo odchudzony wz. 30, na dwójnogu, zasilany z taśmy. W każdym razie cięższy i dostosowany do dłuższego prowadzenia ognia ciągłego, więc zżerający więcej amunicji. Zatem 4 osoby obsługi to minimum, ale do tego dojdzie biedka, mierzyn i woźnica - nikt tego na plecach nie przetaszczy 30 km dziennie. Do tego dca plutonu, jakiś zastępca i, powiedzmy, rusznikarz, może biedka plutonowa. Mamy razem 17-19 ludzi, 3 lkm, 3-4 konie i 3-4 biedki. Proponowałeś uszczuplić drużyny o 4 osoby, co w skali kompanii da 36 osób. Ale połowę z nich trzeba wcielić do tworzonego plutonu lkm. Pisałeś, że 1 rkm kosztował tyle, co wyposażenie 5 strzelców. Lkm był droższy, powiedzmy, że kosztował tyle, co wyposażenie 8 strzelców, czyli po staropolsku - 8 porcji. Biedka i mierzyn - 2 porcje. Razem pluton lkm: 1) 17-19 żołnierzy: 17 - 19 porcji, 2) 3 lkm: 24 porcje, 3) 3-4 biedki z końmi: 6 - 8 porcji. Łącznie 47 - 51 porcji. A na redukcji drużyn zaoszczędziłeś tylko 36 porcji!!! Brakuje 11-15 porcji na kompanię. W skali armii (30 dywizji) to tyle, co wyposażenie 9-12 tysięcy szeregowych strzelców w drużynach piechoty. W całej armii miało ich być niespełna 95 tysięcy.
-
Żeby ocenić, czy jakaś decyzja była dobra, czy zła, muszę mieć jakieś kryterium tej oceny. Przy czym to kryterium bynajmniej nie musi być tożsame z celami, które stawiał sobie podejmujący tę decyzję. W przypadku Churchilla na szczęście nie mam tego problemu. Gdyby głównym celem Churchilla było zapewnienie Zjednoczonemu Królestwu dobrej sytuacji materialnej na najbliższe 4 lata, to oczywiście, że powinien zawrzeć pokój z Hitlerem. Jednak on od początku oferował Brytyjczykom blood, toil, tears and sweat, a nie dobrobyt i spokojne życie. Kazał im znosić te ciężary w imię obrony wartości znacznie wyższych, niż całe brytyjskie imperium. W obronie wolności i godności człowieka. To są moje wartości. I dlatego Churchill jest dla mnie najwybitniejszym człowiekiem XX wieku, a chyba także najwybitniejszym politykiem spisanych dziejów ludzkości. Ale oczywiście rozumiem, że dla faszysty, komunisty, nacjonalisty etc. etc. może być wzorem nieudacznictwa itp. Po bitwie o Anglię Churchill powiedział, że "jeszcze nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym" (never in the field of human conflict was so much owed by so many to so few). Ja bym dodał, że jeszcze nigdy ludzkość tak wiele nie zawdzięczała jednemu człowiekowi.
