jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Bardzo możliwe, że jest błędny. Bo faktycznie, nawet jeśli przestaniemy się zwracać do innych osób na "wy", to druga osoba liczby mnogiej z naszego języka nie zniknie. Ale - choć nie zniknie, to jednak zmieni (zawęzi) swoje znaczenie. 40 lat temu zwrot "przyszliście tutaj" mógł dotyczyć zarówno jednej, jak i wielu osób, a - jeśli forma "per wy" całkowicie zaniknie, będzie dotyczyć tylko i wyłącznie wieli osób. Podobnie po słowacku zwrot "pán sem prišiel" dziś może dotyczyć tylko i wyłącznie kogoś innego, trzeciego (np. "pán riaditeľ sem prišiel"), a nie rozmówcy. Zmiana konwencji towarzyskiej spowodowała zmianę znaczenia konkretnych zwrotów, a to zdaje mi się zmianą w zakresie samej materii języka - o ile coś takowego istnieje. Bo z drugiej strony cały język zdaje mi się pewną konwencją. Z tym, że jak Secesjonista zapewne słusznie zauważył, wyważam drzwi otwarte, gdyż tezy, że formy społeczne mają wpływ na stosowane formy gramatyczne i na zasób oraz znaczenie słów udowadniać nie trzeba, bo to oczywiste, a Marrowi o co innego szło, a o co - tego ja pojąć nie potrafię, a raczej pojęcie tego wymagałoby ode mnie trudu, który oceniam jako nadmierny. Życzę owocnej lektury dzieł Marra.
-
Furiuszu, z uwagą przeczytałem Twą wypowiedź i starałem się ja zrozumieć - nie wiem, na ile mi się to udało, bo np zagadnienie "zmiany z języka satem na język kentum" jest dla mnie zupełnie obce i nawet nie będę próbować go zgłębiać. To, co chciałbym zrozumieć, to kwestia: zmiany językowe a zmiany słowne. Tak na moje pojęcie zbiór słów jest częścią każdego języka, więc zmiany słowne są zarazem zmianami językowymi. A te słowne z pewnością zależą od "form społecznych". Tak to wygląda z pozycji prostaka. Z drugiej strony wydaje mi się, że formy społeczne mają wpływ także na inne sfery języka, np. na gramatykę. My np. mamy trzy formy zwracania się do drugiej osoby: na "ty" (idź 100 m prosto, a potem skręć w prawo), na "wy" (idźcie, kolego, 100 m prosto, a potem skręćcie w prawo) oraz na "pan" (niech pan idzie 100 m prosto, a potem skręci w prawo). Jednak przemiany społeczne ostatnich 40 lat spowodowały wyraźny zanik formy na "wy", kojarzonej - niesłusznie zresztą, o ile mi wiadomo - z realsocjalizmem i rusycyzmem. Być może w cale niedługim czasie ta forma zupełnie zniknie - co byłoby dowodem wpływu form społecznych na formy językowe. Teraz odwołam się do języka słowackiego - jedynego obcego, który znam na tyle dobrze, by wyczuwać takie "smaczki". O ile dobrze zrozumiałem, kilkadziesiąt lat temu w tym języku też istniały trzy formy, obrazowo nazywane przez Słowaków "tykaniem", "vykaniem" i "onykaniem". Ale ta trzecia już w okresie międzywojennym zanikała, bo Panowie, to była madziarska szlachta, która wyniosła się ze Słowacji i nie było do kogo zwracać się w ten sposób. Realny socjalizm dołożył swoje i obecnie, choć Słowacy wiedzą, że taka forma w ich języku teoretycznie istnieje, nie potrafią jej praktycznie użyć. "Poď rovno, potom odboč vpravo" albo "Poďte rovno, potom odbočte vpravo" są to formy popularne, natomiast forma "Nech pan pôjde rovno, potom odboči vpravo" jest formą zrozumiałą, ale zupełnie nie używaną. Nawet jeśli się chce kogoś bardzo uhonorować, powie się "Pan X, poďte rovno, potom odbočte vpravo". Takie skrzyżowanie formy "pan" z drugą osobą liczby mnogiej. Podsumowując: nieco odmienne formy społeczne spowodowały zanik formy gramatycznej zwracania się do drugiej osoby "per wy" w języku polskim, a "per pan" w języku słowackim. Może to nazbyt bezczelne, jak na prostaka, ale tak z moich obserwacji to da się udowodnić tezę, że formy społeczne mają wpływ na stosowane formy gramatyczne i na zasób oraz znaczenie słów. Czyli mają wpływ na język. Choć zapewne nie tak wielki, jak w teorii Marra.
-
Wytłumaczę ci to подробно. Przynajmniej spróbuję. Napisałem - w odpowiedzi na post, w którym stwierdzano, że dziś (2014) istniej coś takiego jak "Mazowszanie", że maja jakieś cechy i coś tam wspólnie robią: Co to są "Mazowszanie"? Skądżeś, do jasnej cholery, wytrzasnął jakiś "Mazowszan"? Toć to historyczne określenie, które zniknęło już w epoce pierwszych Piastów !!! Tak jak "Ślężanie". W epoce Rzplitej mieszkańców Mazowsza zwano Mazurami,a nie "Mazowszanami". Tyżeś w odpowiedzi wrzucił jakiś cytat, w którym autor stwierdza, że zetknął się z określeniem "Mazowszanie" w tekście z 1407 roku, a pośrednio nawet jeszcze w XVI wieku. No i bardzo dobrze. Bo dla mnie nie było istotne, czy określenia tego przestano używać za pierwszych, drugich czy trzecich Piastów, ważne było to, że się go nie używa już od setek lat. To twój tekst potwierdza. Ja potraktowałem to za cenne uściślenie, za które winien jestem Ci podziękowania. Jeśli nie podziękowałem, to teraz dziękuję. Ze mną to nie ma problemu, mazowieckość to tylko dygresja. (...)
-
Tak, jak to czytam, poza kontekstem - szczerze, to to chyba prawda jest.
