Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Słowacką to na pewno nie. Taką czesko-polską. Powiedzmy, że z Ostrawy - a może z Ostrávy?. Ale to dość ciekawe, bo jakby jakiś Polak miał tylko ten tekst prawie po czesku, to nie znając tego języka, dużo by nie zrozumiał. Szczególnie w tej wypowiedzi o gratach, znalezionych przy drodze (a może przy trasie?). A w słowackim też są dwie kropki. Np. "Demänovská dolina". I nic z tego. Ad meritum, to nie jest aż tak proste, że osoby posługujące się językami z jednej grupy będą się choć trochę mogli porozumieć. Wątpię, by Anglik mógł się w ten sposób porozumieć ze Szwedem na przykład. Znając polski i rosyjski od bidy mogłem się dogadać po słowacku czy po bułgarsku, w najprostszych sprawach. Jak poznałem nieźle słowacki, to po czesku mogłem sobie czytać książki dla przyjemności, też nieźle dogadam się z Chorwatami. Ale już na Słowenii gadać ani dudu, wymowa jakaś dziwna, choć piszą podobnie i ze słoweńskiej gazety coś tam zrozumiem. Fiński i węgierski należą do jednej grupy ugrofińskiej, ale wątpię, czy Fin z Madziarem dogadają się w swych ojczystych językach przez telefon.
  2. Przyjaźń polsko-rosyjska

    Bez przesadnych uogólnień. Bo ja tam Rosjan szanuję: 1) zagraniczna książka, która wywarła na mnie największe wrażenie - Cichy Don, 2) zagraniczny film, który wywarł na mnie największe wrażenie - Spaleni słońcem, 3) zagraniczny piosenkarz, którego twórczość wywiera na mnie największe wrażenie - Włodzimierz Wysocki. No, kompozytor rosyjski się nie załapie, jednak tu będzie Beethoven (z klasyki). I malarz też nie. Co nie znaczy, że rosyjskiej muzyki klasycznej i malarstwa nie cenię. Nie czuję się przy tym osamotniony. Współczesna proza rosyjska, szczególnie fantasy, to u nas bestsellery. Nie da się tego połączyć z brakiem szacunku. Ja by to ujął tak skrótowo, choć z pewną dozą przesady: "Lubimy Rosjan, nienawidzimy Rosji".
  3. Problemy PKW - czy tylko informatyczne?

    Ależ nie powinno Ci być przykro! Ja się cieszę, bo dzięki tej różnicy poglądów, będziemy mieli o czym pogadać. No, nie bardzo. Zaiste, podany przez Ciebie przykład to redukcja ad absurdum, ale nie systemu liberalnej demokracji, ale prymitywnego pojmowania demokracji, jako systemu, w którym większość ma rację i może ustanowić dowolne zasady. Liberalna demokracja określa prawa większości, ale też nienaruszalne prawa mniejszości i jednostki. RPO, TK czy PKW właśnie to instytucje, powołane w ramach tego systemu do obrony owych praw mniejszości i jednostek. Rozwijając Twój przykład, istotnie, mogę wyobrazić sobie, że instytucje odpowiedzialne za ochronę praw mniejszości i jednostek - zawiodą. Np. RPO nie zgłosi do TK ustawy, zakazującej bycia "rudym", albo TK nie dostrzeże - w sposób absolutnie sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem - niezgodności z Konstytucją. Czy naprawdę wierzysz w to, że skoro ustawa została przyjęta większością głosów przez dwie izby parlamentu, zaakceptował ją prezydent i TK, to sprzeciwi się jej uliczny tłum, poprzez żądanie referendum? Toć taka ustawa może zaistnieć tylko wtedy, kiedy większość (a przynajmniej bardzo wieli) nienawidzi "rudych" i skoro "rudzi" nie obronili swych praw w parlamencie i w trybunale, to tym bardziej nie obroni ich w ulicznych demonstracjach czy referendum. I właśnie dlatego uważam, że przedstawicielom większości, czy bardzo licznej grupy, których powinny reprezentować partie polityczne, nie wolno (w sensie etycznym) wywierać nacisku na instytucje, powołane do obrony praw mniejszości i jednostek. Oczywiście, że w ramach systemu demokratycznego istnieją formy, w ramach których można zmienić konstytucję. Toć wystarczy mieć odpowiednią większość w parlamencie. Wybory za nieważne może uznać odpowiedni sąd, jeśli w ich trakcie popełniono błędy lub celowe naruszenia procedury, mogące mieć znaczący wpływ na wynik. Ni parlament, ni rząd, ni prezydent nie może unieważnić wyborów - na szczęście. Nie mogą także - i także na szczęście - odwołać członków PKW i obsadzić wakaty swoimi stronnikami. Skrócenie lub wydłużenie kadencji władz samorządowych jest możliwe i może być zasadne. Kilka lat temu wydłużono kadencję o parę tygodni, po to, by połączyć jakieś wybory, dzięki czemu zaoszczędzono kilkadziesiąt mln złotych. Jestem za. Można wydłużyć, można i skrócić. O kilka tygodni. Natomiast skrócenie kadencji samorządów z 4 lat do 4 tygodni to ewidentny zamach na demokrację. To jakby przyznać większości parlamentarnej prawo do odwoływania samorządu, jeśli wybory poszły nie po jej myśli. Podobnie wyrażony przez Ciebie pogląd, że decyzje fundamentalnych organów państwa (takich jak TK i PKW) w demokracji można zmienić "poprzez obywatelski sprzeciw i protest", budzi mój bardzo stanowczy sprzeciw (poniekąd też obywatelski). Toć to czysty bolszewizm, bo nawet w spisanej koncepcji leninizmu się chyba nie mieści. Co nie zmienia faktu, że członkowie PKW powinni podać się do dymisji i być zastąpieni przez nieco sprawniejszych intelektualnie. Choć nic, co zrobili, ani czego zaniechali, nie skłania mnie do poglądu, iż zawiedli moralnie. Co do liczby głosów nieważnych - zgoda, choć może nie same książeczki są winne, co brak odpowiednich informacji. Można było zrozumieć, że dozwolone jest zaznaczenie jednego nazwiska na każdej kartce. Jednakże wmawianie, że wyborcy zrozumieli, że można postawić tylko jeden krzyżyk i tylko na okładce - to już jest przegięcie, obrażające inteligencję Polaków. Oczywiście, to że PSL wylosowało nr 1 i znalazło się na 1. stronie, dało mu pewne fory. No bo świadomy, ale nie do końca zdecydowany wyborca, na początku znajduje propozycję "PSL". I myśli sobie - a po co mam szukać tych skaczących sobie do gardła oszołomów, mam rozsądnie pragmatyczne, rozsądnie katolickie i niewszczynające awantur ugrupowanie - czemu nie zagłosować na nich. No ale to wynik losowania, a nie błędu. PSL wyciągnęło szczęśliwy los, ale gdyby