-
Przeczytałem uważnie raz i drugi i pozwolę sobie na pewne podsumowanie, czym postulowana przez wymienionych przez Ciebie autorów różnić się miała od tej faktycznie zrealizowanej. Pomijam kwestię garłaczy czy granatników, bo to zostało zrealizowane. 1. Zmniejszenie liczby żołnierzy w drużynie z 19 do 13-15, poprzez zmniejszenie liczby strzelców z kb (z 14 do 9, licząc w tym z-cę d-cy) i/lub zmniejszenie obsługi rkm z 4 do 2-3 ludzi. Sensowność tego drugiego nie jest oczywista. Pozbywając się drugiego amunicyjnego musimy zmniejszyć ilość taszczonej amunicji. Likwidując karabinowego powodujemy, że celowniczy będzie mocno zdyszany po dotarciu na stanowisko. 2. Wzmocnienie siły ognia kompanii albo poprzez wprowadzenie dodatkowej sztuki broni maszynowej na szczeblu plutonu, albo 2-3 na szczeblu kompanii. Tu pozostaje pewna wątpliwość, co to miałaby być ta broń maszynowa średniego szczebla. Wymieniłeś pomysły, że mógłby być to rkm (zapewne Browning wz. 28) na podstawie trójnożnej, z ryglowaniem, stary lkm Maxim 08/15 (z podstawą dwójnożną i kolbą) lub po prostu ckm (na trójnogu, rzecz jasna). Przy czym zdajesz się być zwolennikiem literackiego 08/15 jako wyjścia bezinwestycyjnego - przynajmniej w okresie przejściowym - logicznie przyjmując, że jeśli popyt na lkm będzie, to i podaż nowoczesnych lkm się pojawi. No tak, zapewne by się pojawił. Tylko że światowy trend był w tym czasie zdecydowanie przeciwny - lkm znikały z uzbrojenia, zastępowane przez coraz skuteczniejsze rkm z jednej, a odchudzane ckm z drugiej strony. Ta koncepcja zdaje się być nieco przestarzałą. Druga rzecz, to to, że ograniczasz swoją relację do tego, co się działo na szczeblu drużyna - pluton - kompania piechoty, nie sięgając batalionu. A tam była solidna kompania ckm - 9 ckm na biedkach, z obsługą maszerującą pieszo, i 3 ckm na taczankach. Tak sobie to dotychczas wyobrażałem, że ze względów organizacyjnych i logistycznych lepiej mieć wszystkie ckm w jednym pododdziale, choć rzecz jasna w walce te ba biedkach trzeba będzie poprzydzielać do poszczególnych plutonów (9 ckm na 9 plutonów, choć niekoniecznie trzeba dzielić po równo, jeden pluton może dostać trzy, a drugi żadnego), zostawiając w odwodzie dcy batalionu taczanki. Bardzo proszę nie wyobrażać sobie wykorzystania ckm na taczankach w stylu konarmiejskim. Choć konstrukcja umożliwiała prowadzenie ognia z wozu, to jednak taczanka była przede wszystkim środkiem transportu, który ckm wraz z obsługą galopem dostarczy w miejsce, gdzie jest potrzebny, żeby go tam zdjąć i ustawić normalnie, na trójnogu i tak też prowadzić ogień. Zgadzając się ogólnie z tym, że karabinów maszynowych powinno być więcej, nie mam wyrobionego zdania, czy lepiej było te dodatkowe 6 czy 9 sztuk km przydzielać do plutonów, kompanii, czy też np. utworzyć drugą kompanię km przy batalionie albo wzmocnić dotychczasową. W każdym razie zalety pierwszego rozwiązania nie są dla mnie oczywiste. W WP II RP było wielu specjalistów o bardzo nowoczesnych poglądach, także na uzbrojenie piechoty na szczeblu kompanii i niżej. Ich wpływ na realia wcale nie był mały. Dość wspomnieć o decyzji (nie do końca zrealizowanej) wyposażenia plutonów piechoty w broń przeciwpancerną - kb ppanc wz. 35. Ile armii wprowadziło to wcześniej? Także wspomnę o konsekwentnie prowadzonej polityce dostosowywania broni maszynowej do zadań opl - wprawdzie w wydaniu rkm wz. 28 nie była to obrona zbyt skuteczna, ale uniwersalna podstawa pod ckm wz. 30 jest warta uwagi. Wymienieni przez Ciebie autorzy wprawdzie postulowali zwiększenie liczby karabinów maszynowych w kompanii, ale przeoczyli pojawienie się pistoletów maszynowych. Upieranie się przy dużej liczbie strzelców w drużynie może nie było nowoczesne, ale było rozsądnym wnioskiem z poprzedniej wojny - polsko-radzieckiej, kiedy to generalnie gorzej uzbrojona piechota radziecka zalewała nas po prostu masą żołnierzy z długimi karabinami - często bardzo skutecznie. No a w ogóle to mieliśmy w II RP mnóstwo bardzo nowoczesnych koncepcji, generalnie zabrakło trzech rzeczy: 1. Pieniędzy. 2. Pieniędzy. 3. Pieniędzy.