-
Drogi Alexie WS, niby piszesz tak sympatycznie o mojej osobie, a jednak czuję się urażony. Bo tu nie o mnie chodzi. Opisywałem swoje korzenie (różnorodne) i swoje poczucie tożsamości (nader złożone) jako przykład - dobrze mi znany - sytuacji, która zdaje mi się typową. Czymś, co mnie czyni w miarę nietypowym , to fakt, że wszyscy moi przodkowie, którzy urodzili się w ciągu ostatnich 120 lat, urodzili się w Warszawie. Konkretnie ojciec, matka i dziadkowie ze strony matki, bo dziadkowie ze strony ojca to już w Kaliszu. Znaczy w Wielkopolsce? W każdym razie w latach 80-ych XIX w. Uważam to za pewien przywilej, który od losu otrzymałem, nie jest to moją zasługą, choć czasem półżartem się tym chwalę. Zdaje mi się, że zdecydowana większość dzisiejszych obywateli Polski nie ma tak wyraźnie zarysowanych korzeni i swą tożsamość regionalną i lokalną buduje - o ile w ogóle ją buduje - bardziej na przekonaniu, niż na pochodzeniu. Natomiast odnoszę wrażenie, że gdyby się zaczął pytać mych kolegów z pracy, czy lubią, albo też nie lubią Ślązaków, to bez względu, czy są Warszawiakami w III, II czy też I pokoleniu, albo i bardzo przeze mnie uważanymi "słoikami" dojdą do wniosku, że szef chyba za bardzo przeżywa jutrzejszą kontrolę z ministerstwa, skoro tak głupie pytania zadaje. Ponieważ nie ma najmniejszego powodu, by mieszkaniec Warszawy miał jakikolwiek emocjonalny stosunek do Ślązaka, Kaszuby, Łemka, Tatara czy Karaima z racji takiego czy innego ich poczucia tożsamości. Niechęć do Ślązaków może i istnieje w jakiś grupach, ale naprawdę - budując tezę (cytuję z pamięci) "wy po prostu nie lubicie Ślązaków" rozstajesz się z poczuciem rzeczywistości. Bo nas to po prostu nie zajmuje zanadto. Koledzy, zajmujecie się losami jakiś osób (jedno nazwisko zapamiętałem - Gorzelik), że niby coś tam zrobili czy powiedzieli. Sorry - to mnie mało interesuje i mam nadzieję, że tak mało interesującym pozostanie). Że ktoś tam powiedział, iż "ma w d... Polskę i Polaków"? No to co? Dla mnie to znaczy tyle, że przynajmniej ma do tych podmiotów jakiś stosunek. Bo wielu posiadaczy polskiego paszportu nie ma żadnego. Za co go ścigać czy karać? Taki tekst bardzo mi pasuje do twórczości Kazika, którego cenię za to, że właśnie nie ma w d... wielu spraw, które i mnie obchodzą. Ja jestem (przynajmniej w moim przekonaniu) człek kulturalny, wulgaryzmów używam rzadko, a w dyskusji dążę (na ogół) do osiągnięcia wspólnego poglądu. Jednak mógłbym te swoje rozwlekle i przemądrzałe wywody z poprzedniego postu streścić bardzo krótko: "mam w d... Śląsk i Ślązaków", co znaczyłoby w zasadzie to samo - bądźcie sobie, co mi do tego. Wolę napisać, że lubię różnorodność. To ten sam pogląd, tylko inaczej napisany. Secesjonisto, jeśli ostatni historyczny fakt użycia określenia "Mazowszanin" odnalazłeś w relacjach, dotyczących XVI wieku (gdy istniało jeszcze niepodległe Mazowsze), to ja o silniejszym poparciu mojej tezy nawet nie marzyłem :thumbup: .
-
Stare numery uliczne
jancet odpowiedział krakowskieulice → temat → Historia lokalna i turystyka historyczna
Ja trochę się pogubiłem w tej krakowskości, skądinąd bardzo mi bliskiej, bo i sporo osób w mej rodzinie z Karkowa pochodzi, bądź w nim mieszkało, a i ja parę miesięcy w tym pięknym grodzie spędziłem - wprawdzie przymusowo na Montelupich, ale zawsze to coś, co duchową więź z Krakowem buduje. Jednakowoż linkowana przez kolegę Krakowskieulice latarenka pochodzi z ulicy z nazwy Lwowskiej, lecz z położenia całkiem warszawskiej. Poszukiwanie jej producenta w Galicji zda mi się daremnym, podobnie jak rozważania, czy wiązała się z katastrem józefińskim, czy też z franciszkańskim. Na Lwowskiej chyba wszystkie domy mają wciąż prawie takie same latarenki, sprawdziłem nr 10 i 8, lecz i tu "prawie czyni wielką różnicę", bo tamte są już zamknięte od góry, bo na żarówkę. Ten tym przetrwał epokę realnego socjalizmu i w tej epoce takie latarenki były - wg moje pamięci - dostarczane przez jakąś urzędową jednostkę. -
Co to są "Mazowszanie"? Skądżeś, do jasnej cholery, wytrzasnął jakiś "Mazowszan"? Toć to historyczne określenie, które zniknęło już w epoce pierwszych Piastów !!! Tak jak "Ślężanie". W epoce Rzplitej mieszkańców Mazowsza zwano Mazurami,a nie "Mazowszanami". Zresztą przypisywano Mazurom cechy wielce niepochlebne, np. że ich dzieci rodzą się ślepe, jak szczenięta. I w ogóle, że są dzicy, nieokrzesani i śmierdzą. Napisałem "przypisywano"? Otwarcie mówiąc, przypisywali im te cechy Wielkopolanie i Małopolanie, a zapewne też i Ślązacy. Jestem Warszawiakiem, i to takim z dziada pradziada, moi przodkowie mieszkali już w tym mieście pod koniec XIX wieku, co najmniej 120 lat temu. I to zarówno ci po mieczu, jak i po kądzieli. Mówię po warszawsku: "skądżeś", "szmalec", "na dworzu" i "załóż kurtkę". Może raczej mówiłem, bo trochę mnie "zglajszachtowano". Otóż dla mnie, starego Warszawiaka, Warszawa nie jest stolicą Mazowsza. Stolicą Mazowsza jest Płock. Mazowsze to Mazowsze, Warszawa to Warszawa. Alex WS zadaje dramatyczno-retoryczne pytanie, że niby "my nie lubimy Ślązaków". My - to znaczy niby ja też? Więc wypraszam sobie takie insynuacje. Lubię Ślązaków. Lubię różnorodność. Lubię etniczne i kulturowe odrębności w ramach naszego państwa. Lubię Ślązaków, Kaszubów, Łemków, Bojków, Żydów, Niemców, Białorusinów, Górali, Ukraińców, Tatarów... lubiłbym nawet Karaimów, ale żadnego nie znam nawet ze słyszenia, co stwarza pewną trudność w tym lubieniu. Lubię ich wszystkich - wszak pod warunkiem, że są lojalnymi obywatelami państwa, w którym mieszkają. Ta lojalność nie wyklucza działania na rzecz autonomii. Co więcej - uważam, że należą im się pewne przywileje. Np. specjalne fundusze na nauczanie języka czy dialektu, na krzewienie kultury lokalnej itp. itd. Szczególnie, jeśli chodzi o mniejszości inne, niż narodowe - język niemiecki nie zniknie, a dialektu podhalańskich górali, który pamiętam z dzieciństwa, to już nie ma. Została jakaś cepeliada. Podobno nie lubią tych z Warszawy. Nigdzie, poza Warszawą. Zaryzykowałbym twierdzenie, że w Warszawie też nie lubią tych z Warszawy. Ja jakoś nie mogę sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek odczuł tę jakoby powszechną niechęć. A trochę po Polsce jeździłem. A Śląska nie mogę nie lubić, bo w mej rodzinie sporo osób właśnie ze Ślaska pochodziło - choć z cieszyńskiego. A i mój praszczur też ze Śląska do Polski przybył, gdzie ponoć w XV wieku indygenat dostał. Tyle że w tej rodzinie są też Krakusy, Wielkopolanie, Żydzi, Kresowiacy etc. etc. etc.
