jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Wierzę, że się nie mylił co do armii brytyjskiej. Jak przytoczył duńską, to pewnie też wiedział. Jednak dlaczego z tego ma wynikać, że Wimmer się mylił w odniesieniu do armii polskiej z lat 1815-1831. Jak już napisałem, będę się opierać na Wimmerze, w odniesieniu do armii polskiej, tak długo, jak ktoś nie pokaże źródła lub opracowania, w którym będzie inaczej. Od tego momentu będę się zastanawiać, która informacja budzi większe zaufanie. Lufa wypada mniej-więcej na wysokości barków. Jeśli w piechocie KP w pierwszym szeregu stali żołnierze najwyżsi, a drugim najniżsi, to musimy się liczyć, ze lufa drugiego szeregu wypadnie nawet kilkunasście centymetrów poniżej barków pierwszego, gdzieś na wysokości łokci. Być może Brytyjczycy ustawiali w pierwszym szeregu najniższych, a w drugim najwyższych, wtedy można ustawić się ciaśniej, bo lufa drugiego będzie wręcz między szyjami pierwszego. Harry, chyba pomyliłeś dyskutantów. To nie ja, ale Roman Różyński pisał o tym, co mu się wydaje. I na tej podstawie, że wydawało mu się inaczej, niż Wimmer napisał, stwierdził - bagatela - iż "to stwierdzenie to nie posiada żadnej wartości merytorycznej" !!! Romanie Różyński, już gdzieś-kiedyś usiłowałeś podważać zupełnie inne twierdzenie Wimmera, na podstawie tego, iż Wimmer przeoczył (wg Ciebie) obecność regimentu dragońskiego Rozrażewskiego pod Zbarażem, choć znany Wimmerowi Radwański twierdzi, że ten regiment tam był. Romanie Różyński, nie wiem, dlaczego Wimmer twierdził, że tego regimentu tam nie było, choć u Radwańskiego stoi, że był. Może przeoczył - zdarza się? Może posługiwał się wybrakowanym egzemplarzem czy kopią pracy Radwańskiego? A może - weź i to pod uwagę - znał inne, Tobie nieznane opracowanie, z którego wynikało, że ten regiment był gdzie indziej i, przyjmując brak zdolności bilokacji za pewnik, dał wiarę tej drugiej informacji. W każdym razie, nawet przyjęcie tezy, że w tej sprawie popełnił błąd, nie uprawnia do przyjęcia tezy, że każde jego stwierdzenie "nie posiada wartości merytorycznej". Romanie, życzę Ci wszystkiego najlepszego, a w szczególności tego, byś stworzył dzieła z zakresu historii wojskowości polskiej, które swą jakością i sławą przyćmią dokonania Wimmera. Bardzo bym tego chciał, bo odnoszę wrażenia, że ta nauka, przynajmniej w odniesieniu do wieków dawno minionych (w odróżnieniu od XX, który minął chwilę temu) ma się nie najlepiej. Ale na razie to sędziwy (ma już 86 lat) profesor Jan Wimmer jest dla mnie wybitnym historykiem, a Roman Różyński - nowicjuszem. Bynajmniej to nie oznacza, że nowicjusz nie może mieć racji, i powinien to światu ogłosić, jeśli może rzecz mocno uzasadnić. Mimo wszystko twierdzenie, że we froncie rozwiniętego batalionu KP przypadało mniej, niż 94 cm na żołnierza (jak pisze Wimmer) na podstawie tego, iż: a) tak mi się wydaje, b) regiment Rozrażewskiego był pod Zbarażem, wydaje mi się nieco nadmierną ekstrapolacją. Ze swej strony przyznaję, że dałem się Romanowi "wpuścić w maliny", gdyż najpierw (zgodnie z Wimmerem) podawałem długość frontu batalionu w kolumnie lub szyku rozwiniętym, a potem zacząłem dyskutować o łokciach i lufach pomiędzy nimi. W swoim poście z 10 lutego wyraźnie piszę, że chodzi mi o front batalionu wraz z odstępami pomiędzy plutonami. Bez tych odstępów odległość między żołnierzami w szeregu będzie wynosić cca 75 cm. Pozwala to stwierdzić, że rozbieżność zdań nie między mną a Harrym, lecz między Nafzigerem a Wimmerem, znacznie się zmniejszyła. Więc jeszcze raz - front rozwiniętego batalionu piechoty KP w składzie etatowym (792 żołnierzy w szeregach) zajmował: 8 frontów plutonów po 33 roty po 0.75 m = 198 m, czyli 24,8 m na pluton. 7 odstępów na pół frontu plutonu, czyli 12,4 m, czyli 87 metrów, co RAZEM daje 285 metrów. Ciekawe, że Prądzyński w swojej pracy "Umocnienia polowe" (WMON, Warszawa 1986, s. 57 i dalsze) liczy na jednego żołnierza w szeregu pół sążnia. Zważywszy, że zaczął ją pisać przed 1819 rokiem, a skończył po tej dacie, trudno powiedzieć, czy miał na myśli sążeń staropolski (1,79 m), czy nowopolski (1,73 m), który w rzeczonym roku wprowadzony został. Nie wykluczone też, że chodziło mu po prostu o sążeń naturalny - żołnierze są ustawieni co pół sążnia, jeśli każdy z nich, wyciągnąwszy ręce, dosięgnie czubkiem palców dłoni środka karku sąsiada i tam zetknie je z czybkami palców kolejnego w szeregu. Te pół sążnia to 86-90 cm. Dość łatwo ustawić szereg co pół sążnia. Jeśli to Prądzyński, a nie Wimmer ma rację, to front rozwiniętego batalionu będzie miał długość 326-342 metry. Tyle że Prądzyński pisze o szyku jedno- lub dwuszeregowym za szańcami, może w polu żołnierze stawali ciaśniej. Tyle wynika z tej dyskusji, ze w różnych armiach jednak bywało rozmaicie. Jak Brytyjczycy osiągali swe 22 cale, pozostaje dla mnie fizjologiczną zagadką (no jednak w postawie strzeleckiej stojąc to ten prawy łokieć wystaje), ale skoro osiagali, to osiągali. 75 cm na żołnierza wydaje się być bardzo rozsądne, choć najwyraźniej (Prądzyński) ustawiano się i rzadziej. Drugi wniosek, to to, że zacietrzewienie nie sprzyja jakości dyskusji, co głównie do siebie samego odnoszę, choć i innym przedkładam pod uwagę.
-
Polskie pieśni patriotyczne
jancet odpowiedział piterzx → temat → Polska pod zaborami (1795 r. - 1918 r.)
Taka mi się kwestia nasunęła przy lekturze owych patriotycznych pieśni. Większość z tych tekstów, które zostały tu zamieszczone, można znaleźć w oficjalnych wydawnictwach, choć kolekcjonowanie ich na jednym wątku forum jest zabiegiem nader ciekawym. Mi jednak chodzi o teksty, które są mało znane, być może nigdy nie zostały opublikowane, a jeśli już to dawno i nieprawda. Jestem w wieku dość sędziwym, jak na uczestnika iternetowych for, jednak nie o mnie tu chodzi, tylko o moją matkę (rocznik 1923). Miała szczególny dar zapamiętywania tekstów i melodii. Trudno mi coś powiedzieć o okolicznościach, w których się z nimi zapoznała, jednak raczej stawiałbym na warszawskie ulice oraz alejki w Sulejówku (mieszkała kilkadziesiąt metrów od dworku Piłsudskiego), niż na książkowe publikacje. Nut czytać nie umiała. Natomiast śpiewała, podśpiewywała sobie niemal stale, podczas wykonywania zwykłych robót domowych. A że je pamięć też mam niezłą (przynajmniej tak mi się zdaje), więc mógłbym spróbować odtworzyć wiele z tych tekstów, o najrozmaitszym chrakterze - niektóre są patriotyczne, drugie prześmiewcze, inne z czerniakowskiej ferajny, niektóre po rosyjsku, większość po polsku, trochę takich dziecięcych śpiewek z podwórka, niektóre o zauważalnym antysemickim charakterze (choć o prawdziwy antysemityzm trudno mamę posądzać, dziadek był jednym z nielicznych gojskich dzieci, które mieszkały przy Nalwekach, więc gadał w jidisz równie dobrze, jak po polsku). Nie chodzi tylko o mnie. Zapewne wielu innych uczestników tego forum zna teksty takich "pozaliterackich" piosenek. Czy nie warto by ich spisać, jakoś uwiecznić? Pewnie, że nie jest to poezja wysokiego lotu, ale zawsze jest to znak czasu, dokument w pewnym sensie ważniejszy, niż wszsytko, co wydano w drukiem, a nawet w ogóle spisano na papierze. Stąd moje pytanie, skierowane zarówno do administratorów, jak i do innych uczestników. Czy kogoś to interesuje? Teksty piosenek, które były śpiewane 100, 50, 25 czu choćby i 10 lat temu, których znikomej wartości literackiej jesteśmy świadomi. Czy warto je spisać? Czy forum jest tym miejscem, gdzie można to zrobić? -
Harry, nie zadam Ci pytania, jakież to źródła, bo Nafziger jest niewiarygodny, ponieważ gdzieś się pomylił , Nie wiem wprawdzie, gdzie się pomylił, w ogóle faceta słabo znam, ale chyba sporo pisał, więc na pewno gdzieś się pomylił. Zgadzam się, że można było ścieśnić roty do 55 cm, jeśli była taka potrzeba, choć w takim ściśnieniu walczyć będzie im trudno. Zgadzam się, że można umieścić strzelców co 75 cm w jednym szeregu, jeśli chcemy się ustawić ciasno. No ale jeśli drugi szereg ma strzelać między naszymi łokciami, to odstęp musi byc większy. No i niekoniecznie chciano, żeby było ciasno.