nie konsekwentnie tworzony wizerunek tej partii, żadnych korzyści by z tego nie było. W wyborach europejskich też były książeczki i ktoś tam był na okładce. I co? I ano nic. Taaak. Chodzi oczywiście wyłącznie o wybory do sejmików wojewódzkich. Na początek cofnijmy się w czasie, gdy znane były tylko wyniki sondaży "exit polls". Wg nich PIS zebrał 31%, PO - 27%, PSL - 17% a SLD - 8%. Prosta arytmetyka mówi, że koalicja PO-PSL zebrała 44%, a to jest więcej, niż 31% PiS-u, a nawet więcej niż 39% egzotycznej. Czyli, że może w ogóle nie być PiS-owskich marszałków, a jeśli nawet - to 2-3. Po ogłoszeniu wyników okazało się, że jest gorzej. PiS będzie mieć swego marszałka w Rzeszowie. I tylko w Rzeszowie, nawet gdyby zawarło niezwykle egzotyczną koalicję z SLD. No chyba gdyby zawarła koalicję z RAŚ na Śląsku, to mogłaby mieć szansę na drugiego marszałka. No ale RAŚ to "ukryta opcja niemiecka". Jasne. Kaczyński zawsze ma na względzie "dobro demokracji" oraz "społeczne zaufanie do instytucji". Zawsze - ale pod jednym warunkiem. Że to "dobro" i "zaufanie" będzie zgodne z JEGO poglądem na to, co jest dobre i które instytucje zasługują na zaufanie. Kto zaś ma inny pogląd, ten jest... "rudy". Dałeś naprawdę świetny przykład. "Głęboki uraz" albo "niechęć"? Nie, to nie w moim przypadku. Rządy PiS-u trwały krótko, ale pojawiło się sporo "rudych" i "rudawych". Ja nie byłem "rudy",byłem tylko "rudawy". PiS nie zabraniało mi istnieć. PiS TYLKO chciało stworzyć sytuację, w której moje "istnienie" zależy od tego, czy kiwną palcem, czy też łaskawie tego zaniechają. Moją jedyną "winą" był wykonywany zawód. Skądinąd jeszcze wtedy szanowany zawód nauczyciela akademickiego. Niewygodny. "Głęboki uraz" albo "niechęć"? Nie, w moim przypadku można mówić jedynie o NIENAWIŚCI, naprawdę zacieklej i gorącej. I równie uzasadnionej. Przypomnieć, jak to było?
  4. Problem "Leśnych dziadków"

    Dla mnie dziś określenie "leśne dziadki" to pejoratywne określenie osób w podeszłym wieku, które bardziej do "lasu" pasują, niż do rozwiązywania współczesnych problemów - w tym przypadku problemów informatycznych. W tym sensie mógł być użyty w odniesieniu do części naszej generalicji z 1939 roku, szczególnie tej, związanej z obozem sanacji, którą obarczano odpowiedzialnością może nie za klęskę samą, ale za jej termin i rozmiar, oraz za nader chybkie zemknięcie do Rumunii. Używano go też w odniesieniu do moczarystów (tak, od tego Mieczysława Moczara "kto nie z Mieciem, tego zmieciem"). Niewątpliwą zasługą Moczara była moralna rehabilitacja AK, uznanie zasług AK-owców w walce z hitlerowskim najeźdźcą "o wolność i demokrację", czego organizacyjnym wyrazem było przyjmowanie AK-owców do ZBoWiD. Tyle że Moczar czynił to także we własnym interesie. Wielu byłych AK-owców (i nie tylko) uległo patriotycznej retoryce Moczara i stało się jego zwolennikami, choć on sam reprezentował raczej niereformowalny partyjny beton. I dlatego byli złośliwie nazywani "leśnymi dziadkami", bo zachowywali się, jakby to wczoraj "z lasu" wyszli, nic nie rozumieli z bieżących problemów politycznych, popierali kogoś, kto bardzo nie pasował do ideałów ich młodości. Atakowani byli zarówno przez środowisko "wewnętrznych emigrantów" i opozycji, jak i przez reformatorskie skrzydło PZPR, z Gierkiem na czele. Natomiast określenie "leśne dziadki" w stosunku do tzw. "żołnierzy wyklętych" jest dla mnie zupełnie obce. Ich nazywano z szacunkiem "LEŚNI". I choć programowo się z nimi nie zgadzam, ich walkę uważam za szkodliwą dla narodu polskiego, bo utrudniała walkę prawdziwą - o zachowanie materialnej i kulturalnej substancji narodu, ale nigdy nie użył bym w stosunku do nich określenia pogardliwie kpiącego, jakim jest dla mnie zwrot, zawarty w temacie niniejszej dyskusji.
  5. No, troszkę. No i mieszasz nadal: Bałtowie to nazwa nadrzędna, obejmuje dwa narody współczesne (Litwinów i Łotyszy) i - chyba najczęściej się tak przyjmuje - jeden wymarły w czasach historycznych - Prusów. Ci Prusowie nigdy nie przyjęli organizacji państwowej, dzielili się na plemiona. W Atlasie Historycznym Polski ([red.:] W. Czapliński, T. Ładogórski, Warszawa-Wrocław 1973) wymienia się pruskie plemiona Pogezanów, Pomezanów, Sasinów, Warmów, Natangów, Sambów, Galindów, Nadrów i Jaćwingów (Sudów). Ale są w tej materii i inne poglądy, szczególnie kwestia Jaćwingów jest tu złożona i niejednoznaczna. Faktycznie, język litewski nasilniej zachował się na niegdysiejszej Żmudzi, a w dawnej Litwie Właściwej (Auksztocie) dominuje białoruski i polski. Ae to nie wystarcza do obrony sformułowanej przez Ciebie tezy. Rasa to biała, same Aryjczyki. Cały świat jest zamieszkany przez kundli, choć może ten region bardziej od sąsiednich. Tyle że przede wszystkim chodzi o krew germańską, słowiańska i bałtyjską. Trochę nordyckiej pewnie się też zalazło. trochę ugrofińskich Liwów, ale z Tatarami to już żeś pojechał . Nie pamiętasz, że Kmicic zakazał im gwałcić? Prusowie to lud' date=' posługujący się językiem (bądź językami) z grupy bałtyjskiej, który został podbity przez Zakon Szpitala Najświętszej Maryi Panny Domu Niemieckiego, zwany u nas Krzyżakami, po czym utracił swą tożsamość. [b']Prusacy[/b] to mieszkańcy wschodniej części Królestwa Prus, jednego z państw niemieckich, obejmującą Brandenburgię, Pomorze i Prusy, czyli tak wzdłuż Bałtyku od Łaby po Niemen, a poza tym obszarem - Śląsk i zachodnią Wielkopolskę. Z tym że w tych ostatnich prowincjach,a także w Prusach zachodnich (Pomorzu Gdańskim) żywioł pruski był słabszy. Odmienne, niż w reszcie Niemiec, stosunki polityczne i społeczne, spowodowały dość silne wyodrębnienie kulturowej tożsamości Prusaków, którą często przeciwstawia się tożsamości Szwabów, mieszkańców południowo-zachodnich Niemiec, a także Bawarczyków, Sasów, Nadreńczyków etc. Po II wś. znaczna część Prusaków rozproszyła się po zachodnich landach i obecnie trudno o nich mówić jako o odrębiej grupie kulturowej.