-
Problem w tym, przeciw komu ma się użyć tych sankcji i do czego miałoby to prowadzić. Rozważa się taką wersję, że UE - konkretnie to chyba Polska, Niemcy, Rumunia i Słowacja - miałaby zakręcić kurki na gazociągach. Potężny kryzys gospodarczy na wschód od Renu nieunikniony. I to zaraz - nie wiem, ile mamy tych rezerw strategicznych, na 3 miesiące czy na 3 tygodnie raczej. Do zimy chyba wytrzymamy. Chyba. Kurki na ropę też należałoby zakręcić, choć to mniejszy problem. Dla Rosji to cios potężny, ale raczej odsunięty w czasie. Straci możliwość finansowania swej polityki imperialnej - za kilka lat. Popadnie w kryzys gospodarczy. I co ? Z tego powodu odda Krym? A może NATO po prostu Krym odbije, korzystając z tego, że armia rosyjska będzie niedoinwestowana? Bzdura. Militarnie wychodzi, że NATO, a konkretnie Turcja, Rumunia, Bułgaria i VI Flota USA mogłyby odbić Krym przed Wielkanocą. Tylko mały pikuś - arsenał nuklearny Rosji. On nie zniknie, nawet gdy przestaniemy kupować gaz i ropę. Jeśli USA po prostu uwolnią handel swym gazem, ceny gazu spadną. Tylko tyle i aż tyle. Rosja będzie mieć mniej pieniędzy. Formalnie to nie będą nawet żadne sankcje. A skutek ten sam. Czyli umiarkowany, w sumie - żaden. Ale jest groźba. Pistolet nabity, wycelowany - i niczym Zachodowi nie grozi. Tani gaz = wzrost gospodarczy. A te wyśmiewane karty płatnicze. Nowi Rosjanie lubią jeździć po świecie i tam wydawać zarobione w Rosji pieniądze. Lubią się czuć światowcami. Nie będzie im miło, jak im bankomat kartę wyrzuci, a wcześniej zażądają w hotelu płatności z góry i to twardą gotówką. Przestaną być obywatelami świata. Wrócą - mimo posiadanych fortun - do roli pariasa. Co mogą w Rosji zrobić z tymi fortunami, fortunkami czy fortuneczkami? Pojechać na wakacje na Krym czy do Abchazji? Dziś karty i jeden bank, jutro drugi, może być i trzeci. Dziś VISA i MC, jutro może być SWIFT. Zachód pokazuje swą siłę. I oni będą wiedzieć, że to cena za Krym. A to oni są podporą władzy Putina. Krym trudno będzie oddać, ale jakoś dogadywać będzie się trzeba. Jak łatwiej bez Putina, to nie będzie Putina.
-
NIE NIE NIE !!! Żaden trup. "Unia Polityczna" jeszcze nawet się nie narodziła, mam wątpliwości, czy już została poczęta. Powoływanie "ministra spraw zagranicznych" to dopiero gra wstępna, prowadzona na zasadzie "a nie zaszkodzi spróbować, może jednak nam się to spodoba". W sprawach militarnych to nawet nie gra wstępna, to dopiero zaloty. Ja jakoś tak bardzo nie żałuję, że UE nie prowadzi jednolitej polityki zagranicznej. Hiszpana tyle obchodzi Krym i Ukraina, co mnie Sahara Zachodnia i Maroko. Teraz, kiedy mamy awanturę tuż za miedzą, biadolimy, że Unia nie jest w stanie prowadzić spójnej i wyrazistej polityki w tej sprawie. Tylko czy, gdyby w 2004 lub 2005 roku odbywało się u nas referendum w sprawie Konstytucji Europejskiej, to aby na pewno odpowiedzielibyśmy "tak"? Zdaje mi się, że nie. Co więcej, zdaje mi się, że za "nie" najbardziej gardłowaliby ci politycy, którzy dziś najbardziej biadolą, że Unia taka politycznie słaba. Oczywiście, gdyby tę konstytucję przyjęto to i tak Unia sporo by różniła od Federacji Rosyjskiej pod względem szybkości podejmowania twardych decyzji politycznych i militarnych - na szczęście, wg mnie rzecz jasna. Chciałbym silniejszej Unii, ale czy chciałbym, żeby z Brukseli wydawano polecenia polskiemu ministrowi spraw zagranicznych - to już nie wiem. Tym bardziej naszym siłom zbrojnym. Poza ty6m sojuszem polityczno-militarnym jest NATO i nie bardzo wiem, po co mielibyśmy tworzyć takie drugie euro-nato. Prawdziwe NATO zdaje się demonstrować gotowość do obrony swych wschodnich rubieży. A sankcje powinny być dotkliwe dla Rosji, a nie dla państw Unii. A rozpad strefy euro wydawał mi się o wiele większym zagrożeniem, niż nawet najbardziej czarny scenariusz wydarzeń na Ukrainie.
-
Moim zdaniem absurdem jest robienie takich akcji regularnie w terminach, w których wszyscy się ich spodziewają. Robienie tego w terminie, którym osoby, mające tendencję do prowadzenia po kilku piwach czy siątkach są "centralnie zaskoczone", zdaje mi się jak najbardziej sensowne, szczególnie, gdy miejscem akcji są bramki na autostradzie. W ciągu 7 godzin zatrzymano ponoć 9 nietrzeźwych, czyli takich powyżej 0,5 promila. Ilu "w stanie po spożyciu" - w cytowanym materiale nie podano. Mi się wydaje, że to dużo. 9 nietrzeźwych kierowców w ciągu 7 godzin jechałoby autostradą z prędkością 130 km/h albo i sporo więcej? Żeby osiągnąć stan powyżej 0,5 promila zgodnie ze wzorem Widmarka musiałbym wypić 3 piwa jedno po drugim w czasie nie dłuższym godzina-półtorej od pierwszego łyku do momentu kontroli. W takim stanie zdarzało mi się jeździć na rowerze po lesie, a nawet po wsi, ale nie po normalnych drogach.
-
Ja tam nawet prawa jazdy nie mam, więc stosunek mój jest nieco ambiwalentny. Zarazem przy mojej masie mógłbym spokojnie w Polsce siadać za kółkiem po dwóch piwach. Co do tego, iż Tak nawiasem - ciekawy jestem, kto lepiej auto poprowadzi? Ktoś często jeżdżący i z wyrobionymi nawykami, mający nawet i 1 promil, czy też trzeźwy, "niedzielny kierowca"? Mam pokój z widokiem na ulicę - w sumie to taka spokojna uliczka jest, niemal osiedlowa - i dość często siedzę za kompem po północy. Kiedyś słyszę donośne "BUM !!!". Wyglądam przez okno, a tu widzę samochód, który niespodziewanie skręcił prostopadle do osi drogi, skosił znak drogowy, przejechał w poprzek przez rów, ścieżkę rowerową, chodnik i wyhamował na murze sąsiada, już z niewielką prędkością, krzywdy ni sobie, ni pojazdowi, ni murowi nie czyniąc. Ot zderzak do wymiany. Walnął w ten mur i stoi. O niedobrze, chyba jednak sobie krzywdę zrobił. Ale nie, od strony pasażera wysiada jakiś gość, zataczając się wielce z trudem dociera do drzwi kierowcy, otwiera je - kierowca wypada na chodnik. Pasażer usiłuje owego kierowcę posadzić na tylnym siedzeniu, ale ten stawia opór bełkocąc właśnie coś w tym stylu, że może i coś wypił, ale przecież on ma wyrobione nawyki etc. etc. Inny "kierowca często jeżdżący z wyrobionymi nawykami" po pijanemu tak pięknie wpadł do rowu, wpasowując się pomiędzy dwa drzewa, żeśmy nadziwić się nie mogli, jak prawa fizyki ominął. No, jak ma się odpowiednio wyrobione nawyki, to i to się zrobi. Najpierw próbował wydostać samochód z rowu, no ale drzewa przeszkadzały. Więc jakoś wydostał się sam i zygzakiem udał się w dal. Nazajutrz, już w miarę trzeźwy i znów podjął próbę wydostania samochodu spomiędzy tych drzew. Jednak na trzeźwo prawa fizyki są nieubłagane, nie udało się. Kolejnego dnia sprowadził dźwig. Ten dał radę.