-
Na tej stronie nie ma odnośnika, na sąsiednich odwołuje się do Przepisów obrotów liniowych, Wronieckiego Sprawa piesza... i Gembarzewskiego Armia Królestwa .... Mógł się w tym mylić, ale czy masz jakąś podstawę do tego, by tak twierdzić? Oczywiście - cca 80 cm. Pierwszy szereg tworzyli żołnierzę najwyższego wzrostu, pozostałe musiały się do niego dostosować. Przyjmijmy, ze Ci najwyżsi mieli 1,70 m. Rozpiętość rąk jest z grubsza proporcjonalna do wzrostu, więc skoro mając 1,80 wzrostu zmierzyłeś u siebie 80 cm, to oni mieli rozstaw łokci 1,70/1,80 x 0,80 = 0,76, czyli 76 cm. Dlaczego więc mieli stać co 94 cm? Po pierwsze, musieli mieć jakiś odstęp między swymi łokciami, by się nie trącać. Po drugie, między tymi łokciami powinna się zmieścić lufa żołnierza drugiego szeregu (w szyku rozwiniętym), który był znacząco niższy. I też nie należało jej trącać. Po trzecie - generalnie zależało im na tym, by ogarniać ogniem duży odcinek frontu. Nie mieli żadnego powodu aż tak się ścieśniać, by się niemal trącać łokciami, nie mówiąc już o trącaniu lufy tego z tyłu, co mogło się źle skończyć dla koherentności głowy trącającego. Rzeczywiście ciekawy i wiele rzeczy, o których tu rozmawialiśmy, jest tam zilustrowanych. Oczywiście zawsze powstaje pytanie o wiarygodność - niestety, nie znalazłem informacji o żadnej instytucji naukowej, ktora by ten wortal firmowała, co formalnie oznacza wiarygodność skrajnie niską - lecz na stronach o niskiej wiarygodności może być sama prawda, cała prawda i tylko prawda. Niestety, nie znalazłem tam żadnej informacji o odstępie między żołnierzami w szeregu, ani o długości frontu formacji o określonej liczbie żołnierzy. Jak na razie jedyną informacją, opublikowaną w recenzowanym opracowaniu, wydanym przez instytucję naukową, którą posiadam, jest ta, od Wimmera. Co więcej, zgadza się ona ze zdrowym rozsądkiem - do tego zawsze dużą przywiązuję wagę. Rozstaw łokci żołnierza, mającego 170 cm wzrostu, wynosił cca 76 cm. Czy odstęp między łokciami (w którym i ta lufa z drugiego szeregu zmieścić się musi) musiał wynosić akurat 18 cm, jak wynika z danych Wimmera - nie wiem. Może wystarczało 16, a może nawet 12, choć ktoś inny może powiedzieć, że powinno to być 20 cm. W każdym razie poruszamy się w zakresie 88-96 cm, co niewiele zmienia w geometrii szyku. 55 cm pozostaje poza tymi, przez rozsądek wyznaczonymi, granicami.
-
Na poziomie "native speaker" to, oprócz polskiego, słowacki. O swej biegłości w posługiwaniu się tym językiem przekonałem sie, gdy mój słowacki rozmówca oświadczył "Te Poľaky to sú také kurvy...". Całkiem nieźle z angielskim, rosyjskim i czeskim. Francuski jest łatwy, to znaczy, że nie musisz go znać, ale mając dobry słownik, zrozumiesz nawet dość specjalistyczny tekst, o ile ma dużo rysunków. Po węgiersku potrafię zamówić "kufel czapowanego jasnego piwa Dreher" - egy korsó csapolt világos sör Dreher kérem szépen, ale tekstu w gazecie już nie zrozumiem (chyba że prognozę pogody). Majewski opierał swój tekst na relacjach z pola bitwy, których ja nie znam, a on tak. Mając do wyboru relacje o tym, co naprawdę się działo, i regulamin, wybieram relacje. A że nie znam ich "z pierwszej ręki" to czasem i lepiej. Trzeba naprawdę dużo wiedzieć, żeby dokonać oceny i selekcji źródeł. Chyba cojones, ale poza tym niewątpliwie. Ta informacja podawana jest jako dowód skrajnie wysokiego wyszkolenia naszej piechoty, dotyczy w obronie przed szarżą dywizji kirasjerów w bitwie pod Grochowem jednego batalionu, dowodzonego przez mjr. Karskiego. Reduty miały zwykle artylerię. Artyleria wałowa miała jeszcze większą tendencję do strzelania na wprost, niż piechurzy. No i strzelali dalej, więc reduty mogły być w większej odległości od siebie. Gdybyśmy usiłowali taką podwójną linię redut umieścić w odległości skutecznego strzału karabinowego (poniżej 100 m), wyszłoby nam prawie... dzieło koronowe. Dzięki
-
Niewątpliwie, w opisie zagrożeń wewnętrznych fantazji znacznie popuściłem wodzy, ale chodziło mi nie o identyfikację faktycznie istniejących zagrożeń, lecz o rekonstrukcję tego, czego Mikołaj i jego otoczenie lękać się mogli. Natomiast co do sytuacji "na froncie" żadnej fantastyki w mych stwierdzeniach nie ma. Relację swoją opieram z resztą na opracowaniu Puzyrewskiego, rosyjskiego generała, wykonanym na zlecenie carskiego Głównego Sztabu, więc i o żadnym naszym hurraoptymizmnie mowy być nie może. W relacji o międzynarodowych zagrożeniach dla Mikołaja nie będę pisał scenariuszy, tylko wymienię, komu Rosja ostatnio podpadła. Turcja - to rzecz jasna. Niby została powalona na łopatku (po długiej i ciężkiej wojnie), ale to "chory człowiek Europy", a chorzy bywają niepoczytalni. Austria - to najważniejsze. W wyniku pokoju adrianopolskiego Rosja okupowała Mołdawię i Wołoszczyznę oraz gwarantowała autonomię Serbii. Terytoria rosyjskie lub przez Rosję zdominowane, od Polski, poprzez Wołyń i Podole, Mołdawię, Wołoszczyznę aż po Serbię ujmują cesarstwo Habsburgów w ogromne kleszcze, otaczając jego wschodnią i środkową część od północy, wschodu i południa. To się nie mogło politykom austriackim podobać. A wycofanie wojsk znad Dunaju dawało Austrii szansę przerwania tego żelaznego uścisku. Hospodarowie wcale nie musieli być zachwyceni tym, ze zależność od Turcji zamienili na rosyjską okupację. Niby wojska rosyjskie gwarantowały im bezpieczeństwo od tureckiego rewanżu, tyle że większość sił odeszła, a to co zostało, niczego nie gwarantowało, poza wpływami Rosji. Austria mogła zwrócić się z propozycją udzielenia hospodarom gwarancji. Gdyby taka była przyjęta, Rosja utraciłaby to, co zyskała w ostatniej i poprzedniej wojnie tureckiej. No ale żeby to zrobić, Austria musiała mieć pewność, że wojna polska potrwa jeszcze długo, długo, bardzo długo. Francja i Belgia - sytuacja niejasna, wprawdzie prawdopodobieństwo zbrojnej interwencji w tym roku oddaliło się, ale niechęć pozostaje. No a pamięć o nieproszonej wizycie rosyjskiej armii w Paryżu kilkanaście lat wcześniej też zostaje. Wielka Brytania - niby Rosja okazała się być najlepszym jej sojusznikiem za Napoleona, ale teraz interesy się wyraźnie rozchodzą. Anglia chce budować swą potęgę na Morzu Śródziemnym, więc Rosję chce trzymać za Bosforem, a Rosja wręcz przeciwnie - uważa cieśniny czarnomorskie za swą strefę wpływów. Co więcej - Rosja rozszerza swe wpływy na Zakaukaziu, w Iranie oraz nad Amu i Syr-darią, a to jest bardzo blisko Indii (dzisiejszy Pakistan to część ówczesnych Indii). A w Europie Wielka Brytania nie ma raczej hegemonistycznych zapędów, jednak zauważyła takie u Mikołaja, a polityka tego państwa w tej kwestii była stała przez wieki - popierać słabszych przeciw silniejszemu. Wiele sił, niechętnych Rosji było w ówczesnej Europie. Czy niechęć ta była na tyle silna, by wysłać żołnierzy nad Wisłę - wątpię. Ale zaszkodzić Rosji można było i bez tego. Car musiał brać to pod uwagę - że jeśli Rosja okaże słabość, jej wrogowie się zaktywizują. Nie mógł okazać słabości, a zarazem musiał zmienić naczelnego wodza, gdyż do Dybicza utarcił był zaufanie na skutek jego domniemanej nieudolności (a może i zdrady?). W połowie kwietnia Dybicz nie miał żadnej koncepcji pokonania Polaków. Ale naczelnego wodza podczas kampanii wymienia się z jednego jedynego powodu - że przegrywa. Odwołanie Dybicza zostałoby i przez Rosjan, i przez zagranicę zrozumiane jednoznacznie - Rosja przegrywa, skoro wymienia wodza. A to mogło oznaczać kłopoty, wielkie kłopoty. Więc odwołać Dybicza zarazem było trzeba, a zarazem nie było można! Ale jeśli Dybicz zarazi się cholerą i umrze? Problemu nie ma, cóż - cholera. Więc czemu Dybicz - to łatwo wyjaśnić. A czemu Wielki Książe - o tym w następnym odcinku
-
Co do przewodnictwa górskiego... trudna sprawa. Średnio nie jest aż tak dochodowe (poza kilkoma miejscami - Tatry, Pieniny, w Górach Stołowych Szczeliniec i Błędne Skały, pewnie coś w Karkonoszach). Teoretycznie do prowadzenia grupy na Turbacz powinienem mieć uprawnienia tej samej rangi, co na Rysy - przynajmniej kiedyś tak było. Może się to wydawać niesłuszne, że niby góry niższe, to łatwiejsze. Tylko że latem - to prawda. Zimą - zupełnie nie. Zimą największym zagrożeniem jest utrata orientacji w terenie, wielogodzinne błądzenie po zaspach i smierć z wychłodzenia i wycieńczenia. Trudno zabłądzić w trasie z Morskiego Oka na Rysy. Na stokach Pilska znacznie łatwiej. Znam dwie bardzo dramatyczne relacje z wycieczek na Pilsko, które miały być spacerem dla młodzieży, a skończyły się śmiercią wielu uczestników.
