Skocz do zawartości

jancet

Użytkownicy
  • Zawartość

    2,795
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez jancet

  1. Wolne przewodnictwo tak czy nie?

    W sumie się z tym zgadzam - przynajmniej tak to zostało w naszej praktyce ustanowione. Nie bardzo wiem po co na kursach pilotażu męczono kursantów poznawaniem stylów architektury. Natomiast co do idei, to pilotaż jest czymś zupełnie odmiennym od przewodnictwa. Pilot jest reprezentantem turoperatora podczas podróży. Pomaga kierowcy w wyborze drogi. Zarządza przerwy w podróży, posiłki, pilnuje, żeby wszyscy wsiedli. Kontroluje kierowcę autokaru, żeby nie "nabijał" kilometrów. Pomaga i nadzoruje przydział pokoi w hotelu. Pomaga w załatwianiu skarg i wniosków w trakcie imprezy, szczególnie w zakresie usług hotelarskich. Jest odpowiedzialny za przekazanie grupy przewodnikowi, jeśli w programie imprezy jest grupowe zwiedzanie. Często ma po prostu znaleźć tego przewodnika. Etc., etc. Do jego obowiązków należy też zabawianie turystów oraz udzielnie informacji o miejscu, w którym się znajdują. Na zasadzie "proszę popatrzeć w prawo, tam widać zamek w Trenčíne, wzniesiony przez Matúša Čáka w XV wieku". Nie powinni jednak oprowadzać grup po obiektach - od tego są przewodnicy. Zakazywałem też prowadzenia wycieczek górskich. Jeśli wiedziałem, że pilot nieźle radzi sobie w górach, zalecałem mu teksty, typu: "Ja jutro chiałbym wejść na płaskowyż Geravy bardzo trudną trasą prze Zejmarską roklinę, a potem zejść przez Mały i Wielki Zajf. Jeśli ktoś chce mi towarzyszyć - serdecznie zapraszam. Warto wiedzieć, że na planinę Geravy można też wjechać kolejką krzesełkową". Secesjonisto, grupa komercyjna to taka, na której jako touroperator, zarabiam. Z jej uczestnikami podpisuję umowę, że zrealizuję taki a taki program. Grupa niekomercyjna to taka, którą realizuję po kosztach własnych. Jak już wspominałem, byli to zwykle moi studenci. Realizowałem te imprezy "za dziękuję". Nie spisywali ze mną żadnej umowy.
  2. Ulubiony historyk

    Bardzo trudne zadanie... Jeżeli chodzi o historyków, którzy obudzili we mnie zainteresowanie tą dziedziną wiedzy, to wymienić musze trzech: Jan Wimmer, Tadeusz Nowak i Wiesław Majewski. Przy czym nie znam żadnych innych osiągnięć Tadeusza Nowaka poza współtworzeniem z Janem Wimmerem "Dziejów oręża polskiego...". Z zagranicznych wymienię Otto Horst de'Bataglia. Wielbiciel Sobieskiego, który jego dokonania ukazuje na tle polityki europejskiej. Trochę odmiennie, niż podręczniki, wg których wszystko omawia się ODDZIELNIE !!! Trudno by mi było pominąć Jasienicę. Może to w ogóle nie historyk, może w jego pracach jest wiele przekłamań, może i żył paskudnie, ale jednak tych kilka tomów co coś ważnego. Książki Jasienicy pokazały mi, że w historii nie ma łatwych odpowiedzi. Czasem chyba wbrew woli autora. Potem, tak już troszkę poważniej, zajmowałem się historią XVII wieku i pierwszej połowy XIX, a rokiem 1831 w szczwgólności. Co do XVII wieku, to w kolejności alfabetycznej: Serczyk, Tazbir, Wimmer, Wójcik. Zachwyciły mnie też prace naszych młodych historyków na temat wojny polsko-rosyjskiej 1654-1667. Nazwisk jednak nie zapamiętałem, a książek aktualnie nie mam pod ręką. Z resztą niech się wykażą dalszym dorobkiem. Co do 1. połowy XIX wieku to łatwo wskazać kilka nazwisk: Hupert (dziś prawie zapomniany), Kukiel, Majewski, Tokarz no i z zagranicznych Puzyrewski. A także Przewalski i Bloch. Choć chyba bardziej cenię analityków - Bieleckiego, Pawłowskiego, Tarczyńskiego. Ale chciałbym wymienić kilku mniej znanych, jak Andrzeja Szcześniaka od partyzantki w województwach augustowskim i płockim, a przede wszystkim Witolda Dąbkowskiego, który miał odwagę opublikować pracę, podważającą wielokroć powtarzaną od 150 lat opinię. Jednocześnie muszę oddać szacunek Władysławi Zajewskiemu, który do wieloatorskiego opracowania pod swoją redakcją tekst Dąbkowskiego włączył. Choć z przykrością muszę stwierdzić, że w swej monografii jego dociekań nie uwzględnił. Tak jakby nie istniały. Witold Dąbkowski być może już nie żyje, albo porzucił zainteresowanie badaniami i publikacjami historycznymi. Dla mnie jest ideałem historyka.
  3. Wolne przewodnictwo tak czy nie?