-
Powrót egzaminów wstępnych na studia? Czy potrzebujemy tylu studentów?
jancet odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Matura z historii, olimpiady i studia historyczne
A ja myślałem, że wróbelek tym się różni od mazurka, że wróbelek ma swą panią wróbelkową, zaś mazurek - nie. Parę uwag i spostrzeżeń. Nie będę dołączał cytatów z wypowiedzi przedmówców, nie chce mi się. Pensum dydaktyczne: nie słyszałem o uczelni, gdzie pensum wynosiłoby 500 h w semestrze. Chyba o jedno zero za dużo. Typowe roczne pensum to 180 h dla asystenta, 150 h dla adiunkta, 120 - profesora nadzwyczajnego i 90 - zwyczajnego. Tak przynajmniej było, jak pracowałem na państwowej. Więc branie promotorstwa np. 20 prac raczej nie wynika z administracyjnego przymusu, lecz z chęci zgarnięcia wypłaty za nadgodziny. Jakoś nie widzę niechęci do czytania długich tekstów wśród dzisiejszych młodych ludzi - o ile te teksty ich interesują. Te wielkie tomiska Grzędowicza, Dukaja, Ziemiańskiego, tetralogie, pentalogie, heksalogie obszernością nie ustępują 6 tomom trylogii Sienkiewicza. Podobnie w powieści kryminalnej - tu rekordy bije Stieg Larsson, jego "Zamek z piasku, który runął" to 784 strony - bez żadnego obrazka. Nie rozumiem problemu czytania w całości książek naukowych. W całości to trzeba czytać kryminały. Podczas studiów podstawowe podręczniki trzeba przerobić rozdział po rozdziale, bo po prostu nie zrozumiem rozdziału o fluidyzacji, jeśli nie będę wiedział, co to lepkość, burzliwość i o co chodzi z prędkością opadania swobodnego. Ale jak potrzebowałem informacji o specyfice pęcherzowego złoża fluidalnego dużych cząstek, to nonsensem byłoby czytanie trzech książek o fluidyzacji w całości. Jak potrzebuję o modelu Huffa, to czytam rozdział, w którym ten model jest opisany, bo w danym momencie współczynnik elastyczności wielorakiej mnie nie interesuje. Fakt, że mając książkę na papierze, to szukając potrzebnych informacji przynajmniej przekartkuję cały rozdział, a jak mam ten tekst w wersji elektronicznej, to wciskam [ctrl+F] i czytam poszczególne zdania, a nawet ich fragmenty. I coś mogę z tego powodu zrozumieć opacznie. No ale to chyba jednak moja wina, a nie komputera. Nie wydaje mi się, żebym książki czytane na kindlu pamiętał czy rozumiał gorzej, niż te papierowe. Nie wiem, jaki społeczny problem ma rozwiązać większy "przesiew" przy przyjmowaniu na wyższe uczelnie. Poprawę nastroju nauczycieli uniwersyteckich czy pozycję naszych uczelni w światowych rankingach? Czyli dobro uniwersytetu dla dobra uniwersytetu? Światowe rankingi dotyczą zwykle (o ile nie z reguły) poziomu naukowego, a nie poziomu nauczania. Bez badań naukowych na światowym poziomie faktycznie trudno wykształcić przyszłego noblistę, ale można przyszłego świetnego technologa, finansistę, restauratora czy tłumacza. Bez naukowców-noblistów jakoś damy sobie radę, a świetni fachowcy są bardzo potrzebni. Nie mam nic przeciwko temu, żeby istniały uczelnie elitarne, takie od kształcenia naukowców, i te egalitarne, od kształcenia fachowców. Niech na te elitarne będzie bardzo trudno się dostać - OK. Ale taki ogólny powrót do sytuacji sprzed 25 lat, czyli do skolaryzacji na poziomie 10% - to już wolę nie. Efekty kształcenia - tak, mój przedmówca ma rację, obecnie obowiązują przepisy, w ramach tzw. Ram Kwalifikacji, zobowiązujące do określania w programach przedmiotu minimalnych efektów, pozwalających na jego zaliczenie. I to na wszystkich szczeblach kształcenia, od przedszkola po doktorat. Przedtem pisało się w programie o tym, co by się chciało, żeby uczniowie czy studenci z zajęć wynieśli, czyli program był tworzony pod najlepszych. Obecnie jest tworzony pod najgorszych. Oczywiście, same określenie minimalnych wymagań nie wyklucza przekazywania treści, poza nie wykraczających. Nie wyklucza - ale i nie zachęca. Fakt - najsłabsze szkoły i uczelnie mogą dzięki temu nawet podnieść swój poziom, najlepszym to nie zaszkodzi, ale w tych typowych powstaje zachęta do równania w dół. A co do matury - ja bym zlikwidował. -
Niech więc tak będzie, że jest to "dla dyskutantów cokolwiek nużące i odstręczające", nic na to nie poradzę, zakres pojęcia "szmalcownik" zdaje mi się kluczowym, a zarazem nadal niejasnym. Marzy mi się jasne i ścisłe zakreślenie tego pojęcia. No a tak konkretnie: czy osoba, ukrywająca tegoż Żyda, i czerpiąca korzyści z szantażowania, że ukrywać go przestanie, to szmalcownik czy nie szmalcownik?
-
Poldasie, jeśli już, to chyba raczej "siedmioletnią" 1756-1763. Ale wcześniejsza hiszpańska wojna sukcesyjna (1701-1714) też toczyła się na obu półkulach.