-
Skoro sam Prorektor nie zrugał mnie za zamiar uprawdopodobniania nienaturalnych przyczyn śmierci Dybicza i Konstantego, pozwolę sobie kontynuować. Na wstępie chciałbym podkreślić znaczenie "stałej czasowej", czyli opóźnienia reakcji na bodziec. Informacja znad Wisły nad Newę w czasie pokoi szła 8 dni. Gdy Litwa była ogarnięta powstaniem, przecinającym najkrótszy szlak na Kowno-Rygę-Petersburg - pewnie dłużej, z 10 dni. Dając carowi dwa dni do namysłu można stwierdzić, że reakcja cara na wydarzenie na froncie mogła być tu znana po 18-22 dniach. To ważne w tych rozważaniach. Oznacza to, że wpradzie w dniu ewentualnego otrucia Dybicza (9 czerwca) car wiedział już o Ostrołęce, ale informacja zwrotna nie mogła dojść ani do Dybicza, ani do Orłowa, minęło bowiem dopiero 15 dni. Co więcej, plan trucicielski (będę pisał tak, jakby był on faktem, choć wcale nie jestem do tej tezy przekonany) musiał powstać przed wyruszeniem hr. Orłowa z Petersburga (co bynajmniej nie oznacza, ze on był trucicielem, mógł nim być ktoś z jego świty, hrabia mógł nic o tym nie wiedzieć). Zważywszy, że przed wizytą u Dybicza odwiedził był Berlin, można przyjąć, że plan powstać musiał powiedzmy 20 kwietnia, czyli na podstawie informacji z pola działań wojennych, dotyczących sytuacji powiedzmy z dni 10-15 kwietnia. Cóż wtedy się działo? Główna armia Dybicza właśnie zakończyła swój dramatyczny odwrót znad Wisły do Siedlec i cud, że się to gorzej nie skończyło, jak tylko rozbiciem piechoty VI Korpusu - jazda wyszła z tego jako-tako, w piechocie brygady trzeba było zredukować do batalionów. Litewski Pułk Piechoty poddał się w całości, wraz ze chorągwiami, co było w armii rosyjskiej czymś niesłychanym. W dodatku do carskich uszu mogły dojść informacje, że jeńcy z tego korpusu przechodzą na polską stronę (faktycznie część z nich została wcielona do polskich pułków). A przecież ci żołnierze to głównie Rusini, prawosławni czy grekokatoliccy, wszak im biżej do "mateczki Rosji", niż do polskich buntowników, a jednak na tamtą stronę przechodzą. Przecież tacy żołnierze są w wielu korpusach - oni też zdradzą? A jakiż to sukces odniósł Dybicz w ciągu trwającej już ponad 2 miesiące kampanii, a prawie 5 miesięcy wojny? Posunął się w głąb terytorium nieprzyjaciela na... 30 wiorst (33 km)!!! Tyle dzieli Siedlce od granicy!!! I zapłacił za to utratą 15 tysięcy żołnierzy. Pół tysiąca na wiorstę zdobytego terenu!!! Tyle że to i tak nieprawda, jest znacznie gorzej. Na Litwie powstańcy atakuja Kowno, chcąc uzyskać połączenie z Królestwem, oraz Połągę, dzięki czemu mieliby dostęp do morza, umożliwiający im otrzymywanie broni i amunicji z Anglii, Francji, Belgii. Zagrażają Kurlandii, której nie ma kto bronić, sięga się do ostatnich rezerw, mobilizuje leśników, ochotników, rezerwistów. Najgorzej na Wołyniu, tam Dwernicki prze na wschód, Rydygier usiłuje go powstrzymać, ale jeśli poniesie klęskę, to powstanie na Wołyniu, Podolu i Ukrainie będzie znacznie silniejsze, niż to na Litwie. Już trzeba było ściągnąć wojska znad Dunaju na Podole i Ukrainę, ogałacając dopiero co po ciężkiej i krwawej wojnie uzależnione terytoria. Oczywiście, Car zdawał sobie sprawę z tego, że z militarnego punktu widzenia są to tylko przejściowe niepowodzenia, że dysproporcja sił jest tak wielka, iż Polacy nie mają szans wkroczyć do Petersburga, więc są skazani na porażkę, o ile... O ile wcześniej obywatele Rosji nie wypowiedzą Mikołajowi posłuszeństwa, a przecież nie tak dawno się to zdarzyło - декабрь 1825 года pamiętają tu jeszcze dobrze. I kogo to buntownicy chcieli mieć na tronie? Cesarza Konstantego i jego żonę Konstytucję !!! Czy naprawdę działo się to bez jego wiedzy i zgody? A może to jednak on sterował i dekabrystami, i powstaniem w Warszawie i teraz tylko czycha, by przejąć władzę w Rosji, albo choć uszczknąć sobie jej co największy kawałek jako udzielne władztwo? A Dybicza "nieudolność" jest wynikiem Konstantego manipulacji? O ile wcześniej inne ludy czy mocarstwa nie zorientują się w chwilowej słabości Rosji i nie zechcą ugrać swoich korzyści... Ale to już jutro lub kiedy indziej...
-
To mogło się udać jedynie wtedy, gdy nieprzyjaciel podobnie rozproszy swe siły. Dywizja piechoty w obronie w wojnie pozycyjnej powinna zajmować odcinek nie większy, niż 7 km. Można sobie wyobrazić obsadzenie odcinka 2 lub 3 razy dłuższego, ale nie 70 km - 10 razy więcej. Węzły poszczególnych batalionów znajdowały się cca 10 km od siebie, co z powodu samej odległości współpracę artylerii z sąsiednich węzłów czyni raczej iluzoryczną, ze względu na maksymalną donośność artylerii polowej, wynoszącą cca 10 km. Można byłoby ostrzelać npla atakującego od flanki, ale tego od czoła - już nie. Podobnie ze wsparciem węzłów drugiej linii, nawet gdyby dysponowały artylerią ciężką, to armaty 105 mm mogły ostrzelać przedpole atakowanego węzła, lecz haubice 155 mm - już nie. To wszystko przy założeniu, że istnieje łączność telefoniczna (lub radiowa, ale ta chyba nie była wówczas stosowana na szczeblu batlionu) pomiędzy węzłami. Bez tego nawet marzyć o współpracy się nie dało. Co więcej - Twoja wzmianka o tym, że pozycje budowano przez 3,5 tygodnia, świadczy o tym, że były nieźle umocnione - wzniesiono sytem transzei, gniazd ckm, rowów łącznikowych, stanowisk artylerii, ziemianek i schronów. To niweczy manewrowość tak uszykowanego oddziału - ani dowódca węzła, ani żołnierze, czując się na tym stanowisku bezpieczni, nie będą mieć ochoty wyjść z transzei i ziemianek, by walczyć w otwartym polu czy to w pościgu za nplem po nieudanym ataku, czy to w celu wsparcia sąsiedniego węzła. Jak pisze Czubiński, 29 maja zaczął się atak konarmii Budionnego, glównie na pozycje 13 DP. Początkowo Budionny równomiernie rozłożył swe siły na całej długości frontu i przez kilka dni nie mógł osiągnac żadnego stanowczego sukcesu. "Kordon taktyczny" działał, ponieważ npl atakował też podobnie ugrupowany. Potem jednak Kamieniew kazał mu skoncetrować gros sił na jednym wybranym odcinku - i Budionny przeprowadził atak prawie 3 dywizji jazdy na 20 km lewego skrzydła 13 DP. Z przytoczonego przez Ciebie szkicu wynika, ze te siły zaatakowały III batalion 44 PP, może także zahaczyły o 45 PP. Oczywiście jeden batalion nie podoła trzem dywizjom z kilkudziesięcioma działami, powstał wyłom w polskim "kordonie taktycznym", przez który szybko przeszła konarmia. Wyłom został później zamknięty, ale Budionny już pustoszył tyły i front trzeba było zwijać, co wcale proste nie było.
-
Wimmer (Dzieje piechoty polskiej, s. 473) podaje 62 m na 66 żołnierzy, czyli 94 cm na łebka. Co prawda podaje to dla kolumny, ale dalczego w linii mieliby iść inaczej? Ponadto podaje, że pomiędzy plutonami w kolumnie był odstęp na pół plutony, przyjmuję że w linii był mniejszy, powiedzmy 2 m - to przy 810 żołnierzach w batalionie daje 270 m. To musieliby się do siebie tulić. Przbierz coś na kształt "postawy strzelckiej stojąc" i zauważysz, że nieważn jest odległość między ramionami, tylko między łokciami, która jest znacznie większa. Więc raczej 30-38 m. To samo błędne założenie - raczej 125-167 m, z naciskiem na górną wartość. Przyjmijmy, że front czworoboku wynosił 34 m, zaś front rozwiniętego batalionu - 150 m, dywizja jest rozwinięta w jednej linii z intrwałami między batalionami 15 m. Przekątna czworobku wyniesie 48 m, a odstęp między wierzchołkami - 165 m. Zatem odległość miedzy skrajnymi żołnierzami - 117 metrów. Tyle, że nie mają oni strzelać do swych kolegów, ale do atakujacych ich kawalerii. Zakładając, że chcą strzelać na wprost (a piechurzy w linii tak właśnie strzelali) oraz że długość frontu atakującego szwadronu jest zbliżona do przekątnej batalionowego czworoboku, daje to odległość 165-189 metrów. Marnowanie amunicji. Jeśli dywizja uszykowana była w dwie linie, to interwały między batalionami 1. linii wynosiły "front batalionu + 20 kroków" - tak, żby łatwo można było przejść do szyku w 1. linię. Jednak do decydującego ataku w armii napoleońskiej formowano kolumny dywizyjne, czyli linię kolumn batalionowych z małymi interwałami (np. na pół kolumny). Gdyby taką kolumnę dywizyjną zatrzymać i bataliony sformować w czworoboki, to niemal dotykałyby się narożnikami.