    Szczerze mówiąc, ja nie wiem, czy w ogóle na Słowacji istnieją przewodnicy terenowi? W każdym razie ja takich nie spotkałem, a bywałem tam naprawdę sporo. Górscy są w TANAP-ie (na kilka szczytów wstęp jest dozwolony, ale tylko z przewodnikiem). Gdzie indziej grupy niekomercyjne (czyli swoich studentów) prowdziłem sam i nikt nigdy mi słowa nie powiedział. I to robiłem to całkiem jawnie - w 2002 miałem prowadzić grupę kilkunastu osób rokliną Suchá Belá w Słowackim Raju, wtedy obowiązywały bilety, kupuję więc 16 biletów (więc jasne, że to grupa), przy kasie siedzą jacyś ludzie w strojach, zbliżonych do goprowskich, pogadałiśmy o tym, że pogoda się psuje i że zmokniemy i tyle. Do grup komercyjnych wynajmowałem przewodnika tak na wszelki wypadek (czyli dla uniknięcia odpowiedzielnaości cywilnej, jeśli któremuś turyście zechce się fruwać). Zwracałem się do Správy odpowiedniego Parku Narodowego i dostawałem kogoś, kto żadnej specjalnej blachy nie nosił - zapewne po prostu tak dorabiali młodsi pracownicy parków. Z drugiej strony w wielu słowackich "hradoch a zámkoch" (o statusie muzeum) oraz "jaskyňach" wynajęcie przewodnika jest obowiązkowe, także dla indywidualnych turystów. Po prostu o określonej godzinie jest "pravideľný vchod", pojawia się przewodnik, zabiera turystów i oprowadza. Rzeczywiście wiedza tych przewodników ograniczona jest zwykle do wygłoszenia z góry narzuconych tekstów. Kursuje tam dowcip o przewodniku, który oprowadzając turystów po jaskini, oświadczył, że "to wejście powstało sześć tysięcy siedem lat temu". Któryś z turystów zadał pytanie, skąd to tak dokladnie wiadomo, i usłyszał w odpowiedzi, że "jak byłem na kursie, to mówili, że było to sześć tysięcy lat, a robiłem kurs siedem lat temu". Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy tam tak mają, ostatnio z przewodnikiem zwiedzałem podziemia Banskéj Šťavnice, jego wiedza była naprawdę imponująca. W każdym razie słowacki system "zawsze z przewodnikiem" eliminuje problemy, o których mówiłaś, Beato, odnośnie zwiedzania skansenu w Sanoku. W sumie wyszło, że w 12 krajach jest regulowany, w pozostałych 15 - nie. Co więcej, zajęcie pilota jest regulowane tylko u nas w całej UE !!! Ps. Cchiałem już wcześniej ten wątek poszerzyć o sprawy pilotażu, ale chyba nikogo to nie interesuje. W każdym razie w tej sprawie jestem zdecydowanie za deregulacją.
  4. Wolne przewodnictwo tak czy nie?