  6. Sojusz PiS z SLD

    Może i Miller jeszcze może, ale ... No dobra, хватuт. Tak bardziej na serio. Obaj panowie, byli premierzy, są szalenie spragnieni władzy. Czy Miller zadowoli się jakimś ochłapem władzy, jako przystawka dla Kaczyńskiego? Może i tak, i niewiadomo, jak to się skończy. Doświadczenie polityczne Millera jest takie, że Kaczyński to przy nim jak dyplomant do profesora. To jednak inny gracz, niż Giertych i Lepper. Będzie raczej przyssawką, niż przystawką. Jak to dobrze rozegra, będzie mógł wetować każdą decyzję Prezesa. Przecież doskonale będzie wiedzieć, że zawsze może porzucić koalicję z PiS na rzecz koalicji PO-PSL-SLD. To oczywiście symulacja wielce hipotetycznej sytuacji, w której koalicja PiS-SLD miałaby większość. Na razie chyba nie ma takiego województwa. W podkarpackim PiS ma większość samodzielnie, w pozostałych króluje koalicja PO-PSL. Czy PSL mogłoby odwrócić sojusze? Teoretycznie tak, tylko po co? U boku PO żyje im się nieźle, i nawet rośnie. PSL od lat silne jest w samorządach, w parlamencie wypada słabo, w zasadzie jest szczęśliwe, jak próg przekroczy. Gra na koalicję PiS-PSL jest ryzykowna - nie wiadomo, czy będzie mieć większość, a jeśli nawet, ale w dodatku PiS-SLD też będzie mieć większość, to będzie kiepsko. Lepiej dyskontować swój sukces u Kopacz.
  7. Problemy PKW - czy tylko informatyczne?

    Mi się tak zdaje, że właśnie o tym jest w przytoczonym przez Bavarsky'ego cytacie. Ale wracając do PKW i nieszczęsnego systemu. Mimo dość uważnego śledzenia mediów, nie tylko wieczornych wiadomości, brakuje mi podstawowej informacji o funkcjonalności tegoż systemu. Czy służyć on miał jedynie przesyłaniu informacji z lokalnych komisji wyborczych do centrali (i ewentualnie weryfikowaniu ich spójności), czy też wykorzystywał skanery, które odczytywały poszczególne wyniki z kart. Jeżeli to pierwsze, to nie bardzo rozumiem problem. Skoro system przekazywania danych nawalił, to trzeba olać ten system i protokoły dostarczyć tradycyjnie. W pierwszej połowie lat 90-ych, a może i dłużej, protokoły po prostu były fizycznie, na papierze, przekazywane od obwodów do centrali i było OK. No to trzeba teraz zrobić to samo. Trochę kasy pójdzie na rozliczenie kosztów podróży (samochodem ), ale to nic w porównaniu z tą degrengoladą, którą obserwujemy. Jeżeli jednak zliczanie głosów z kart też wykonywał ten program, no to nie ma rady - trzeba powtórnie przeliczyć głosy. Tym razem tradycyjnie, na piechotę. Zdarzyło się nie tak dawno w USA (kiedy to dzięki temu wybrano G.W. Busha na prezydenta), to może się zdarzyć i u nas. Trochę roboty, ale żadna kompromitacja. Trochę się dziwię, dlaczego PKW brnie w reanimowanie padłego i skompromitowanego systemu informatycznego, zamiast po prostu zarządzić przywiezienie protokołów lub ponowne przeliczanie głosów. Niechby i trzeba było przesunąć drugą turę wyborów - nic to! Dziwię się - ale jednak szanuję tę decyzję. W systemie demokratycznym istnieje kilka instytucji, których decyzji politycznie podważać nie wolno, choćby nie wiem jak bardzo mi się nie podobały. Sądy najwyższej instancji, Trybunał Konstytucyjny i, m. in. - Państwowa Komisja Wyborcza. One są fundamentem. Wywieranie nacisku na PKW przez partie polityczne, podejrzewające niekorzystny dla siebie wynik wyborów, jest skandalem o wiele większym, niż wadliwy system informatyczny. Jest po prostu jawnym i świadomym łamaniem konstytucji i zasad demokracji. Co do głosów, które ponoć nieświadomie oddano jako nieważne, że względu na to, że głosujący zrozumieli, że można zaznaczyć kwadracik na każdej stronie karty, a nie jeden w całym zeszyciku: Sorry, przy całych moich lewicowo-demokratycznych przekonaniach, w wyborach powinny się liczyć głosy tych, którzy wiedzą, na co głosują. I tyle. Co do poglądów, że PSL tylko dlatego uzyskało aż 17% (wg exit polls), że było na pierwszej stronie zeszycików: Zawsze ktoś musi wylosować listę nr 1. Jak dotąd nikomu to nie przeszkadzało. Cztery lata temu PSL zdobyło 16,3% głosów w wyborach do sejmików wojewódzkich. Jeśli faktycznie teraz zdobędzie aż o 0,7 punktu procentowego więcej, to żadną sensacją to nie jest. Ot premia za długoletnie pozostawanie przy władzy. Co do poglądu, że skoro PIS wygrało wybory (wg sondaży), to po co miałoby podważać ich wyniki, jak nie z troski o dobro Polski. Niestety, nie jest tak różowo, choć o wiele lepiej, niż 4 lata temu. Wtedy wyniki były: PO - 30,9%, PiS - 23,1%, PSL - 16,3%, SLD - 15,2%. Koalicja miała 47,2%, opozycja - 38,3%. Na dziś sondażowe wyniki dają PiS - 31,5%, PO - 27,3%, PSL - 17,0%, a SLD - 8.8%. Suma summarum: koalicja 44.3%, opozycja - 40,3%. Jest dla opozycji lepiej, niż 4 lata temu, ale nadal kiepsko. A rzeczywiste zapewne będą gorsze. Dlaczego? Bo ludzie w sondażach chętniej deklarują, że zrobili coś, co jest modne, "na fali" - a PO nie jest w modzie. Ci, którzy nie pojęli istoty głosowania i stawiali krzyżyk na każdej stronie, też raczej nie są wielbicielami liberalizmu. Narzekań na to, że rząd nie zajął stanowiska w sprawie wyborów, pozwolę sobie już nie komentować, bo idiotyzmem swoim przekraczają granice mego pojmowania.