-
Może nie arystokracja, ale generalicja. Konstanty mógł nie być świadomy, że nasza szlachta ma odmienny stosunek do monarchy, czy zwierzchności w ogóle. Sądzę, że typowy porucznik armii rosyjskiej, gdyby został spoliczkowany przez Jego Cesarzewiczowską Mość Wielkiego Księcia, wieczorem oblewałby to z kolegami w karczmie. Ależ oczywiście, że się cofnął, co więcej - straty te podczas ucieczki mu w znacznej mierze zadano. Tyle, że nie chodzi o cały pułk, a o dwa z sześciu jego szwadronów (pułk w okresie od 6 lutego do 16 kwietnia poniósł niecałe 40% strat - też dużo). No i nie było to wynikiem jekiegoś nadzwyczajnego wyszkolenia naszych wojsk, lecz brawury dowódcy dywizjonu - po prostu te dwa szwadrony poszły dalej w głąb przeciwnika, podczas gdy reszta dywizji zatrzymała natarcie, tam zostali zaatakowani i praktycznie okrążeni, resztki z trudem przebiły się do swoich. Powstrzymanie szarży Dywizji Kirasjerów rzeczywiście świadczy o świetnym wyszkoleniu, a także o bardzo wysokim morale naszych wojsk. A te dwa szwadrony to tylko barwny epizod. To chyba nie do końca tak. Jeśli już za coś mieli go truć, to za fatalną postawę Korpusu Litewskiego, a nie za świetną Armii Polskiej. Tyle, że Mikołaj to pragmatyk, gdyby miał uciec się do zabójstwa brata, to po coś, a nie za coś. Poruszamy się na polu teorii spiskowych, więc każdy szanujący się historyk będzie uciekał od sądów orzekających w tej materii, a i od sądów uprawdopodniających będzie się trzymać w bezpiecznej odległości. Jednak klnę się, że kiedyś spotkałem w literaturze dość obszerny tekst, uzasadniający te podejrzenia. Neistety, nie mam pojęcia, gdzie. Więc zrekonstruuję ten wywód z pamięci, czy ktoś uzna to za warte uwagi, czy za brednie - jego decyzja. Śmierć W. Ks. Konstantego 27 czerwca wiązana jest wg tych spiskowych teorii ze śmiercią feldmarszałka Dybicza 10 czerwca 1831 roku. Co je wiąże? Dwie sprawy: 1) obie nastapiły w trakcie lub bezpośrodnio po spotkaniu z hr. Orłowem, zaufanym cara, któremu zwykł on powierzać poufne misje, 2) w obu przypadkach przebieg rzekomej cholery był bardzo podobny, bardzo nietypowy - nader szybki, przy czym tajemnicze okoliczności śmierci Dybicza stały się elementem dyskursu naukowego (choćby Puzyrewski "Wojna polsko-ruska 1831". Obecności hr. Orłowa komentować nie będę, natomiast parę słów więcej o cholerze chciałbym napisać. Na filmach i w powieściach często przebiega błysakwicznie (twarz bohatera wykrzywia straszny grymas i już po nim), takoż się rozprzestrzenia (bohater wyszedł po chrust do lasu i wszyscy byli zdrowi, wrócił - a tu już nikt nie żyje). W rzeczywistości jej przebieg jest inny, znacznie bardziej śmierdzący (jak to rzeczywistość ). To, o czym niżej napiszę, wiem przede wszystkim z opracowań przebiegu wojny 1831 roku, a także ze źródeł z epoki, np. Duranda "Depesze z powstańczej Warszawy". Co oznacza, że wówczas też to wiedziano, przynajmniej lepsi lekarze. Zarażenie następuje drogą kałowo-pokarmową, czyli trzeba spożyć coś, do czego dostał się kał osoby chorej. W warunkach biwakowania wielkich armii w polu o to nietrudno, jednak wystarczy jeść wyłącznie gotowane potrawy i pić przegotowana wodę (albo wino), żeby się od zarażenia uchronić. Trudno sobie wyobrazić, że tak ważne osoby, będąc świadome zagrożenia, piją wodę wprost z polnej strugi czy rzeki. Objawem choroby jest niezwykle silna biegunka i wymioty. Śmierć następuje w wyniku odwodnienia organizmu, ewentualnie wychłodzenia, jeśli pogoda zimna, lub ogólnego wycieńczenia. Regularne podawanie płynów, choćby i przemocą, wystarczająco wcześnie podjęte, zwykle zapobiega śmierci i prowadzi do wyleczenia. Dlaczegóż W. Księciu i feldmarszałkowi nie podawano tych płynów? Śmierć Dybicza nastąpiła (wg Puzyrewskiego) niewiele ponad 8 godzin po wystąpieniu pierwszych wymiotów. To nie powinno się wydarzyć w przypadku osoby, objętej staranną opieką lekarską. Co więcej, Dybicz na łożu śmierci wygłasza dość dziwne stwierdzenie, że swą "śmiercią stwierdza wierność swemu Monarsze". Jak przypadkowe zatrucie miałoby być potwierdzeniem wierności Monarsze? Zaś w Witebsku, gdzie zmarł Konstanty, ponoć w tym czasie cholery nie było. Pytanie o motywy, ale to może jutro lub kiedy indziej .
-
Solo, nie śmiem nawet próbować sięgać do pokładów erudycji Bavarsky'ego, natomiast mam może nieco wieksze doświadczenie w zakresie prac dyplomowych... i niestety, wszystkie zastrzeżenia Bavarsky'ego podzielam. potrzeba mi dokładnych danych o stanie armii, o ilości żołnierzy (w tym tych narodowości polskiej, oraz żołnierzy obcych narodowości), o uzbrojeniu i o umundurowaniu żołnierzy. Fotografie mundurów mogłyby się okazać bardzo pomocne. Jakbym zdobył takie informacje, to wnet zostałbym dr hab. nauk historycznych. Poza tym żołnierzy się liczy, więc mówimy "liczba żołnierzy", a nie "ilość". Umindurowanie... Gembarzewski zaczął te materiały zbierać, lecz nie skończył. A potem wojna. Źródła zginęły. Nie wiem, o co Twemu promotorowi chodzi. Może naprawdę uwierzył, że Internet jest źródłem wszelkich informacji i że dzięki Twemu internetowemu obyciu zdobędzie informacje, których w obiegu naukowym nie ma. Ale w Internecie są tylko te informacje, które ktoś tu umieścił. Cudotwórców brak, choć zapotrzebowanie na nich wielkie.