-
Chyba jakieś inne mapy mamy. Wg tego, co nakreśliłem, to Radom, Starachowice, Skarzysko-Kamienną, Ostrowiec, Tarnobrzeg, Mielec, Dębicę oddajemy. Stalowa Wola, Dęba, Nisko, Rzeszów to strefa frontowa, o produkcji możemy raczej zapomnieć. W naszych rękach pozostaje Lublin, Kraśnik, Krasnystaw i tyle. Mogliśmy produkować Chevrolety. Atrixie, nie mnie mówić, co miałeś na myśli, ale zrozumiałem ten wątek jako rozważanie na temat "co by było, gdyby jednak 17 września Armia Czerwona nie wkroczyła?" (założenie Nr 1). Zatem przyjmuję, że do 17 września wszystko toczy się z grubsza tak, jak się faktycznie toczyło, ale potem jakoś udaje się nam skrócić front i Wehrmacht powstrzymać (założenie Nr 2). Jak ten skrócony front miałby przebiegać? Różne warianty można dyskutować, ale Radom, Skarżysko i Starachowice to straciliśmy tydzień wcześniej. Ten wariant, który przedstawiłem, i tak zakłada udany kontratak na Lubelszczyźnie i Podkarpaciu, i jest nader optymistycznym. Raczej należałoby mówić o linii Przełęcz Użocka - Hrubieszów - wzdłuż Bugu do Brześcia - wzdłuż Prypeci do Łunińca. Tyle że Bug powyżej Włodawy we wrześniu to można przejść w bród nie mocząc gaci, więc żadna to przeszkoda terenowa.
-
Wypełniłem. Czy poznamy wyniki?
-
Od Brześcia na wschód wzdłuż Prypeci, aż po granicę z ZSRR. Staram się wyobrazić taką linię frontu, wzdłuż której masy naszych wojsk + osłony terenowe mogłyby zrównoważyć techniczną przewagę Wehrmachtu. Niby mogłoby to też być od Brześcia na północ, do Niemna pod Mostami i dalej wzdłuż rzeki do Grodna, ale to linia znacznie dłuższa. Ponadto bagna Prypeci dzieliłyby nasz obszar na część północną i południową, z bardzo ograniczoną możliwością przerzucania sił pomiędzy nimi. Nie, przyjmuję bierność Armii Czerwonej za fundamentalne założenie tej koncepcji. Ja w sumie tyle wiem o tym, co teraz wygoooglałem, ale wychodzi, że te Fiaty to Węgrzy kupili już po kampanii wrześniowej, jako co najmniej potencjalni sojusznicy Hitlera i Mussoliniego. Obawiam się, że przy bardziej ambiwalentnej postawie Horthy'ego mieliby tylko WM-16 i WM-21, 3 km i 300-340 km/h. Na poziomie naszych P-7 i P-11, bo P-24 to już jednak lepszy był (tyle, że go u nas nie było). No tyle że te fiaty czy szojomy to nie z PZL-kami miałyby walczyć, tylko z Messerschmittami. Czy damy sobie radę z tym tematem? Ja tak sobie myślę, że to Atrix jaja sobie z nas robi i ze śmiechu się turla .
-
Ja nie zakładam antysemityzmu szmalcownika, ponieważ nie wiem, kto to właściwie jest "szmalcownik". Ja to tępy inżynier jestem i potrzebuję... no może nie definicji, ale jednak czegoś, co pozwala odróżnić śrubkę od wkręta. Więc z inżynierskim uporem wracam do pytania: KTO TO BYŁ "SZMALCOWNIK"? Bo dopóki sobie tego nie wyjaśnimy, to jakakolwiek dyskusja sensu nie ma. Ps. Pamiętam, że z jednego forum zostałem już wydalony, ponieważ dopominałem się zdefiniowania pojęć "uwłaszczenie" i "nomenklatura", a mod temu definiowaniu był przeciwny. No ale może tu jest inaczej.
-
Tak jakoś usiłuję sobie to wyobrazić. Zważywszy, że Niemcy siedzieli na Słowacji, to taka skrócona linia frontu wyglądać by mogła mniej-więcej tak: od Przełęczy Łupkowskiej na północ do Wisły w okolicach Tarnobrzegu, dalej wzdłuż Wisły do Puław, potem od Puław do Brześcia i dalej na wschód wzdłuż Prypeci i jej bagien. Zakładając, że Wisła w jej środkowym biegu oraz owe bagna stanowią znaczącą przeszkodę terenową, a na południu góry, Wisłok, San, to faktycznie - gdyby na tę linię udało się wycofać gros polskich sił, może by i można Niemców tam zatrzymać. Przynajmniej mogę sobie to wyobrazić - choć w rzeczywistości usiłowano to zrobić, ale się nie udało, przy czym fiasko tego planu było zauważalne przed 17 września. No ale gdyby - w końcu to historia alternatywna. Tyle że na obszarze za tą linią etniczni Polacy stanowiliby raczej mniejszość. Co więcej, zarówno GOP, COP i Warszawę trzeba by oddać, więc o żadnej produkcji zbrojeniowej mowy nie ma, choćby te morsy i wilki były nie wiem jak dobre. Co najwyżej tomigany, breny i hurricany - co byłoby zresztą i tak lepszym sposobem wydawania pieniędzy. Oczywiście - o ile Rumunia przepuściłaby transporty. Wsparcie węgierskich samolotów to czysta fantazja - żadnego interesu w tym nie mieli, a choćby nawet zgłupieli do cna i coś takiego próbowali zrobić, to i tak nie mieli czym, bo ichnie samoloty były chyba gorsze od naszych P-7 czy karasi, zatem tak, jakby ich wcale nie było. No a w styczniu przyszedłby mróz, rzeki i bagna przestałyby być przeszkodą i to by było na tyle. Niestety, samo nieistnienie agresji radzieckiej nie powoduje, żebyśmy w tej wojnie mieli jakiekolwiek realne szanse przetrwać do wiosny. To znaczy, może i byśmy mieli, ale wiele rzeczy w naszej polityce należałoby zmienić dużo, dużo wcześniej.