  8. Dzięki, Tomaszu, za wyjaśnienie. Rozumiem, że albo masz dostęp do pracy Gęsińskiego, gdzie to jest tak wyjaśnione, albo jest to powszechnie obowiązująca nomenklatura w branży, która jest Ci skądinąd bliska. Zatem zewnętrzna ściana budynku to zawsze "1"? Zaś "3" i "4" dotyczy tylko elementów wewnętrznych?
  9. III RP czy PRL-bis ?

    Odnoszę wrażenie, graniczące z pewnością, że urzędy skarbowe od dawien dawna (czyli od wprowadzenia PDOF, a potem VAT) mogły czesać ludzi na pięć lat do tyłu, a właściwie na na 6, bo liczą się zamknięte lata skarbowe (czyli 31 grudnia 2014 US może czesać od 1 stycznia 2009). W prawie nic się nie zmieniło. A instrukcja dotyczy tego, by faktycznie US z tego prawa skorzystały. Istnieje coś takiego, jak polityka skarbowa, czasem sensowna, czasem nie. Np wiem (znaczy powiedziała mi o niej urzędniczka z US) o instrukcji, która nakazuje bardzo uprzejmie odnosić się do osób, opłacających podatek od wynajmu mieszkań. MF wychodzi z założenia, że płacenie tego podatku ma być proste i miłe, bo inaczej ludzie uciekną w szarą strefę, a na bieganie po domach i liczenie szczoteczek do zębów i tak US nie maja pieniędzy. Fakt. Tylko czy aby na pewno jest to pozostałość PRL-u. Bo coś mi się zdaje, że w II RP było tak samo, a przepis sięga Bismarcka najmarniej. Co człek, to ogląd, a co ogląd, to pogląd. Chyba zwykłe pedalstwo z pedofilią się koledze poplątało. Pedalstwo (vel homoseksualizm) jest legalne - znaczy nic mnie nie ma obchodzić, kto z kim i w jaki sposób seks uprawia, pod warunkiem, że uczestnicy aktu seksualnego są pełnoletni i ten właśnie sposób uprawiania seksu akceptują. Nielegalna jest pedofilia, czyli uprawianie seksu z osobami do 15. roku życia włącznie, bez względu na płeć. Bez względu, w co jest odziany ten starszy (czy ta starsza) osoba, możesz - a nawet masz obowiązek ich piętnować. I znów powraca pytanie - a co to ma do PRL-u. Bo w PRL żadne "coming-outy" były nie do pomyślenia, pedałów się gnębiło z przyzwoleniem władzy, a nawet z jej polecenia, choć nie w "majestacie prawa". Zdaje się, że kolega Gregski raczej tęskni za PRL-em, niż chciałby zerwać z jego spuścizną. Nie. Nie było dozwolone. Trochę prowadziłem grup z namiotami i raczej zawsze miałem świadomość, że rozbijając je na nocleg poza polami biwakowymi, łamię prawo. Jeśli było to na jedną noc, to raczej ścigać się nie dało. A nawet, jeśli leśniczy nas nakrył, to zwykle wystarczyło życzliwie pogadać o tym, jak tu pięknie i o żadnych karach mowy już nie było. Wcale nie trzeba było "robić ćwiartki" - a nawet nie było to możliwe, bo flaszki miały pół litra i tyle. Tak - podejrzewam, że w tym aspekcie jest dziś gorzej, niż za komuny. Podejrzewam, że dziś leśniczego obowiązuje jakaś procedura, zgodnie z którą musi sporządzić jakiś protokół z wykrytego faktu nielegalnego biwakowania. Tylko znów - nie jest to żaden relikt PRL. Tyle że tu trochę szkoda, że nie idziemy tropem Szwedów (zdaje mi się, że w Szwecji można biwakować wszędzie, byle się nie powodowało uszczerbku na mieniu gospodarza), ale raczej Francuzów, gdzie z kolei jak las jest prywatną własnością (a dotyczy to zdecydowanej większości francuskich lasów), to nie masz prawa nawet do niego wejść, nie mówiąc już o zerwaniu jagódki czy - o zgrozo - borowika. Na mapach francuskich turystycznych lasy państwowe są oznaczone innym kolorem, niż prywatne, żebyś się przypadkiem nie pomylił. To nie relikty komuny, tylko realny kapitalizm Ci dokucza! Co sam w zasadzie przyznajesz w swoim poście.
  10. Efekty ostrzału i walki wręcz

    Przyszło mi do głowy, żeby stworzyć takie zestawienie bitew wojny polsko-rosyjskiej 1831 roku, dla równowagi - wg Puzyrewskiego i Tokarza. Zestawienie, w którym będzie podane, czy ww. autorzy wspominają o szarżach na piechotę oraz atakach piechoty na bagnety. W miarę możliwości postaram się określić, jak duże znaczenie miały te ataki dla wyniku bitwy. Ze strony polskiej można też się pokusić o jakieś porównanie strat. Generalnie to pobitewne relacje o stratach traktuję bardzo ostrożnie - zwykle odzwierciadlają bardziej działania propagandowe, niż rzeczywisty efekt starcia. Wolę "listy płac", czyli wykazy typu "stan obecnych do boju", sporządzane dla Komisji Rządowej Wojny. No ale to potrwa... o ile w ogóle wytrwam w tym zamiarze.