-
Odwołam się do dwóch postów. Na początek do tego. Problem w tym, że gdyby taki tekst ukazał się na forum historyków słowackich, to wzbudziłby uśmiech politowania. Bo Juraj Jánošík to żaden mit, postać ściśle historyczna. Historykom znana jest jego metryka urodzenia (urodził się w Terchovej), przebieg służby wojskowej - najpierw u Rakoczego, potem u cesarskich, dezerecja (z zamku w Bytčy), zbójowanie, lista przestępstw, zdrada i pojmanie w Klenovci, więzienie w Palúdzkej, sąd i wykonanie wyroku w Liptovským Mikuláši. Wszystko jest w dokumentach. W dokumentach nie ma tylko tego, dlaczego akurat ten zbójnik karpacki został zapamiętany jako ów, co ubogim rozdaje,a przynajmniej ubogich broni. Zbójników było wielu, taka pamięć jedna. Trudno oprzeć się wrażeniu, ze jednak coś się zdarzyło, co dało powód do tej pamięci. W tej wypowiedzi jest nieco inaczej. FSO wie, że Jánošík to postać autentyczna, a nawet wie, na ktorym stoku góry pod Oravským hradem (jak kto woli - Orawskimi Zamkami, tak to nazywali nasi Podhalanie) wisiał za żebro. Problem w tym, że prawdziwy Jánošík został "poprávený", czyli wykonano na nim wyrok nie na Oravským hrade, ani na żadnym innym stoku jakiejkolwiej góry, lecz na ścianie ratusza na rynku w Liptovským Mikuláši (jak kto woli - w Liptowskim Mikulaszu). Nie chodzi mi o to, by wykazywać koledze FSO niewiedzę - narawdę nie każdy ma obowiązek znać życiorys prawdziwego Jury Jánošíka, choć bardzo wielu zna jego legendę. Chodzi mi o to, że na tym przykładzie możemy prześledzić tranformację życiorysu autentycznego człowieka w mniej lub bardziej spójną legendę. Oraz łączenie się dwóch życiorysów (a może dwóch legend) w jedną. Co więcej, od innych też słyszałem, że słowaccy przewodnicy po Oravským hrade tę bzdurę polskim turystom sprzedają. Mi się nie zdarzyło, choć byłem tam kilkakrotnie, ale albo wchodziłem ze Słowakami ("hovorím slovenský", więc tak było wygodniej), albo w grupach, dla których Słowacy szykowali specjalnego przewodnika. Skąd ten mit? Z lektury Tetmajera "Na skalném Podhalu" nie przypominam sobie najmniejszej wzmianki o Janosiku, za to w cytowanych śpiewkach dość często pojawaia się zbójnik Janicek, czasem w żartobliwym, czasem w tragicznym kontekscie, ale jedno nie ulega wątpliwości - Janicka powieszono na Orawskich Zamkach. A zdaje mie się też, że z tych śpiewek wynika, iż zgubiła go kobieta (no może miłość do kobiety) Opowieść o Jánošiku spisał jakiś autor słowacki (jego nazwiska chyba nie przypomnę sobie) gdzieś pod koniec XIX wieku. Zdaje się bardzo prawdopodone, że tekst ten, albo i żywy mit, przenikł na drugą stronę Karpat i tu się odrodził w podhalańskiej wersji. Wg niej nasz Janosik był z Podhala, z Orawiakami się bił, bo to wredne zbóje były, zaś pojmany został podczas weseliska. Kolejny ciekawy fakt, to to, że we wsi Válašska Dúbová, w połowie drogi między Liptovským Mikulášem a Oravským hradem, dokładnie na granicy między Litowem a Orawą, stoi karczma. Stoi tam najmarniej od XVII wiku, to znaczy niekoniecznie jest to ten budynek, ale w tym miejscu stała już wtedy karczma. Mówi się, że w tej karczmie odbywało się wesele Jánošíka i podczas tego wesela żandarmi go pojmali. Chyba nawet tablica tej treści na ścianie karczmy wisi. Ze źródeł historycznych wiadomo, iż pojmany został w Klenovci. Klenovec to miasteczko w Rudawach Słowackich, na południowym skraju Karpat, 100 km w linii prostej od Válašskej Dúbovej, czyli "za siedmioma górami, za siedmioma lasami", bliżej dzisiejszej granicy węgierskiej, niż polskiej. No i nic tam nie ma o żadnej kobiecie, "kamárat" go zdradził, a nie "frajírka". Więc może to tak było, że legenda o Jánošiku ukształtowała się pierwotnie na Słowacji, przeniknęła do Polski na Podhale, tam zrosła się z miejscową legendą o tetmajerowskim Janicku i wróciła na Orawę, wzbogacona o nowe elementy życiorysu bohatera, które trzeba było jakoś umiejscowić, a Válašská Dúbová zdała się być dobrym na to wesele miejscem, uzasadniała bowiem oba miejsca kaźni - Oravský hrad i Liptovský Mikuláš. Sam zaś Jánošik, jako urodzony w Terchovej, Orawiakiem nie był, choć chyba tu najżywsza jest jego legenda. Terchová to już Povážie, choć to pierwsza miejscowość za orawsko-poważską granicą, a osada Jánošikovci szczególnie blisko granicy Orawy się znajduje. W owych Jánošikovcach większość mieszkańców nosi nazwisko Jánošík, a i w samej Terhovej jest ich wielu. U jednego Jánošíka gościłem, wódkę i wino piłem, a na pożegnanie dostałem z pół kilo "korbačikov" - znaczy, za biednego mnie uznał, ale komu je zrabował - nie powiedział, twierdził, że sam je zrobił. No cóż, jakie czasy, taki Janosik !!! Tak na marginesie: Granica polsko-węgierska niezwykle stabilną była, w 1918 na naszą rzecz przeszło kilka wsi na Orawie i kilka na Spiszu oraz Dolina Rybiego Potoku z Morskim Okiem i Rysami. Do 1918 roku najwyższym szczytem Polki była Świnica, potem Rysy, z tym że najwyższy wierzchołek Rysów jednak po słowackiej stronie leży ponoć
-
Żołnierze to wychowywali się nie w armii francuskiej, ale w pańszczyźnianej wsi i kar cielesnych byli zwyczajni. Jednak faktycznie odnotowuje się falę dezercji żołnierzy ponapoleońskich w 1815 roku, choć i tak było ich zbyt mało do sformowania nowej piechoty (16 000 wobec 27 000 wg etatu). Co więcej w armii KP obowiązywało 5-lat służby wojskowej, więc "napoleończycy" byli po prostu zwalniani do domów, w 1818 już niemal wszyscy. Już w 1815 roku zarządzono pobór rekruta, w 1819, w celu uzupełnienia ubytku spowodowanego odejściem "napoleończyków" nawet dwuktrotnie. Można więc przyjąć, że w roku 1815 starzy wiarusi stanowili ok. połowy piechoty, potem w latach 1816-1818 liczba ta malała, a po 1818 już szeregowych "napoleońskich" nie było wcale lub prawie wcale, oczywiście na dłużej pozostali wśród podoficerów. Złe traktowanie żołnierzy należy brać pod uwagę jako jedną z przyczyn dezercji "wiarusów" w 1815 roku, ale prawdziwy protest przeciw nowym obyczajom wybuchł wśród oficerów młodszych. Do do tej grupy odnosi się wspominana liczba 49 samobójstw, zatem teza, że "oficerowie polscy jakoś nie sprzeciwiali się temu", jest powiedzy... nieco niestarannie sformułowana. Oczywiście oficerowie starsi, a zwłaszcza generalicja raczej nie pozwalała sobie na publiczne utarczki słowne z Naczelnym Wodzem, choć i tu były wyjątki (choćby Chłopicki, a zdaje się że też Krukowiecki). Czy jednak nie sprzeciwiali się Konstantemu? W latach 1815-1818 wnioski o dymisję na skutek różnych zatargów ze zwierzchnością, na rozmaitym tle, złożyli Kniaziewicz, Woyczyński, Paszkowski, Sułkowski, Radziwiłł, Małachowski, Tyszkiewicz, Chłopicki, Wielhorski, Łubieński, Niesiołowski, zaś Krukowiecki dostał dymisję czasową dyscyplinarnie. W przypadku wielu z nich Konstanty dymisji nie chciał przyjąć, ale jednak byli oni na tyle wytrwali w swym postanowieniu, że był w końcu do tego zmuszony. Podobnie rzecz wygladała wśród oficerów starszych, choć tam trudniej o szczegółowe biografie. Jeśli dymisjonowany oficer lub generał nie był w wieku emerytalnym, przejście na dymisję oznaczało drastyczny poziom życia, co dotknęło np. Chłopickiego. W takiej sytuacji złożenie dymisji było dowodem ogromnej cywilnej odwagi i wielkiej determinacji. Z drugiej strony, skoro dymisji tych z nich, którzy byli dobrymi wojskowymi, Konstanty przyjmować nie chciał i niekiedy sam się upokarzał, aby ich w wojsku zatrzymać, to znaczy, że mu na tym wojsku naprawdę zależało.
-
Szkoda !!! A już liczyłem na link . Tyle, że jakby był po niemiecku, to nic by mi to nie dało. Zgadzam się - niestety. Co prawda zetknąłem się z opinią, że regulaminy regulaminami, a praktyka praktyką, zaś dowódcy często też nie znali całej "szkoły batalionu" z regulaminu. Wiele obrotów, przewidzianych w regulaminach, nie było stosowanych w praktyce, gdyż były np. zbyt skomplikowane.Z kolei pojawiały się inne, które stosowano powszechnie, mimi iż w regulaminowej "szkole" ich nie było. Wimmer podaje, że choć za czasów władzy Bonapartego taktyka piechoty zmieniła się znacznie, to nie wydano nowego regulaminu, pozostawał w mocy ten z 1791 roku. I staram się to robić najlepiej, jak umiem. A własnoręczny szkic na kartce papieru pomoże w zrozumieniu tekstu. Niewątpliwie zagalopowałem się nieco . Jednak na swoje usprawiedliwienie mam dwie rzeczy: 1) tak jak sam piszesz - wcześniej czworoboków używano sporadycznie, a wtedy - znacznie częściej; dywizja sformowana w batalionowe czworoboki to chyba wcześniej sie nie pojawiała, 2) to coś, co nazywam (nie tylko ja, jest to dość popularny pogląd) "sztuką wojenną epoki napoleońskiej" zaczęło się od Valmy 1792, a skończyło pod Temesvár 1849 i dotyczyło w zasadzie wszystkich armii europejskich, zaś znaczna część "czwartej ćwiartki XVIII wieku" do tej epoki należy - ja zaś nie napisałem "wynalazek napoleona", lecz "wynalazek epoki napoleońskiej". Co nie zmienia faktu, że czworobok przeciw kawalerii, sporadycznie, bo sporadycznie, mógł pojawiać się i wcześniej. Ani tego, że popełniłem bład, za który jedynie przeprosić mogę. Też żałuję, bo to zaiste takie napoleońskie. Lecz za cienki jestem. W zakresie taktyki linearno-kolumnowej to mogę się zasłaniać tym, że coś się tak "zwykle" odbywało, ale nie da się dyskutować na zasadzie "McDonald pod Wagram zwykle rozwijął się tak i tak" (czy muszę dodawać emoticon?). Opis opieram na Majewskim "Grochów 1831", ale zdaje mi się, że gdzie indziej też to było. Pierwszy szereg klęka, trzeci wystawia lufy między ramionami drugiego (tym można uzasadnić stosowana zasadę, że w trzecim szeregu stali żołnierze wyżsi, niz w drugim), strzelano jednocześnie, na komendę, starając się jazdę przypuścić jak najbliżej, nawet na 15 kroków, potem szykowano się do walki na bagnety. Nie nabijano broni, bo nie było szans, by zdążyć. Oczywiście gdzie indziej i kiedy indziej mogło być inaczej. Niczym bastiony twierdzy? Coś mi się jednak nie zgadza. Front rozwiniętego batalionu w pełnym składzie to 270 m. W linii pomiędzy batalionami były interwały na jeden batalion, czyli bataliony stały co 540 m. Ten ogień flankowy byłby prowadzony z odległości cca 400 m, co więcej, sąsiedni batalion mógłby osłaniać kolegę tylko wtedy, gdy miał pewność, że sam nie zostanie zaatakowany w czasie ładowania broni. Oczywiście, jeśli czworoboki formowano nie z szyku rozwiniętego z interwałami, lecz z gęsto ustawionych kolumn, albo i z szyku rozwiniętego bez interwałów, to to będzie miało sens. Może właśnie tak było pod Jeną. Z drugiej strony jednak Majewski pisze, że to szarżująca kawaleria starała się atakować narożniki czworoboków, bo to był najsłabszy ich punkt - żołnierze stoją w różnej odległości od linii jazdy, więc dowódca nie może podać, w co mają mierzyć, co więcej, strzelać muszą na ukos, a nie na wprost, co zwykle najlepiej wychodzi, zaś trzeci szereg będzie miał trudność, by lufy wystawić. Szczerze mówiąc, to wady tego ugrupowania wydają mi się większe i bardziej zrozumiałe, niż zalety. Jeśli wiarygodność rysownika jest niepodważalna, to trzeba się zastanowić, dlaczego w tamtej sytuacji tak te czworoboki ustawiono. "Przepisy obrotów liniowych dla piechoty" Trębickiego z 1820 roku każą czworoboki formować czołem do nieprzyjaciela (przynajniej tak Wimmer w "Dziejach piechoty polskiej" to przedstawia). Podobno zasady, sformułowane przez Trębickiego, wyznaczały najdoskonalszą taktykę piechoty w "epoce napoleońskiej sztuki wojennej" i to im zawdzięczamy Grochów, Wawer (a nawet dwa) i Iganie. Paradoksalnie - ich tworca został w noc listopadową zamordowany przez rodaków. Harry, a czy te "tablice taktyczne" można jakoś łatwo ściągnąć ? Mogę sobie wyobrazić las, np. dabrowę świetlistą albo i bór suchy, gdzie drzewa rosną rzadko, podszytu mało, więc i szwadron może się tam jako-tako sformować. Tyle że trudno byłoby go w takim lesie nie zauważyć. Mimo to przypadki zniesienia batalionu piechoty przez nagle, z zaskoczenia atakująca jazdę, albo i piechotę, się zdarzały. Jak choćby pod Uściługiem w 1831. Miło było pogadać.