-
Speedy, ja znów dziękuję i wyraźnie się zastrzegam, że moja wiedza o dzisiejszych siłach zbrojnych zda mi się zdecydowanie mniejsza od Twojej. Jeśli więc poniżej wyrażę odmienną od Twojej opinię, to jest bardziej prośba o wyjaśnienie, niż rzetelna polemika. To jasne. Zapewne są to rakiety samonaprowadzające, więc odległość nie ma bezpośredniego przełożenia na celność. Jednak tego typu rakiety zwykle nie są zbyt szybkie, chyba mają prędkość 700-800 km/h. Czyli cca. 12 km/min. Przebycie 120 km zajmie im 10 minut. Przez te 10 minut szybkie okręty przeciwnika mogą się przemieścić o 10-12 km, a przy takim oddaleniu nawet samonaprowadzanie nie wiele da - cel się wymknie. Chyba że przy odpaleniu trafnie przewidzi się kurs okrętu, który cel stanowi. Jednak lepiej mieć cel bliżej, niż dalej. Podejrzewam też, że strona rosyjska też ma podobne rakiety. Przyznaję, że Катюша o donośności 42 km imponuje, ale to chyba pociski niekierowane, o umiarkowanej celności, przy czym maleje ona z kwadratem odległości od celu. Dobre do nawały ogniowej - można nimi zniszczyć port, ale jeśli chodzi o pojedyncze poruszające się obiekty, jak okręty, to trafienie w nie podlega rachunkowi prawdopodobieństwa. Chyba jednak pociski klasycznej artylerii są bardziej celne przy takich odległościach. Ponoć produkujemy znakomite haubico-armaty samobieżne, nie pamiętam kalibru, chyba coś między 120 a 150 mm. Taką mam nadzieję, ale przelicznik nieco mnie dziwi. W epoce postnapoleońskiej dywizja składała się z 2-3 brygad po 2-3 pułki, oraz z brygady artylerii. Potem - w okresie międzywojennym - spłaszczono strukturę związki taktyczne - dywizje i brygady - składały się z 3-4 pułków. Obecnie brygady są związkami taktycznymi o płaskiej strukturze, składającymi się z batalionów (zwykle 4-6, jeśli chodzi o bataliony piechoty i czołgów), a dywizje mają strukturę bardziej smukłą, składają się z pułków, w skład których wchodzą bataliony, razem w dywizji jest batalionów piechoty i czołgów od 9 do 12. Zatem dzisiejszą samodzielną brygadę traktowałem jako równoważna połowie dywizji, a czasem nawet 2/3 dywizji. Czyli 3 dywizje i 3 samodzielne brygady to razem dawałoby równowartość 9 samodzielnych brygad. Jeszcze 12 jestem w stanie zrozumieć, ale skąd ta 13. brygada? Tyle że Białoruś ma swoje dywizje i żaden przerzut nie jest potrzebny, by jedna z nich zaatakowała wzdłuż osi Grodno - Suwałki - Gusiew. Żadnych wielkich przeszkód terenowych na tej osi nie ma, a odległość od granicy Białorusi do granicy Obwodu Kaliningradzkiego to raptem 65 km. Dla nas ten kierunek natarcia ma drugorzędne znaczenie, trudno sobie wyobrazić, żebyśmy siły broniące Białegostoku przerzucili na obronę Suwałk. Podobnie jak Litwini raczej skupią się na obronie Wilna. Zresztą sojusz sojuszem, ale żeby Litwini bronili naszych (dziś, a do rozbiorów - litewskich) Suwałk przed białoruskimi wojskami, to w głowie się nie mieści. Przy tym o tych Iskanderach mówi się od lat, a jakoś ich nie ma. Odnosząc się do kwestii krymskiej, wygląda to tak: Obwód Kaliningradzki ma wielkie znaczenie strategiczne, gdyż w przypadku nagłego ataku Rosji na NATO umożliwia w ciągu pierwszego dnia, a często wręcz minut wojny: 1) zniszczenie baz morskich NATO na Oksywiu i w Kłajpedzie oraz przechwycenie bazy na Helu, 2) bezpośredniego ataku na tereny państw NATO, z którymi tereny Obwodu Kaliningradzkiego bezpośrednio graniczą Polskę i Litwę, 3) przerwania - wzdłuż osi Grodno - Suwałki - Gusiew drogi lądowej między Polską i resztą NATO, co może mieć znaczący wpływ na morale litewskich, łotewskich i estońskich sił zbrojnych. A co daje Rosji posiadanie Krymu - poza nienawiścią Ukrainy i wrogością NATO i UE ?
-
Dzięki za konkret. Google Earth jako środek szpiegowski ma swe ograniczenia. A że wiadomości masz dla nas dobre, to tym większe dzięki. Z linku skorzystałem, więc dodam, że cca 100 m długości mają też Большие десантные корабли, których w Bałtijsku ma być 4. Ale tych wspomnianych 5 dwa mają po 160 m długości, a 3 - po 130 m. Na trzech bardzo wyraźnie widać lądowiska dla śmigłowców. Tego, czy ten okręt jest w służbie, czy w remoncie albo w rezerwie, czy stale, czy w gościnę przypłynął, to z jednego zdjęcia satelitarnego nie da się wywnioskować. Przejrzałem starsze zdjęcia - fakt, dwa największe są cumowane w tym samym miejscu od lat trzech. Pozostałe zmieniają miejsce cumowania. 23 km. Tylko że w tym lasku koło wsi - nomem omen - Zgoda, zapewne nie ma ni rakiet przeciwokrętowych, zaś z tą prozaiczną artylerią polową to nie przesadzajmy. A przy tym druga strona też zapewne ma jakieś rakiety i jakąś prozaiczną artylerię. Obyś miał rację, ale ja wolę przyjmować, że jednak wyjdzie w morze. Zdaje mi się, że my mamy 3 dywizje i 3 brygady. Więc te 2 i pół brygady w Obwodzie Kaliningradzkim to nie tak znów mało. Pisząc o ataku z Obwodu Kaliningradzkiego na wschód pisałem o ataku na Litwę. Zważywszy że od strony Pskowa i Wielkich Łuków atakowałyby Litwę główne siły rosyjskie, czas izolacji Obwodu Kaliningradzkiego należałoby mierzyć w dniach, a nie w tygodniach. I to w optymistycznym wariancie neutralności Białorusi - bo bez tego założenia mówimy raczej o godzinach. Ponieważ Rosja jest satrapią, a NATO - skomplikowanym systemem łączącym szereg państw demokratycznych, to należy się spodziewać, że wist należeć będzie do Rosji. I że w ciągu pierwszego dnia, czy wręcz pierwszych kilku godzin, Rosja będzie starała się ugrać jak najwięcej. Niestety, znaczna część naszego terytorium znajduje się w strefie, którą Rosja opanuje zanim NATO stwierdzi, że zachodzi sytuacja, przewidziana w p. 5. Traktatu, a przynajmniej zanim na to zareaguje. I tym Rosja straszy Polskę i republiki nadbałtyckie, zaś Obwód Kaliningradzki wielce im w tym straszeniu pomaga. Natomiast z Krymu w ciągu kilku godzin zaatakować niespodziewanie żadnego z krajów NATO się nie da. Nawet gdyby Flotę Czarnomorską wielce wzmocnić.