  11. Tomaszu, odnoszę wrażenie, że trochę się nie rozumiemy, więc jeszcze raz spróbuję to sformułować. Gęsiński - zgodnie z tym, co nam Secesjonista przekazał - podzielił warunki przebywania drewna na 4 kategorie, które rozumiem następująco: 1. Na wolnym powietrzu - belka leży sobie pod chmurką, choć jest izolowana od gruntu. Pada na nią deszcz, i z góry, i z boków, leży na niej śnieg, w zimie przemarza na mrozie, latem praży ją słońce. 2. W zamkniętym pomieszczeniu (bez przewiewu). Chyba chodzi o takie pomieszczenia, jak wspomniana przeze mnie chłopska kuchnia - przy gotowaniu strawy wydziela się dużo pary wodnej, ta wnika w pory drewna, które od zewnątrz jest chłodzone powietrzem atmosferycznym, więc para skrapla się w porach. 3. W suchym powietrzu. Zakładam, że nie o Saharę tu chodzi, więc domyślam się, że jest to drewno zabezpieczone od deszczu, znajdujące się w suchym miejscu, czyli z dala od zbiorników wodnych. Coś jak to w tej mojej stodole. 4. W wilgotnym powietrzu. Czyli jw., z tym, że w pobliżu znajdują się zbiorniki wodne, powodujące, że wilgotność tam jest znacząco wyższa, od przeciętnej. No ale nie 100%, czyli para się nie skrapla w porach. Mam nadzieję, że to rozumiemy podobnie. Czy mamy rację, to może Secesjonista zweryfikuje, bo ma dostęp do dzieła. Jeśli chodzi o moją ocenę warunków przechowywania drewna, to ja bym uporządkował ją w kolejności (od najlepszych): 3, 4, 1, 2. Zasadniczo nie ma między nami sprzeczności, choć podałeś kolejność 3, 1, 4, 2, ale z zastrzeżeniami. Gęsiński podaje następująco: Świerk - 3, 4, 1, 2 Sosna - 3, 4, 2, 1 Modrzew - 3, 4, 2, 1 Dąb - 3, 4, 2, 1. Co do dębiny, to skądinad wiem, że jest dobrze się sprawuje w wilgotnych pomieszczeniach - jest zwarty, nie ma porów. O modrzewiu nie mam bladego pojęcia, ale ta kolejność przy sośnie mnie zaskoczyła. Natomiast odnośnie owego zaginionego zera przy drewnie świerkowym, to zaskakuje mnie sama wartość - 70 lat, kolejność jest OK. Drewno świerkowe jest dość podobne do sosnowego, choć budowlańcy wolą sosnę, zaś inwestorzy - świerk. Bo świerk na słońcu przybiera całkiem ładną, rudawą barwę, a sosna szarzeje. Różnice mogą być ale w tym przypadku dla świerka mamy 70 lat, a dla sosny - 500. Trochę ta różnica duża, dlatego podejrzewam błąd gruby, czeski, czyli literówkę po prostu.
  12. Poldasie, jak człek sobie wieczór popije, to i wylewnym się robi . A jak zapewne już zauważyłeś, każdą informację, zaczerpniętą z uczonych książek, staram się weryfikować w oparciu o własne doświadczenia. A o "polskim hebanie" jeszcze nie było, więc wal. Secesjonisto, nie kwestionowałem liczb, podanych przez Stępnik, lecz ograniczenie się tylko do dwóch warunków przebywania drewna. Gęsiński wprowadził trzy kolejne i to jest OK, podaje przynajmniej jakieś wartości skrajne. Drewno sosnowe może zmurszeć po 80 latach, albo przetrwać 1000 - zależnie od warunków. Oczywiście ściana stodoły - póki dach się trzyma - to nie to samo, co drewno składowane "pod chmurką", bo deszcz zacina tylko z jednej strony, druga strona jest sucha Trochę mnie dziwi wartość, zapisana w 4. kolumnie dla świerka - odstaje o rząd wielkości od pozostałych. Czy przypadkiem gdzieś komuś jedno zero się nie zgubiło?
  13. Efekty ostrzału i walki wręcz

    Nie rozumiem. Nie "zwykle", tylko z reguły, jeśli szarżował pułk, to było to kilka szwadronów (w armii rosyjskiej 1831 - 6 szwadronów, w gwardii - 4 szwadrony, w armii napoleońskiej zwykle 2-3 szwadrony, każdy z 2 kompanii). No ale zupełnie nie wiem, co to ma do rzeczy. W tej dyskusji nie jest dla mnie ważna liczba salw, interesuje mnie liczba szarż na piechotę. Przez szarżę rozumiem atak galopem (ewentualnie wyciągniętym kłusem), mający na celu rozbicie szyku npla. I tu jest zasadniczy problem - bo ja w Twym opisie tego starcia żadnej szarży nie widzę. Podstawą są relacje z innych szarż, w których kawaleria ponosiła dostrzegalne straty, a nie jeden ranny na szwadron. Raczej odosobniony. Często zadziwia nikłość strat w boju kawaleryjskim, czyli jazda przeciw jeździe. W takim boju strony posługują się niemal wyłącznie bronią białą, w dodatku bardziej niż w walce piechoty liczy się to, który szwadron pierwszy "pęknie" - a że uciekać konno można nader szybko, więc i straty są niewielkie. Do innych kwestii postaram się odnieść później nieco.
  14. Bo sensu nie miały. Dokładniej - straciły sens z chwilą wynalezienia pocisku podkalibrowego, a po wynalezieniu pocisku kumulacyjnego to już wogle. Przyjmuję, że czołg ciężki to taki, którego masa przekracza 50 ton. Idea produkcji takich czołgów w epoce pocisków kinetycznych brała się z pragnienia posiadania siły przełamującej - czyli czołgu o pancerzu tak grubym, że pocisk nieprzyjacielski go nie przedziurawi (z rozsądnie przyjmowanej odległości), a zarazem sam dysponuje armatą na tyle silną, by zniszczyć każdy pojazd przeciwnika. PZKW VI Tiger był chyba jedyną udaną konstrukcją tego typu - do chwili wprowadzenia ładunków kumulacyjnych. Bo po ich wprowadzeniu grubość pancerza straciła swe znaczenie. Fronty II wś zdominowały czołgi średnie, które miały armatę, zdolną pokonać każdy czołg przeciwnika (szczególnie po wprowadzeniu pocisków kumulacyjnych), ale ich pancerz nie pozwalał czuć się bezpiecznie nawet w obliczu konwencjonalnych armat 75-76 mm. Ten niedostatek niwelowały działaniem w wielkim stadzie, do czego z kolei była konieczna masowa produkcja. Czy gdyby zamiast budowania 1500 tygrysów Niemcy zbudowałyby kolejne 6000 Panter, przebieg wojny byłby inny? Przyznaję, że niewiele wiem o wprowadzeniu pocisków kumulacyjnych w artylerii. Pancerfaust - to wie każdy, ale co było dalej?