-
Romanie, czemu aż tak miałyby być bezbronne? Wszystko zależy od okoliczności. Od siły i urgupowania atakującego i zaatakowanego, od tego, w jakiej odległości jest las od drogi, od jakosci dowodzenia, etc., etc., a w bardzo znacznym stopniu - od morale wojsk. Atakujący może wygrać, albo i ponieść sromotną porażkę. Harry przytoczył przykład Ney'a, który wydał odpowiednią komendę i kolumna piechoty szybko zmieniła front. Nie wiem, czy wystarczjąco szybko, bo Harry nie opisał wyniku tego starcia, ale jeśli las jest w dość znacznej odległości od drogi, to może się udać. Jeżeli nawet nie udało się uformować regularnego szyku rozwiniętego, przez zwykłe "w prawo zwrot" można było uzyskać gęstą tyralierę, która też jest szykiem, kierowanym przez oficerów i mogła ogniem indywidualnym "rozstrzelać" napastnika. Tyle że decyzja żołnierzy "dać drapaka" jest bardzo prawdopodobna. Wysokie morale i postawa oraz autorytet oficerów może temu zapobiec. No i najważniejsze - to nie powinno się zdarzyć, co nie oznacza, że się nie zdarzało. Jednak trudno wyobrazić sobie, że dywizja jazdy w ten sposób ukryła się w lesie i zaatakowała dywizję piechoty w kolumnie marszowej (choć i to zdarzyć się mogło. Raczej był to szwadron, który napadł na batalion. I choćby jeden, czy drugi odniósł w tym starciu sukces, na wynik wojny będzie mieć to wpływ znikomy.
-
Bardzo jestem wdzięczny za uwagi. Zastrzegałem się, że opisuję sytuacje typowe i to ze schyłkowej części epoki taktyki liniowo-kolumnowej. Harry - żartowałem . Szczególnie w grach kopmuterowych to za najdoskonalszą uważam tetris, a potem to już niemal same badziewie. Mogłem jeszcze dodać ołowiane żołnierzyki - tak, miałem ołowiane. Zarówno moje, jak i Twoje doświadczenie do tego się ogranicza - toć nas w ów czas nie było (specyficzna pisownia jest zamierzonym środkiem stylistycznym). No i przyznaję, że Ci zadroszczę, że znasz wiele podręczników "szkoły batalionu". No można jeszcze dodać kompanijny i parę innych. Ale były one "od czoła", nie? No dobrze a co się działo gdy z lasu kolumna została ostrzelana przez piechotę lub wypadła stamtą jazda w celu uderzenia na bok kolumny ? (Roman Różyński) Jednak jak to na wojnie takie sytuacje się zdarzały. W znanym mi przypadku zaatakowania korpusu Neya podczas przemarszu, marszałek zarządził Face a droite dla wszystkich batalionów, czyli taki sposób rozwinięcia z jakim jancet się nigdy nie spotkał. Dzięki za tę informację, z tym że to nie był sposób rozwinięcia, przeze mnie opisywany. Ja opisywałem podobne rozwinięcie frontu prostopadłego do osi marszu wojsk, gdzie komenda "w prawo zwrot" miała jedynie kończyć manewr. W opisanym przez Ciebie przypadku wojska rozwinęły się równolegle do osi swego marszu. "Face a droite" chyba po naszemu odpowiadało komendzie "formuj w prawo". Jak sam to opisałeś, sytuacje w których noeprzyjaciel pojawia rozwinięty na skrzydle kolumny marszowej w zasadzie nie powinny się zdarzać, więc typowym sposobem rozwinięcia wojsk było rozwjanie od czoła. Lekka piechota nie wystarczała, z kawalerii wolano formować duże ugrupowania (związki) taktyczne. Nic nie pomogą pojedyncze szwadrony czy wręcz plutony jazdy między rozwiniętymi batalionami, jeżeli szarżować będzie dywizja kirasjerów. Czworoboków Napoleon nie wymyślił, to zupełnie naturalne ugrupowanie pododziałów w szyku rozwiniętym w dwa-trzy-cztery szeregi. Różnicę zdań w sprawie uszykowania korpusu Augerau pod Iławą przyjmuję do wiadomości - chodziło mi raczej o zbyt dużą masę wojsk objętych jednym, nader zwartym, szykiem. Ale bić się o to nie będę. Harry, w każdym razie chiałbym pokreślić swój głęboki szacunek dla Twej znajomości faktografii, w najmniejszym stopniu nie negując zasadności wniosków z niej wypływających. To, co napisałem, chciałem ująć w sposób jak najbardziej prosty, zrozumiały dla każdego. Z tego - częściowo - wynikały zastosowane przeze mnie uproszczenia. W drugiej części z chęci ograniczenia objętości tych postów. W trzeciej - z mojej niewiedzy. Ale chyba tak bardzo to nie mam powodu posypywać głowy popiołem, pomijając to, że dziś Popielec. Natomiast chciałbym rozwinąć, dlaczego trudno czworobok sformować ze 100 ludzi, obawiam się, że i Roman, i Secesjonista mogą nie czuć się przekonani. Oczywiście Twoje stwierdzenie, że da się sformować czworobok z 4 ludzi, tylko po co, jest absolutnie trafne. Trochę jednak to chciałby rozwinąć. Jednoczesna salwa na wprost 3 szeregów piechoty z odległości 30 kroków do szarżującej jazdy powinna wybić kawalerzystom z głowy ochotę do dalszego poruszania w tym kierunku. Ale tylko tym, którzy znaleźli się w jej zasięgu. Czyli jeśli front jazdy będzie znacznie dłuższy od boku czworoboku, to salwa "wyrwie" jedynie środek nieprzyjacielskiego ugrupowania, a skrzydła będa szarżować dalej. Jeśli choć trochę zmienią kierunek dalszej jazdy ku środkowi, dopadną piechurów z nienaładowaną bronią i po czworoboku. Jeśli nie, "zawiną się" wokoł czworoboku, zaatakują pozostałe boki, tam już nie ma mowy o salwie, piechota bronić się będzie ogniem pojedynczym, jeśli kawalerii jest dużo, czworobok też zostanie rozbity. Jazda atakowała szwadronami, ktorych liczebność nie była przypadkowa - była to największa liczba jeźdców, którymi mógł bezpośrednio kierować jeden dowódca (z wykorzystaniem trębacza). Z grubsza to 160 koni, uszykowanych w 2 linie (w armii napoleońskiej zda się, że było trochę inaczej, przynajmniej w gwardii, bo tam duży szwadron dzielił się na 2 kompanie). Jeśli sformowany w czorobok batalion liczył etatowych 800 ludzi, to na każdym boku stało prawie 70 rot wobec 80 rzędów szarżującej jazdy. Wprawdzie piechur w szeregu zajmuje mniej miejsca, niż jeżdziec, ale to wystarczało. W trakcie walk zmniejszała się liczebność zarówno batalionów, jak i szwadronów przeciwnika. Jednak jeśli liczebność batalionów spadała poniżej 500, praktykowano łączenie dwóch osłabionych batalionów w jeden silniejszy, żeby front był wystarczająco długi. Z resztą nie tylko o front czworoboku chodziło. Gdybyśmy chcieli sformować czworobok ze 100 piechurów, to na każdym boku stałoby osiem rzędów po trzy szeregi. Te osiem rzędów może by i wywaliło z linii atakujacej jazdy ze dwudziestu jeźdców, ale pzostali by czworobok roznieśli na szablach i kopytach. Co więcej, 8 rzedów po 3 szeregi daje nam nie cztery linie, każdą odrębnie dowodzoną, tylko masę żołnierzy, z oczkiem w środku o roamiarach 2 na 2, w sam raz, by stanął tam dowódca. A skąd żołnierz ma wiedzieć, której stronie takiego "mini-czworoboku" dowódca wydaje komendę "pal!". No i narożniki: Romanie Różyński, spróbuj narysować taki czworobok tak żołnierz po żołnierzu, to zobaczysz, o co mi chodziło. Narożniki się zaokrąglą, plutony się wymieszają i powstanie "grupka żołnierzy", a nie żaden czworobok. Dlaczego więc w bitwie pod Salichą takie "sztyrohroty" sformowano? Może po prostu nie sformowano, może autor szkicu był w błędzie. Ale przyjmijmy, ze sformowano. Dlaczego? 1. Być może przyczyną była róznica epoki. W 1863 roku piechota rosyjska była uzbrojona nie w gładkolufowe skałkówki, tylko w gwintowane kapiszonówki. Dzięki temu, przy zachowaniu sensownej szybkostrzelności, celność i donośność ognia znacznie się zwiększyła, więc można było oddać nie jedna, a kilka salw przeciw szarżujacej kawalerii. 2. Co więcej, coś mi się zdaje (choć naprawdę to bardzo niewiele wiem o tym okresie), że piechota rosyjska stawała wtedy w dwa, a nie trzy szeregi. Zaś front czworoboku 12 rzędów po 2 szeregi wyglada o wiele sensowniej niż 8 rzędów po 3 szeregi. 3. Być może dowódca batalionu po prostu zlekcewżył przeciwnika, uznał że to stado ludzi na koniach w niczym mu nie zagraża, wię nie chciał męczyć swej piechoty formowaniem porządnego czworoboku.