    Super. :thumbup: Tu już trochę inaczej. Co prawda jestem byłym touroperatorem, ale wykonywałem tę działalność (dokładniej - przeważnie zarządzałem tą działalnością, bo touroperator to jednak bardziej przedsiębiorstwo, niż osoba, choć przez dwa lata byłem wyjatkiem) przez lat 10, i to na sporą skalę, więc coś chyba z tego kapuję. Touroperatora (dla porządku wyjaśnię - touroperator, to ktoś, kto robi imprezy, zawierające kilka usług jednostkowych, np. usługę hotelarską + dojazd) umiarkowanie interesują przewodnicy, znacznie bardziej piloci. Piloci to też profesja, która ma być zderegulowana. Poza pilotem touroperator zatrudnia rezydentów, animatorów - te zajęcia nigdy nie były regulowane. Pilot to ktoś, kto towarzyszy turystom w podrózy, reprezentując touroperatora i w jego imieniu kieruje przebiegiem imprezy. Pilnuje, żeby wszyscy wsiedli do autokaru, żeby dostali pokoje etc. etc. W zasadzie nie powinien nic mówić o świecie, który turystów otacza - tylko że to totalna bzdura. Tak się nie da. Jak jest wycieczka do Čachtic, to trzeba turystom za wczasu opowiedzieć o Erzebeth Bathóry, vel Elžbete Bathórovnej. A na miejscu i tak żadnego przewodnika nie będzie. Na początku przeszkoliłem własnych pilotów. Tłukłem się z nimi pociągami, chodziłem po górach, spałem po hotelikach, schroniskach czy w namiotach na kempingach. To był początek lat 90-ych. Jeśli nawet były jakieś przepisy, to nikt do nich nie przywiązywał wagi. To byli świetni piloci - lojalni, zaangażowani w to, co robią. Potem zasady działalności touroperatorskiej sformalizowano, trzeba było wystąpić do wojewody o zezwolenie i zatrudniać wyłącznie pilotów z uprawnieniami. To była katastrofa. Musiałem zrezygnować ze świetnie przygotowanych ludzi i szukać durniów z uprawnieniami. Ci pierwsi traktowali to jako hobby, robili swą robotę dla przyjemności - oczywiście, podróż im fundowałem, ale tylko tyle. Ci z uprawnieniami żądali wynagrodzenia i diety. Bagatela 33 USD dziennie ! I - jeśli chodzi o pilotów - to deregulacja tego zawodu jest bardzo właściwa. Dla tego pomysłu biję wielkie brawa :thumbup: . Oczywiście, dla dzisiejszych wielkich operatorów autokarówki, gdzie był potrzebny pilot, to margines działalności, potrzebny jest w czarterowanym samolocie oraz podczas tzw. transferu z lotniska do miejsca zakwaterowania. Potem wystraczy rezydent, który żadnych uprawnień mieć nie musiał, choć często pilot i rezydent to ta sama osoba. Dla małych touroperatorów, zajmujacych się glównie autokarówkami, deregulacja zawodu pilota ma kapitalne znaczenie, a przewodnika - też.
  5. Postsocjalizm w Polsce