  15. Idealne podsumowanie. Drewno jest materiałem o dość złożonym zachowaniu i uwzględnienie jedynie dwóch wariantów jego przebywania - "w warunkach wilgotnych" versus "na wolnym powietrzu" zaniedbuje tę złożoność i wypacza niektóre, powszechnie dostępne spostrzeżenia, tym bardziej, że określenie "w warunkach wilgotnych" jest mylące. Tak jak ktoś wcześniej zauważył, drewno świetnie się przechowuje bez dostępu tlenu czy w warunkach redukcyjnych. Czyli np. zanurzone w wodzie. Torfowisko czy bagno to już trochę inna bajka, po prostu w tych środowiskach występuje wiele innych substancji, chętniej reagujących z tlenem, niż drewno (albo i ludzkie ciało), więc z punktu widzenia drewna panują tam warunki redukcyjne, pomimo iż ogólnie dostęp tlenu istnieje. Wilgotność, zarówno w termodynamice, jak i w języku potocznym, oznacza domieszkę wody (w postaci pary wodnej, mgły czy w stanie ciekłym w porach ciała stałego, np. gleby czy drewna). Jeśli tak rozumiemy stan wilgotny, to w tym stanie drewno jest wybitnie nietrwałe - dostęp ma doń zarówno woda, jak i tlen z powietrza. Łatwo się o tym przekonać, jeśli się zna wieś, w której siedliska są grodzone drewnianym płotem ze sztachetami. Pionowe pale, na których się to trzyma, łamią się i przechylają właśnie przy powierzchni gruntu - gdzie drewno ciągnie wilgoć z ziemi, a zarazem jest pełny dostęp powietrza. Dlatego właśnie na podwalinę, czyli dolną belkę chałupy, budowanej na zrąb, która ma kontakt z glebą i jest narażona na wilgoć, używano najbardziej odpornego na takie warunki drewna, czyli dębiny. Miałem - o czym już wspominałem - okazję remontować (fachowo to była chyba rewitalizacja) starą drewnianą chałupę. Ma najmarniej 100 lat, może więcej. Zamierzałem wymienić podwalinę, bo na moje oko, była zmurszała. Miał to zrobić stary cieśla z pobliskiej wsi, z Mężenina, Jan Pomelańczuk się zwał, już nie żyje. Przyjechał z nierozłączną siekierą w dłoni, ostrzem oskrobał podwalinę ze zmurszałej warstwy (która miała raptem kilka mm grubości), po czym z całej siły dupnął obuchem tej siekiery w drewno. To było, jakby uderzyć w dzwon. Odezwała się nie tylko ta belka, dźwięk przeniosły wszystkie cztery podwaliny. Iii - oświadczył Pomelańczuk - nie ma co wymieniać. Wytrzymała sto lat, wytrzyma kolejne sto, albo i dwieście. A i tak takiej dębiny to pan dziś nie kupisz. Była na otwartym powietrzy i w dostępie wilgoci z gleby, w warunkach najgorszych dla drewna, i przez 100 (dziś już prawie 110) lat trzyma się świetnie. Wg. Stępnik powinna się rozpaść za 10-20 lat. Ale się na to nie zanosi. Stodoła też pochodzi, jak sądzę, z przełomu wieków, też ma dębową podwalinę, która dźwięczy jak dzwon. Co więcej - ponad podwaliną są belki (konstrukcja na obłap, choć to tylko stodoła) sosnowe, od cca 100 lat znajdujące się "na wolnym powietrzu". Widać po nich, że są bardzo, bardzo stare, ale nie straciły jędrności, wytrzymałości. Jeśli nikt tej stodoły nie rozwali, by na jej miejscu wznieść domek z prefabrykatów (po moim trupie, rzecz jasna), to ta sosna "na wolnym powietrzu" przetrzyma kolejne 100 lat, a może i więcej. Sama chałupa też jest zbudowana z podobnych belek, choć nieco grubszych i lepiej spasowanych. Niewątpliwie bardziej dbano o nie, niż o belki w stodole, co więcej - kilkadziesiąt lat temu okryto je szalunkiem. Czy w związku z tym są w lepszym stanie? Bynajmniej. To znaczy tam, gdzie była komora, ich stan był dobry, ale w izbie przy kuchni - była to kupa próchna. Wilgoć. Wilgoć z gotowania jest zabójcza dla drewna, szczególnie w połączeniu z dość wysoką temperaturą. To nie jest moje jednostkowe spostrzeżenie, każdy, kto się zajmował rekonstrukcją czy rewitalizacją starych, drewnianych budynków mieszkalnych wie, że drewno przy kuchni będzie w fatalnym stanie. Więc dane, dostarczone przez Stępnik (a może Stępnika) są z pewnością ciekawe, ale należy je traktować co najwyżej jako pewien punkt wyjścia. Ps. Przypomniałem sobie swoje wędrówki po ruinach karpackich średniowiecznych zamków. Nadproża nad oknami były zwykle drewniane. I do dziś się trzymają całkiem nieźle. Choć od setek lat znajdują się na otwartym powietrzy, ale z nikłym dostępem wilgoci.
  16. Jeżeli mogę się wtrącić, to radziłbym jednak zawęzić zakres poszukiwań do którejś dekady. Lat 70-ych nie da się upchnąć do jednej szufladki nawet z latami 50-ymi.
  17. Mam. Ale nie sprzedam. To znaczy powyżej 1000 zł za vol. może bym się zastanowił.
  18. "Techniczni" są zatem zgodni . No to wspomnę też o wadach, występujących przy użyciu kostki poza zadaszeniem. Dąb, nawet nie impregnowany, jest bardzo odporny na wpływ wody, tyle że czernieje. Natomiast pokrywa się - jak chyba każde drewno - warstewką glonów (chyba to są glony, takie zgniłozielone i maziste), które powodują, że powierzchnia drewna staje się makabrycznie śliska. Podejrzewam, że podkowa i tak przebijała tę warstewkę i koń niekoniecznie się ślizgał, ale wóz mógł mieć z tym kłopot, szczególnie gdy nawierzchnia była pochyła poprzecznie. Woźnica tudzież.