-
Ja chciałbym podkreślić, że nie jestem zwolennikiem całkowitego i bezwarunkowego uwolnienia tego zawodu, czy raczej zajęcia. Problem polega czasem na tym. że ktoś bez blachy wie i umie więcej, niż ten z blachą, a jednak do oprowadzenia zorganizowanej przez siebie grupy musi wynająć "blacharza". Ale częściej problem polega na tym, że licencjonowani przewodnicy z "blachą" albo już dawno zapomnieli, czego się nauczyli, by tę blachę zdobyć, albo maja tę wiedzę głęboko w końcowym odcinku układu pokarmowego, a turystom opowiadają atrkacyjne bajeczki. I trzeci problem, który polega na obronie "etosu blachy" przez tych przewodników, którzy się z nim utożsamiają. Jestem pewny, że Lucyna Beata do takich należy i wielu innych przewodników, którym się wydaje, że aktualnie istniejące regulacje dają im przewagę nad "tandeciarzami". Tylko że nie dają. Bo większość "tandeciarzy" ma blachę. Zdobyła ją kiedyś i teraz wymienia na gotówkę. Nie wiem, czy deregulacja to poprawi. Raczej pogorszy. Z drugiej strony nie chcę bronić korporacji, która dopuszcza do tego, by "tandeciarze" z jej licencją doili kasę za opowiadanie fajnych bajeczek.
-
Tak, Delwinie, oczywiście przeoczyłem te yardy, niby yard to prawie metr, ale przy liczeniu powierzchni to juz nie tak bardzo - rzeczona elipsa daje 195 m kw. Co pogłebia zgodność źródeł. Widiowy, to co piszesz, to jest właśnie to, co ja określiłem jako "bułka z masłem" dla wojny pozycyjnej. Bo w wojnie pozycyjnej znasz położenie pierwszej linii transzei, drugiej linii, ważniejszych węzłów komunikacyjnych, a nawet punktów dowodzenia. Możesz to sobie spokojnie, na zapas, powyliczać z tej tabeli. Ale w wojnie manewrowej jest inaczej. Artyleria polowa dalekomierzy raczej nie miała, więc tę odległość szacowałeś "na oko" lub wg mapy. Tyle, że ona się zmieniała. Szrapnele stosowano raczej przy ogniu pośrednim, więc namiary na cel dostawałeś od oberwatora. Potem wyliczałeś nastawę zapalnika, załóżmy że ktoś drugi ustawiał działo na namiar. Razem zajęło to z pół minuty, może całą minutę. W ciągu minuty nawet piechota może się przeniść o ponad 100 m, a biegiem to i 200. Z resztą nawet przy nieruchomym celu nie określisz czasu lotu co do ułamka sekundy - wiatr, odchylenia w kształcie i masie pocisku, odchylenia w masie i jakości ładunku miotajacego. A 1/10 sekundy to różnica co najmniej kilkunastu metrów nad poziomem gruntu. Chciałem trochę napisać o różnicach między ogniem na wprost, a pośrednim, ale chyba już dziś nie zdążę. Ogień odbitkowy to mi się głównie kojarzy z kulą żelazną pełnolaną, ale fakt - przy szrapnelach też sobie coś przypominam. Choć radziecki marszałek o tym nie pisze, to tak na zdrowy rozsądek ogień odbitkowy mógłby być stosowany do strzelania szrapnelami przy ogniu na wprost. Celujesz, tak aby prawie płaski tor pocisku sięgnął gleby powiedzmy kilkanascie metrów przed liną wroga. Jeśli jest bardzo płaski, a gleba twarda, to zrykoszetuje, podleci parę metrów w górę i przy odpowiednio nastawionym zapalniku wybuchnie nad linią wroga. To się nazywa "zapalnik ze zwłoką". Uruchamiany jest przy uderzeniu o grunt, ale wybucha ułamek sekundy później. Jednak spowodowanie, żeby wydłużony pocisk, obracający się wokół własnej osi, zrykoszetował, a nie zagłębił się w ziemię, do łatwych nie należy. Z kulą żelazną pełnolaną, a i z granatem, było to chyba prostsze, bo kula jest jak róża - "nie ma ni przód, ni tył" (niektórzy twierdzą, że jest "jak kobieta" z tego samego powodu). Mam nadzieję, że dzieci nie czytają.
-
Odnosząc się do postu Delwina chciałbym potwierdzić, że przytaczne przez niego dane zdają się być wiarygodne, choć ta wyciągnięta elipsa o rozmiarach 10 na 30 m trochę mnie zdziwiła. Pole takiej elipsy wynosi 236 m kw. Przytaczane przez Delwina dane polskie mówią o 200 m kw, dane radzieckie (Артиллерия и ракеты, [red.:]Маршал артиллерии К. П. Казаков, Военное издательствo Министерства обороны СССР, Moskwa 1968) piszą o 250 m kw dla pocisku 76 mm - więc wydają się zgodne, szczególnie uwzględniając, że pewien postęp techniczny był (choć w zakresie artylerii lekiej i cięzkiej raczej niewielki, to w artylerii przeciwlotniczej, przeciwpancernej, rakietowej i bezodrzutowej odnotowano zmiany ogromne). Jednocześnie wymienione przeze mnie źródło radzieckie podaje pole rażenia dla piechoty leżącej - 120 m kw. Można zatem uznać, że dla jazdy konno to pole rażenia byłoby większe, cca 300-400 m kw. Istnieje jednak dość ważna różnica - w źródłach amerykańskich jest mowa o 50% prawdopodobieństwie ugodzenia odłamkiem, a źródło radzieckie mówi po prostu "cele rażone są odłamkami". Najważniejsza uwaga dotyczy jednak rodzaju pocisku. W podawanym przeze mnie źródle jednoznacznie określono, że jest to granat - pocisk odłamkowo-burzący. Charakteryzuje się tym, że wybucha w chwili zetknięcia się z przeszkodą, nawet niezbyt twardą (piach, drewno). W walce przeciw pieszemu przeciwnikowi stosowano przede wszystkim granat rozpryskowy, zwany często szrapnelem - pocisk, który wybuchał ponad celem, który miał razić. Miał on znaczne większe pole rażenia, trudne do oszacowania, gdyż to zależało od wysokości, na której eksplodował. Optymalne nastawienie zapalnika czasowego to była "wyższa szkoła" dla artylerzysty, musiał bowiem potrafić oszacować czas lotu pocisku, co przy walce manewrowej było trudne. W wojnie pozycyjnej - bułka z masłem, dca artylerii miał zwykle dużo czasu, by przygotować nastawy zapalnika dla namiarów celu. Cchiałem jeszcze opisać ogień pośredni i na wprost, ale to już chyba jutro lub kiedy indziej.
-
Ponieważ od 13 lutego zdecydowana większość postów poświęcona jest zagadnieniu taktyki w wojnie 1920 roku, jednynie w nikłym stopniu i pośrednio związanym z osobą Śmigłego, założyłem nowy wątek https://forum.historia.org.pl/index.php?app=forums&module=post§ion=post&do=new_post&f=311, bezczelnie wykorzystując ostatni post Delwina jako tekst, do którego odnieść się zamierzam. Zapraszam więc do wątku o taktyce.