-
Furiuszu, nie kryguj się aż tak bardzo, że na strategii się nie znasz. Nikt z naszych uczestników nie chwalił się ukończeniem studiów w West Point, na Woroszyłówce, albo choć w Rembertowie. Zwłaszcza na współczesnej strategii wojennej, bo pewnie Ty coś tam wiesz o starożytnej, a ja się przyznam do szeroko rozumianej "napoleońskiej". A co do współczesnej to jeszcze miesiąc temu średnio mnie interesowała, a czegoś konkretnego o sile wymienionych flot dowiedziałem się wczoraj. No może faktycznie coś jednak wiem, np. że nie tak łatwo wyprowadzić niejedną dywizję z Krymu na Zachód, Ale patrzymy na mapy, patrzymy na liczby, liczymy, kombinujemy no i jakieś wnioski staramy się wyciągać. W końcu tu jednak o nas chodzi i nasze narodzone i przyszłe dzieci. Atak lądowy jest chyba trudniejszy, jak w starożytności. Przesmyk Perekopu ma niecałe 12 km szerokości, a dalej gorzej niż morze - Siwasz, słone bagna. Raczej niezamarzające. No ale atak z powietrza - lotniczy czy rakietowy - możliwy. A odcięcie od wszelkich dostaw lądowych - bardzo łatwe. Jedna szosa i jedna lina kolejowa, ta w dodatku idąca długą groblą. Mysz się nie przeciśnie. W razie konfliktu z Ukrainą, Mołdawią czy Gruzją jak najbardziej - problemu z zaopatrzeniem nie będzie. W razie konfliktu z NATO - zakładając, że NATO zdobędzie przewagę na morzu, to już znacznie gorzej. Krym dysponuje wielką liczbą dogodnych portów i przystani, sęk w tym, że leżą one nad otwartym Morzem Czarnym, od Kerczu po Perekop, i mogą być łatwo blokowane przez siły morskie NATO. Więc dostawy z Anapy do Sewastopola raczej odpadają. Teoretycznie łatwiej można by prowadzić dostawy poprzez Morze Azowskie, lecz nad tym morzem na Krymie nie znalazłem ani jednego portu, a nawet przystani. Najpierw Арабатская стрелка, a potem strome skały, opadające do morza z wysokości 30-60 m. Porządnych dróg też nie ma. Ruiny lotniska strategicznego. Zaś porównania z II wś są cenne, ale pamiętajmy o ówczesnych możliwościach rozpoznania i rażenia. Dziś, jak statek z zaopatrzeniem wyjdzie z Taganrogu na Morze Azowskie to w ciągu minuty będą o tym wiedzieć we wszystkich zainteresowanych sztabach NATO. Z Synopy (kolejne starożytne miasto) do Taganrogu 650 km. Dla pocisku rakietowego, wystrzelonego z Synopy, z terytorium Turcji, to max 10 minut. Dla wystrzelonych z okrętów, blokujących Krym - 2 minuty. Myśliwce z pociskami rakietowymi powietrze-ziemia z wielkiej bazy pod Izmitem, wręcz w głebi tureckiego terytorium zjawią się w niecałe pół godziny. Rumuńskie z Konstancy - nieco wcześniej. A z Taganrogu do Kerczu 300 km, 162 Mm, czyli najmarniej 8 godzin żeglugi. Strategia dziś i w II wś. może i jest podobna, ale taktyka i sztuka operacyjna - nie za bardzo. Niby tak, ale Kaliningrad leży przy głównej osi natarcia wojsk rosyjskich na państwa NATO, a Krym - zdecydowanie na uboczu. W Pilawie (dziś Bałtijsk) na podstawie ogólnodostępnych zdjęć satelitarnych (Google Earth) z 5 maja 2013 naliczyłem 5 jednostek o charakterystycznym dla okrętów smukłym kadłubie i długości rzędu 150 m. Zapewne to fregaty i okręty równorzędne. No i dużo mniejszych. Chyba główne siły Floty Bałtyckiej gościły wtedy nad Zatoką Gdańską. W porcie wojennym na Oksywiu naliczyłem wszystkie nasze 2 fregaty i znacznie mniej innych jednostek. Port wojenny na Helu pusty jak flaszka po jeżu. Co z tego wynika? Ano to, że bitwę morską z Flotą Bałtycką w Zatoce Gdańskiej przegramy, i to przegramy w ciągu paru godzin - z Bałtijska do Oksywia jest 90 km, 50 Mm, czyli dla fregaty niespełna 2 godziny. Litwa nie ma okrętów średniej wielkości, czyli w ciągu paru godzin siły morskie, stacjonujące w Obwodzie Kaliningradzkim, zlikwidują będą bazy morskie NATO na Oksywiu, Helu, w Kłajpedzie i Połądze. A że mają sporo desantowców, więc bardzo możliwe, że Hel zdobędą. Flotą łotewską i estońską zajmą się siły z Kronsztadu i tak pierwszego dnia wojny Rosja - dzięki bazie w Bałtijsku na terenie Obwodu Kaliningradzkiego zdobywa panowanie na południowo-wschodnim Bałtyku. Duńczycy mogliby w okolicy Rozewia znaleźć się w 15 godzin, ale są za słabi, muszą poczekać na Niemców. Czyli najwcześniej pojawią się w 24 godziny, ale realnie to na 3. czy 4. dzień. Szwecja do NATO nie należy, więc też nam szybciej nie pomoże. Od strony morza Rosja ma 4 dni spokoju. A potem musi stoczyć bitwę z równorzędnymi siłami, mając jednak przewagę w bliskości swych baz. W ciągu tych dni zapewne lądowe wojska rosyjskie i sprzymierzone - mające niekwestionowaną przewagę - zapewne pokonają dystans 75 km, dzielący Białoruś od Obwodu Kaliningradzkiego. A nawet gdyby Białoruś pozostała neutralna, to niecałe 400 km od okolic Pskowa i Wielkich Łuków (tych od Batorego, w starożytności nieznanych) też da się w znacznej części pokonać. A wojska lądowe z Obwodu Kaliningradzkiego mogą też uderzyć na wschód. Furiuszu, te rozważania, aczkolwiek niewątpliwie związane ze sprawą ukraińską, sięgają na tyle daleko, że ośmielam się podsunąć myśl, by wydzielić je w osobny wątek typu "NATO a Rosja. Siła militarna i strategia".
-
Furiuszu, napisałeś przedtem: Krym to "wisząca pięść" nad drugą najmocniejszą armią NATO, pod tym względem chyba tez główną siłą regionu - Turcją. Jeśli mówimy o pięściach, to chyba mówimy o sytuacji ostrego konfliktu miedzy Rosją a NATO. Może nie od razu wojny, ale jednak o sytuacji, w której spodziewamy że się ona wnet zacznie. Ta sama baza wojskowa, ten sam obszar, obsadzony takimi samymi siłami będzie "groźną pięścią", jeśli te siły mają wyraźną przewagę nad przeciwnikiem, albo "zwiędłym fiutkiem", jeśli to przeciwnik ma wyraźną przewagę. Jeśli utrzyma się obecne status quo, czyli niechętna Rosji Ukraina, odcinająca komunikację lodową z Krymem, to wyraźną przewagę maja państwa NATO (przede wszystkim Turcja, wsparta przez VI Flotę USA, USAF z baz, położonych w Turcji, siły Wielkiej Brytanii na Cyprze, a także wcale niezła marynarka Rumunii i skromne, ale przecież nie zerowe siły Bułgarii) i ich sojusznicy, wśród których upatruję Ukrainę, Mołdawię i Gruzję. W jaki sposób? Podobnie jak Bruno Wątpliwy odnoszę wrażenie, że sama flota i lotnictwo tureckie byłoby wystarczające do pokonania floty czarnomorskiej i stacjonującego w tym rejonie lotnictwa. Chyba nawet sama Forţele Navale Române by do tego wystarczyła. NATO, zyskując panowanie na morzu i w powietrzu, przy Ukrainie odcinającej Krym od lądu, pozbawia go dostaw i wystawia na atak z morza, lądu i powietrza z północy, zachodu i południa. Jednocześnie Rosja musi go teraz bronić dla prestiżu, bo właśnie go przyłączyła, bez względu na koszty i sens militarny. To sytuacja podobna do wojny krymskiej z XIX wieku. Z Obwodem Kaliningradzkim jest ta różnica, że w pobliżu nie ma żadnej "Turcji" - silnego militarnie państwa, dysponującego siłą uderzeniową. W bezpośrednim kontakcie jest tylko marynarka polska, słabsza od Floty Bałtyckiej, Duńczycy i Niemcy przeważnie trzymają swe okręty za Sundem, Bełtem i Kanałem Kilońskim, przewaga NATO nie jest aż tak znaczna. A że stosunek sił lądowych jet w tym rejonie wybitnie niekorzystny, to Obwód Kaliningradzki faktycznie jest pięścią na NATO - przynajmniej w pierwszej fazie wojny, choć groźniejsze wydają się operacyjne pociski rakietowe, niż okręty z Piławy. A Krym z Sewastopolem może być pięścią co najwyżej dla Ukrainy i Mołdawii. Dla sił Turcji i Rumunii, USA i UK to taka baza, która jest stanowczo za bardzo wysunięta w stronę przeciwnika. Oczywiście, mam nadzieję, że do wojennego scenariusza nigdy nie dojdzie, jednak si vis pacem - para bellum.