  19. Pod koniec lat 70-ych byliśmy w ramach studiów na wycieczce dydaktycznej w FSO na Żeraniu. Pokazywano tłocznie do blach i roboty zgrzewające (tak to się chyba nazywało, bo generalnie to ten zakład nie za bardzo mieścił się w naszym kierunku studiów, co innego POLMOS ), ale chyba przede wszystkim zwróciliśmy uwagę na kostkę drewnianą. Słysząc nasze śmichy-chichy o nowoczesności zakładu, oprowadzający zareagował bardzo pryncypialnie i wyjaśnił nam, że dębowa kostka drewniana jest chyba najlepszym materiałem na posadzki w zakładach mechanicznych ze względu na wytrzymałość zmęczeniową (znaczy, że się nie kruszy pod obrabiarką) oraz zdolność do tłumienia wibracji, co ma wpływ i na hałas, ale przede wszystkim wibracje, przenoszone np. przez podłoże z żelbetonu, mogłyby powodować wzajemne zakłócenia sąsiednich obrabiarek. Od tego czasu odnoszę się z szacunkiem do kostki drewnianej, szczególnie dębowej, choć pewnie wiąz byłby jeszcze lepszy. No ale wtedy (a raczej trochę wcześniej) szalała holenderska zaraza wiązów, drzewa te schły na potęgę i mowy nie było o ścinaniu tych, które jeszcze się trzymały. Grab pewnie też byłby niezły, i buk by się nadał, jednak olcha, brzoza, sosna czy świerk to już dużo gorzej - łatwo się rozszczepiają wzdłuż włókien, co nota bene w epoce przedtartacznej było ich ogromną zaletą. W każdym razie gatunek drewna jest z pewnością ważny i trochę szkoda, że w danych, podanych przez Secesjonistę ten aspekt pominięto. Kiedy prywatyzowano FSO złośliwi mówili, że sprzedano zakład za ułamek kwoty, którą można by uzyskać za sprzedaż samej kostki. Obrabiarki nadal się ustawia na podkładzie z drewna, o czym można się przekonać, googlając hasło "obrabiarka" i oglądając ilustracje.
  20. Koty na ziemiach polskich w okresie rzymskim

    Otóż wynika to z obecnie zwykle stosowanych nazw łacińskich: Felis silvestris silvestris - żbik, Felis silvestris catus (albo domesticus) - kot domowy, Felis silvestris lybica - kot lub żbik nubijski. Często pierwszy silvestris podawany jest w skrócie - s. Tak na przykład w przytaczanej książce Hofman. Jak zapewne Secesjonista świetnie wie, pierwszy człon nazwy odpowiada rodzajowi, drugi - gatunkowi, a trzeci - podgatunkowi lub odmianie. Skoro dwa pierwsze są identyczne, to znaczy, że to jeden gatunek. Z pewnością, dlatego świadomie dodałem ten zwrot. Miałem nadzieję (daremną), że dzięki niemu unikniemy dyskusji, czy żbik i kot to aby na pewno ten sam gatunek, która w tym kontekście zdaje mi się całkowicie zbędną, ponieważ tu ważny jest fakt, że żbik i kot domowy krzyżują się, dając płodne potomstwo, a nie, jednostka taksonomiczna, do której owa zwierzaki ten czy inny systematyk zaliczył. Ano tylko tyle, że wiele narodów poradziło sobie bez odrębnego słowa dla odróżnienia Felis s. silvestris od Felis s. catus. Oczywiście, ale pod warunkiem, że takie mtDNA nie występuje wśród współczesnych lub historycznych f.s.silvetris . Ale w drugą stronę to już nie zadziała. Co do rozmiarów, to oczywiście masz rację. Wyobraziłem sobie kompletne szkielety, wtedy można by rozmiary określić całkiem precyzyjnie, ale pojedyncze kości to już inna bajka.
  21. Efekty ostrzału i walki wręcz

    Taa... Wiesz, taktyka regularnej jazdy z drugiej połowy XIX wieku trochę się różni od taktyki Tatarów z połowy XVII wieku. Ale mniejsza o to. W tym wątku już parę razy powoływano się na powstrzymanie ataku piechoty nawet bez strzału. Oczywiście - takie sytuacje zachodziły. Jazda miała niewielkie szanse w ataku na należycie wyszkolona piechotę, uszykowaną w linię czy czworobok i spokojnie czekającej na jej atak. Żeby odnieść sukces, trzeba było szukać okazji, jeśli się jej nie znajdowało, dowódca zatrzymywał atak, nierokujący sukcesu. Ale trudno takie zdarzenie określić, jako załamanie się szarży w ogniu piechoty, choć pośrednio świadczy o sile tego ognia. Tak, oczywiście, chodziło o kroki, zapewne pojedyncze, więc 100 m lub nieco więcej. Tylko nie wiem, co to zmienia. Bo jeśli salwę do dragonów oddano w zasięgu skutecznego i celnego strzału, to powinni oni ponieść znaczące straty. A jeśli to była salwa przedwczesna czy oddana na postrach, to nie mogła spowodować "załamania szarży w ogniu piechoty". Nie, Drogi Kolego. Na podstawie informacji o stratach oraz stanie obecnych do boju w pułkach polskich i rosyjskich podczas wojny 1831 roku. W pułkach, które szarżowały na piechotę, bez względu na to, czy szarża się udała, czy się załamała, ludzi ubywało. I to raczej nieco więcej niż 1. Tak dla przykładu, stan III Dywizji Kirasjerów w dniach 6 luty - 16 kwietnia 1831 roku, w którym to czasie dywizja uczestniczyła w jednej jedynej szarży pod koniec bitwy grochowskiej, zmalał z 3168 ludzi do 2595, czyli o 18%.
  22. Efekty ostrzału i walki wręcz

    Romanie, zaprezentowałeś nam dwie wizje owego starcia. Wg jednej był to zażarty bój, w ramach którego czterokrotnie odparto szarże dragonów (regularnej, dobrze przygotowanej do takich działań kawalerii) salwami, oddawanymi z odległości 40 kroków, przez piechotę, która musiałaby być tak świetnie wyszkolona, jak Legia Nadwiślańska, bądź co bądź - należąca do Gwardii Cesarskiej Napoleona, czy nasze najlepsze, stare pułki w 1831. To chyba wg naszej relacji w "Czasie". Mamy też relację rosyjską, wg której była to potyczka, a straty rosyjskie to raptem 4 rannych i 8 koni. Wypada 1 ranny i 2 konie na szarżę. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, by stwierdzić, że te relacje są sprzeczne. Aby odeprzeć ogniem szarżę powiedzmy - szwadronu kawalerii (poniżej szwadronu trudno mówić o szarży) trzeba jednak zadać jakieś zauważalne straty. Albo kłamliwa jest relacja polska, albo rosyjska, albo obie. Obie prawdziwe być nie mogą. Nieco światła na to rzuca relacja gen. Jordana (kto to w sumie był? Kto nadał mu generalski stopień?). Pisze on - wg Twojego streszczenia - o odparciu szarży dragonów z odległości 150 i 100 kroków. Nie wiem, jak była uzbrojona nasza piechota w tym starciu. Na ogół to była mieszanina - od znakomitych gwintowanych sztućców belgijskich, poprzez przestarzałe, gładkolufowe karabiny z nie tak dawnej epoki napoleońskiej, po broń myśliwską, w której znajdzie się i śrutowa dwururka, robiąca jedynie dużo hałasu, i świetna gwintówka na grubego zwierza. Jednak nawet przyjmując, że kompania była w pełni uzbrojona w karabiny gwintowane, odległość 150 m, z której jakoby odparła "szarżę" npla, nie jest zbyt wiarygodna. Tak, jak patrzę na te relacje, to nie było tam żadnej szarży. Tylko rozpoznanie. Czterokrotnie dragoni w szyku konnym zbliżali się do naszych stanowisk, żebyśmy zaczęli strzelać. Potem już wiedzieli, gdzie jesteśmy. Dwa razy tę zabawę powtórzyli, potem nasi dowódcy zorientowali się, o co w tym chodzi, i zakazali strzelać. Może było tak, może jeszcze inaczej, w każdym razie nie da się pogodzić strat w wysokości 4 rannych z 4 szarżami, załamującymi się w ogniu piechoty. Z całego tego zamieszania co do efektów ostrzału i walki wręcz nie wynika nic, dokładnie nic.