-
Mam gorszy aparat. Ale widać, że "-raliera", a nie "-ralierka". Zdjęcie w załączeniu. Wydanie późniejsze, więc być może wydawca skorygował błąd poprzednika. Z drugiej strony MON można uznać za bardziej wiarygodne, niż DaFacto. Rękopisu nie mam. W każdym razie OK - zarówno Delwin, twierdząc że "tyralierka", jak i ja upierając się, że tyraliera, działaliśmy w dobrej wierze. Co do walk na na linii Skwira - Samohorodek - Koziatyn, podam co o tym pisze Antoni Czubiński (Rusko-polská válka v letech 1918-1921, Bonus A, Brno 1997 - jest to tłumaczenie z polskiego wydania z 1993 roku). Armia Budionnego składała się 5 dywizji i liczyła 17-18 tysięcy ludzi. W skład jej uzbrojenia wchodziło 80 dział, 5 pociągów pancernych (jeśli to nie pomyłka, to te w bitwie wziąć udziału nie mogły), 8 samachodów pancernych i 500 ckm na taczankach. 29 maja zaatakowała styk 3 i 6 armii, lecz była powstrzymywana, z dużymi stratami po obu stronach. 5 czerwca w trzy dywizje uderzyła po silnym przygotowaniu artyleryjskim na styk 3 i 6 armii (może na ten nieszczęsny 19 PP z rezerw 6 Armii) i wreszcie front przełamały. Potem konarmia przeszła na tyły wojsk polskich, by tam siać spustoszenie - bardzo skutecznie z resztą. Trochę to nie pasuje do wizji szarży na piechotę ze spisami i saszkami oraz mrożącym krew w żyłach okrzykiem "Ałła, ałła" - to tak nawiązując do tatarskich porównań. Bavarsky, co do instrukcji Arciszewskiego czy Krajowskiego i Arciszewskiego, która podałeś, to jej myśl jest ogólnie zgodna z metodami, zalecanymi przez Żeligowskiego. Z tym że ten ostatni uważa, że przy "zachowaniu zimnej krwi" da się tę jazdę pokonać oddziałami tyłowymi, twardo się broniąc w oparciu o miejscowości i przeszkody terenowe. Różnica ta może wynikać z różnicy doświadczeń - Żeligowski miał do czynienia ze słabszą grupą Gaja. Romanie Różyński, jestem winien Ci sprostowanie z tą celnościa artylerii - nawet przy ogniu na wprost dokładność celowania przy odległości 1000-2000 m wynosiła 1-2 m, przy czym to oczywiście nie oznacza, że pierwszym pociskiem trafimy w obiekt o takich rozmiarach, ale przy szybkostrzelności 10-12 strzałów na minutę powinno się go szybko obezwładnić. No i wystrzelać w ciągu kilku minut cały jaszcz amunicji. Konieczny, nie wiem dlaczego z dyskusji o tym, co powinien zrobić Śmigły przeszedłeś na to, czego nie powinien robić Sikorski. Nie wypowiadałem się na temat, czy to lepiej, że NW został Sikorski, czy też lepiej by było, gdyby Śmigły nim pozostał po przedostaniu się do Francji. Chodziło mi tylko o to, że Śmigły powinien być przygotowany na to, że opiściwszy kraj do Francji nie dotrze w dającym się przewidzieć czasie, a jak już stało się to faktem, to powinien sobie powiedzieć "moja gra skończona" i przekazać kostkę komus, kto mógł ją prowadzić dalej. Czym prędzej, tym lepiej. Sikorski czy Sonskowski czy jeszcze kto inny - w to nie wnikałem. I dyskusji na ten temat będę unikać jak ognia, bo emocje są tu jeszcze wciąż tak świeże, że racjonalność poglądów wydaje mi się wątpliwa, a o emocjach dyskutować trudno (odnoszę to także do siebie). Już ktoś mnie obarzył epitetem "prawdziwy socjalista" - zapewne miało to być obraźliwe, choć nie wiem, jaką opcję prezentuje autor. Jako piewca siły sowieckiej jazdy oraz orędownik poglądu, że nasza armia w 1920 roku była w sumie nic nie warta, zapewne sam siebie uważa za "prawdziwego komunistę" .
-
Odniosę się tylko do jednego: No tak, zdrobnienie "tyralierki" nie jest przypadkowe. Na 100 procent nie jest. Po prostu go nie ma. Jak był stoi "tyraliera". Bez żadnego zdrobnienia. Trudno to komentować. Przecież podałem stronę, z której cytowałem. Wystarczy zajrzeć. Jeśli się innym wmawia, że jest tam zdrobnienie, którego nie ma, to co to jest? Nadmiar fantazji? Czy celowe mijanie się z prawdą. No i tak dalej. Delwin z tekstu Żeligowskiego usuwa wszystko, co mu niewygodne. Ciągle dyskutujemy o owym rozbitym przez jazdę Gaja batalionie, czy był marszowy, tyłowy czy liniowy (o ile w ogóle był). Rzecz bez rozstrzygnięcia, i generalnie bez znaczenia - został (wg wieści, zasłyszanych przez Żeligowskiego) zaskoczonym gdy odpoczywał bez ubezpieczeń. Jeśli pisałem, że sobie nie przypominam, by jazda sowiecka szarżowała naszą piechotę, to dlatego, ze sobie nie przypominałem. Nie pisałem, że tego nie było. Co więcej - wcześniej pisałem, że szarżowała wtedy, gdy zaistniała sposobnosć lub konieczność. I czasem wygrywała. Tylko że przeważnie były to nic nie znaczące epizody. Zadano cieżkie straty dwum kompaniom, które oderwały się od reszty naszych sił i poszły na rozpoznanie? No pewnie, to jest ta "sposobność". To była duża i długa wojna, pewnie ze 100 takich kompanii można wyszukać po obu stronach naraz. Ale nie dowodzi to, że była to normalna praktyka. Normalną taktyką działań jazdy sowieckiej było wyszukiwanie luk w froncie, przechodzenie przez te luki na tyły i tam sianie paniki, zamętu, śmierci i pożogi. Oczywiście, że wśród naszych żołnierzy, szczególnie od lipca, było dużo takich, którzy oddali tylko 5 strzałów w ramach ćwiczeń przed skierowaniem na front. Szczególnie w formacjach tyłowych i marszbatalionach. Ale było też dużo weteranów Wielkiej Wojny. Szczególnie na 1. linii. Co do tego, kto wiernie oddaje myśl Żeligowskiego, to przekonać się można w jeden sposób - sięgnąć do książki: Lucjan Żeligowski, Wojna w roku 1920, Wspomnienia i rozważania, Wydawnictwo De Facto, Warszawa 2006, s. 105-115. Jeśli MODERATOR pozwoli, to zeskanuję te 10 stron i dołączę. Prawa autorskie Żeligowskiego chyba już wygasły. Nie wiem, jak z prawami De Facto.
-
Drogi DELWINIE, chciałbym Ci przypomnieć, że nasza dyskusja zaczęła się od Twego stwierdzenia: Pozwoliłem się z tym nie zgodzić: Na co kolega zaatakował mnie dość ostro: No cóż, Żeligowski w swych "Wspomnieniach" całkowicie jest zgodny z moją tezą, podejrzewam, że w znacznej mierze na ich podstawie swoje wyobrażenie o użyciu jazdy w Armii Czerwonej ukształtowałem. O owym odpoczywającym bez zabezpieczeń batalionie i marszowej kompanii sam pisałem 16 lutego, więc żadna to rewelacja. Czy był to liniowy batalion piechoty, czy batalion marszowy, czy jakiś inny - tego Żeligowski nie pisze. Co więcej, Żeligowski nie stwierdza, że były takie przypadki, tylko że o dochodziły do niego takie wiadomości. Skoro się tak uparcie domagasz, to powtórzę cytaty: "wystarczało kilka celnych strzałów, przypominających o istnieniu porządku, aby jazda z wielkim respektem odeszła szukać lżejszych interesów" (s. 105) i "Jeden karabin maszynowy na dachu murowanego domu znaczył więcej aniżeli tyraliera batalionu". Czyli kilka celnych serii z karabinu maszynowego by wystarczyło, nie? Niestety, przykład spod Jabłońca nie dowodzi niczego, choćby dlatego, że atak się nie udał (mimo iż cała dywizja atakkowała pułk) oraz odbywał się zarówno pieszo, jak i konno. A przede wszystkim dlatego, że nie twierdzę, że jazda nigdy nie szarżowała na piechotę. Wręcz przeciwnie - wyraźnie napisałem, że szarżowała, "jeśli się sposobność lub konieczność trafiła", ale jednoczesnie "szarża na okopany batalion piechoty udać się nie mogła". Czworobok... tak ciekawe. Wg Ciebie dotyczyło to okopanego, no choćby rozwiniętego w terenie batalionu? Czy jednak zaskoczonego w trakcie marszu czy odpoczynu? Bo jakoś wizja dowódcy, który na widok zbliżającej się jazdy, każe swym piechurom wyjść z okopów, udać się na otarty teren i tam sformować carre, wydaje mi się trochę zabawna. Teza, że gdyby nasi strzelali celniej, to więcej wroga by ginęła, jest niezwykle ciekawa, wręcz porażająca swą głebią. Jednak z tego nie wynika, ze nikt u nas strzelać nie umiał. Ani tego, że konnica "mogła sobie pozwolić na szarże" przeciw karabinom maszynowym! Czytelników bardzo proszę - w sporze między Delwinem a gen. Żeligowskim o użycie jazdy w 1920 roku - wierzcie Żeligowskiemu. Co do jednego się z Tobą zgodzę. Nie uważam się za znawcę dziejów tej wojny. Teraz przypominam sobie raptem cztery książki, jej poświęcone, które przeczytałem (Buczyński, Davies, Babel, Żeligowski). To niewiele. Ale mimo wszystko wiem, co to jest ryglowanie ckm oraz czym kompania marszowa różni się od maszerującej kompanii. Mój adwersarz zaś głównie usiłuje mnie zdyskredytować tekstami typu "nie umiesz czytać ze zrozumieniem". Ostatnio zostałem zaatakowany słowem "socjalista" . Śmiać się czy płakać? Wojna 1920 roku była dość normalną wojną. Od I wojny światowej różniło ją przede wszystkim to, że toczono ja na wielkich przestrzeniach stosunkowo mało liczebnymi wojskami. Dlatego miała charakter manewrowy, a nie pozycyjny, czym bliższa była II wojnie światowej. No i dużo było improwizacji, "podejmowania decyzji w warunkach niepewności danych". Tego typu wojna stawia odmienne wymagania dowódcom, niż wojna pozycyjna. Tyle, że "odmienne", nie oznacza "mniejsze".
-
Sorry, Romanie, ale ja na tym obrazku żadnego czworoboku nie dostrzegam.