-
Że łatwiej z Krymem niż bez Krymu to sam pisałem (lepiej mieć i Sewastopol, i Noworosyjsk, niż tylko Noworosyjsk). A co do "wiszącej pięści?": Póki za Krymem była przyjazna Ukraina, to Krym był pięścią. A gdy Ukraina jest wroga? Weź mapę, pokoloruj na czerwono państwa NATO i inne, wrogie Rosji - Ukrainę, Mołdawię, Rumunię, Bułgarię, Grecję, Turcję i Gruzję. Rosję i Krym pomaluj na niebiesko. Będą tam jacyś Rosji sojusznicy? . No może Armenia. Dodajna jej terenie niebieskie paski. Ale dodaj też czerwone paski na terenie Czeczenii i innych kaukaskich muzułmańskich autonomii. No i wtedy Krym jawi się nie jako pięść, tylko jako zwiędły fiutek (sprawdziłem w słowniku PWN - to wyraz pospolity, ale nie wulgarny, mogę go użyć zgodnie z regulaminem), który ciut za daleko się zapędził, zanim był zwiądł. Miejsce idealne, by Rosję boleśnie kopnąć, z bardzo znikomym prawdopodobieństwem zadania stamtąd bolesnego ciosu nieprzyjacielowi. Już raz to Rosja w historii przerobiła: w wojnie krymskiej - z wiadomym rezultatem. Choć sytuacja geomilitarna była wówczas nieporównywalnie lepsza. Ale bardziej mnie dziwi Twe pytanie "po co maja wychodzić?" Znaczy z Morza Czarnego na Śródziemne. No cóż - najważniejsze wydarzenia globalnej polityki jak dotąd nie toczyły się w basenie Morza Czarnego, tylko raczej na Bliskim Wschodzie. I siły uderzeniowe Czarnomorskiej Floty są nieustannie obecne we wschodniej części Morza Śródziemnego, gdzie reprezentują siłę mocarstwowej Rosji. W razie ostrego napięcia w stosunkach z NATO te eskadry muszą wracać do Murmańska albo Władywostoku. Flota Czarnomorska staje się składnikiem lokalnych sił obronno-zaczepnych. Zaś Rosja staje się mocarstwem co najwyżej lokalnym. Z tym, że albo się jest lokalnym, albo mocarstwem. Odnoszę wrażenie, że pokazał zupełnie co innego. "Krym to nasza zabawka, więc ja zabieram, a Wy się bawcie dalej". Gdyby miał w perspektywie powrót całej Ukrainy na łono przyjaźni z Rosja, a przynajmniej Zadnieprza, to nie robiłby akcji na Krymie. To są cele rozbieżne. Na Zadnieprzu już nie będzie zaskoczenia. Więc nie będzie nic - albo będzie wojna. Pomijając już kwestie, co o takich obietnicach myśli Nursułtan Nazarbajew, Ilham Alijew i Alaksandr Łukaszenka. Coś chyba nie wyrażają zachwytu. Oni też mają rosyjskojęzyczną mniejszość, która mogłaby w sprzyjających okolicznościach uchwalić, że życzą sobie, by ich terytorium zostało włączone do Federacji Rosyjskiej. Myślę, że właśnie kogoś takiego Ukrainie trzeba. Mam nadzieję, że żartujesz. U nas to była kaszka z mleczkiem.
-
Tak to w tej chwili wygląda, ale trudno mi w to uwierzyć. Cóż to jest Krym? Poza Sewastopolem to letniska, sady i ogródki warzywne. No i piękny krajobraz. Bazę w Sewastopolu maja wynajętą jeszcze na lat ponad 30. Nawet jeśli wtedy będą się musieli stamtąd wynieść, to tak daleko nie mają - rosyjskie tereny zaczynają się 250 km na wschód od Sewastopola, z Sewastopola jest 300 km do najbliższego rosyjskiego lotniska pod Anapą. Z Sewastopola do terenów NATO - 320 km, z Noworosyjska - 360 km (z Soczi - 280 km). Traktowanie Krymu jako "niezatapialnego lotniskowca", na podobieństwo Obwodu Kaliningradzkiego jest raczej nietrafione - ten drugi faktycznie znajduje się wewnątrz terytorium NATO, a od najbliższego rosyjskiego lotniska w Wielkich Łukach dzieli go prawie 700 km. Poza tym w razie zaostrzenia stosunków z NATO i tak Flota Czarnomorska na Morze Śródziemne nie wyjdzie, ani z niego do Sewastopola nie wróci . Oczywiście lepiej mieć i Sewastopol, i Noworosyjsk, niż tylko Noworosyjsk, ale bez przesady. No ale i tak wtedy Putin obchodziłby 95 urodziny. Zgadzam się z tymi z kolegów, że akacja opanowania Krymu, nawet jeśli się powiedzie, trwale utrudni stosunki z Ukrainą. Bez tej akcji Putin miał szansę na poprawne stosunki z nowymi władzami już dziś, a za parę lat bardzo duże prawdopodobieństwo, że władzę w Kijowie obejmie znów kandydat prorosyjski. Przyjmując postawę typu: "w pełni szanuję wolę mieszkańców Ukrainy, ale nie widzę powodu stosowania w handlu z Ukraina cen innych, niż rynkowe" baz w Sewastopolu by nie utracił, sympatii w Ukrainie do Rosji też by to nie zmniejszyło znacząco, a zachód byłby w kłopocie, bo trzeba by Ukrainie sypnąć groszem, a niby czemu? Bo musi płacić za gaz tyle, co my? Natomiast UNIA i USA wcale w tym konflikcie nie są bezzębnym tygrysem. Jak ktoś mądry w telewizji powiedział (chyba prof. Kuźniar), że oczywiście UE nie podejmie szybko radykalnych decyzji, bo jest liberalna demokracją, a nie satrapią, i właśnie na tym polega jej urok, m. in. dla Ukraińców. Więc przez pewien czas karty rozdawać będzie ten, kto szybciej sięgnie po talię, czyli Putin. Ale w kolejnych rozdaniach będzie miał coraz mniej do gadania. Mi się zdaje, że on powiedział, że on русский. Nie powiedział, że on русский солдат.