  23. Prośba o pomoc w identyfikacji

    Znaczy - Galicja. Co znakomicie koresponduje ze wspomnianą przez Bruno armią Hallera, a także wyjaśnia szczególny sentyment Włochów do tegoż pułku, wynikający z postu Tomasza. Zatem, najprawdopodobniej, Twój dziadek służył w armii austro-węgierskiej i został skierowany na front włoski. Zapewne w trakcie którejś-tam ofensywy nad Isonzo (vel nad Sočou) dostał się do niewoli włoskiej. Potem wstąpił do formowanej armii polskiej, podobnie jak ponad 100 lat wcześniej jeńcy z armii austriackiej wstępowali do Legionów Dąbrowskiego. Wraz z resztą armii został przetransportowany do Polski i wziął udział w wojnie polsko-ukraińskiej 1919 i polsko-radzieckiej 1920. Tyle z tych zdjęć - z racjonalnie dużym prawdopodobieństwem - odgadnąć można.
  24. Nie, nie, nie. Obuwie ze skóry zamszowej (znaczy szyte "mechutkiem" na wierzch) lepiej nadają się do marszu w błocie czy śniegu, od obuwia ze skóry licowej (czyli szytej tym gładkim na wierzch) o tej samej grubości, o ile zostało odpowiednio zaimpregnowane. Pod koniec lat 70-ych (czyli w epoce gierkowskiego dobrobytu) można było kupić buty, nadające się do długich marszy, w czterech typach: "pionierki", "rysy", "giewonty", ale prawdziwą arystokrację stanowiły "himalajki". "Pionierki", "rysy" i "giewonty" były ze skóry licowej. "Himalajki" były ze skóry zamszowej, kosztowały horrendalnie drogo (cca 25-30 półlitrówek wyborowej). Wiadomo było, że "himalajki" należy zaimpregnować przed użyciem. Najbardziej uważaną metodą było nasączanie olejem rzepakowym na ciepło. Polegało to na tym, że trzymałeś garnuszek z olejem na małym ogniu, tak by był gorący, ale nie dymił, i pędzlem nanosiłeś ten ciepły olej na buty. Tak długo, aż przestały go chłonąć. Mi to zajęło z tydzień, tak z godzinę dziennie. Wchłonęły ponad 1/2 litra oleju. I tak zaimpregnowane buty nie przemiękały niemal nigdy - w deszczu, w strumieniu, błocie, topniejącym śniegu, a nawet w mokrej trawie (mokra trawa jest najgorsza). Butów ze skóry licowej nie dało się tak dobrze zaimpregnować, bo nie ciągnęły oleju. Oczywiście jestem świadomy tego, że zastosowanie takiej metody impregnacji w wojsku, nawet w warunkach koszarowych, jest raczej niemożliwe. Co nie zmienia faktu, że buty zamszowe impregnuje się lepiej, niż te, ze skóry licowej. No i nie mówię o warunkach okopowych, gdzie przez szereg tygodni trzymasz nogi w błocie w zasadzie bez przerwy. Ps. Kolejnym etapem doprowadzenie "himalajek" do należytej kondycji było ich dopasowanie do stopy. Polegało to na tym, że na początku pierwszego wyjazdu, co najmniej tygodniowego, należało nalać do nich wody i chodzić w nich tak długo, aż wyschną. Dopiero wtedy były naprawdę OK !
  25. Koty na ziemiach polskich w okresie rzymskim

    Niewątpliwie ciekawa. Z tą genetyką to też nie musi być łatwe. W zasadzie kot i żbik to jeden gatunek, nota bene w niemal wszystkich językach europejskich poza naszym i litewskim nie ma odrębnego słowa dla żbika, to po prostu "dziki kot". Koty ze żbikami się krzyżują, dając płodne potomstwo. Podobno dziś prawie nie ma żbików czystej krwi, to tylko krzyżówki (np. Helga Hoffman, Ssaki, Muza SA, Warszawa 1994). Trzeba by zatem znaleźć materiał genetyczny starożytnego żbika, który z pewnością z udomowionym kotem się nie krzyżował, a z tym może być spory kłopot. Czy kościec jest zupełnie bezużyteczny? Tak z moich doświadczeń porządny, wypasiony kocur rasy "european mix dackho viec", taki trzymany na swobodzie, ale na którego pełna micha w domu zawsze czeka, jak waży z 5-6 kg, to się mówi, że wielki. Te bezdomne to chyba nie ważą nawet połowy tego. Owszem, przeglądając informacje o kotach rasowych, można znaleźć i takie, które osiągają 11 kg, ale one są chowane w zupełnie sztucznych warunkach. Tymczasem dorosły samiec dzisiejszego, skundlonego żbika, to - wg różnych źródeł - 6-8, a ponoć nawet i 12 kg. Lepiej byłoby porównywać rozmiary, ale nigdy nie przyszło mi do głowy mierzyć koty. Kocice są z zasady mniejsze, ale proporcje między żbikami i dachowcami pozostają chyba podobne. Płeć chyba po szkielecie rozróżnić da się, ergo - współczesnego kota od współczesnego żbika po kośćcu odróżnić da się z bardzo dużym prawdopodobieństwem - po rozmiarach. Jak duże były owe "koty legionowe"? Masz jakieś informacje na ten temat?
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.