    A co to takiego?
  6. Jeżeli chodziło o ową "dzięcielinę", a znaczenie jest prawidłowo opisane chodźby w wiki http://pl.wikipedia.org/wiki/Dzi%C4%99cielina, to jakiś promyk światła można na to rzucić. W słowackim istnieje wyraz "ďatelina". To "ď" oznacza miekkie "d", zaś litera "t" w połączeniu z krótkim "e" też jest miękka (to znaczy, że słowackie "-te-" należy wymawiać jako coś podobnego do "-tie-", ale "-té-" już twardo "-tee-". Ten słowacki to jest trochę porąbany, oni odróżniają samogłoski krótkie i długie oraz akcentowane i nieakcentowane, inaczej wymawiają "ch" od "h" i jeśli tego nie umiesz, zrozumięją, że jest Ci zimno, choć chciałeś powiedzieć, że jesteś głodny . Ale nie trzeba być językoznawcą, żeby wiedzieć, że "miekkie d" w wielu innych językach słowańskich odpowiada naszemu "dź" "dzi", zaś "miękke t" - "ć", "ci". Zatem przepisując "ďatelina" po naszemu otrzymamy "dziecielina". Nota bene "deti" to są "dzieci", a "ďateľ" to "dzięcioł". Natomiast słowacka "ďatelina" (a także bardzo podobne wyrazy po serbsku, chorwacku, słoweńsku, bułgarsku i macedońsku) to po prostu nasza koniczyna, nieważne czy biała, czerwona, czy bladoróżowa. Oczywiście biała nie mogła "panieńskim rumieńcem pałać", ale mieszanina białej i czerwonej już tak. Zauważmy, że na południe od Karpat nazwa "ďatelina" występuje w niemal wszystkich językach słowiańskich (po czesku też trochę podobnie - "jetel"). Jeśli zatem Mickiewicz odnotował "dzięcielinę" jako gwarowe określenie "koniczyny" na Wileńszczyźnie czy Nowogródczyźnie, czyli na przeciwnym krańcu Słowiańszczyzny, to by znaczyło, że to określenie było dla Słowian pierwotne, a polska, ukraińska i białoruska "koniczyna", "конюшина", "канюшына". Ale Mickiewicz interesował się innymi językami słowiańskimi, więc tę "ďatelinę" mógł wziąć ze słowackiego czy chorwackiego, a że mu się brzmienie wyrazu spodobało, to go spolszczył i umieścił w "Panu Tadeuszu" pół żartem, a teraz się nad tym głowimy.
  7. Tak odpowiadając na pytanie, to bitwy wygrywa (i przegrywa też) głównodowodzący. Był nim Piłsudski. Akurat do wielkich wielbicieli marszałka nie należę, ale to nie ma nic do rzeczy. Nawet jeśli to Rozwadowski opracował plan, nawet jeśli Piłsudski z trudem go zaakceptował, nawet jeśli rozkazy tylko asygnował, to i tak jemu trzeba przypisać zwycięstwo, bo to ona powołał Rozwadowskiego na szefa swego sztabu i podjął decyzję o realizacji tego planu.
  8. Barwy ruskich pułków

    Nie do końca rozumiem, o co chodzi - czemu akurat 34 jegierski chcesz upmiętnić. W wojnie 1831 roku brał udział Wileński Pułk Piechoty w składzie 2. brygady gen. Nikitina 24 DP gen. Kiszkina VI KP gen. Rosena. Przekroczył granicę 5 lutego w sile 1765 ludzi. Brał udział w bitwach pod Dobrem, Grochowem, Wawrem i Debem Wielkim. Poniósł ciężkie straty, cca 60% - z jego resztek wraz z pozostałościami 47 i 48 jegierskiego stworzono brygadę zbiorową, liczącą 16 kwietnia razem 2111 ludzi, włączoną do II KP Pawła Pahlena. Pod Warszawą go jednak nie było, więc zpewne wrócił pod dowództwo Rosena. Po wojnie rozformowany wraz z całym VI KP (wcześniej Litewskim). Pewna część strat to jeńcy czy wręcz dezerterzy, którzy potem walczyli po stronie polskiej. W wojnie tej brał udział także 34 Pułk Strzelców w składzie 17 DP w V KP gen. Rotha, działającego na Ukrainie, Podolu i Wołyniu. Nie wiem, czy przekroczył granicę Królestwa.
  9. Ależ ja naprawdę bardzo chętnie zapoznałbym się z owymi ustaleniami, i nie ma to - z mojej strony - w najmniejszym stopniu charakteru "pyskówki", ani osobistej, ani innej. Po prostu chciałbym wiedzieć, co owi "mickiewicziania" ustalili na temat tej "dzięcieliny". Kolega sugerował, że te ustalenia zna. Zatem proszę o podzielenie się tą wiedzą. Ponoć po to jest to forum - żebyśmy się dzielili tym, co wiemy. Więc bardzo proszę o wyjaśnienie, co to jest "dzięcielina" - zgodnie z wiedzą mojego szanownego interlokutora.
  10. Skoro Kolega sugeruje, iż czegoś nie zrozumiałem, albo w ogóle nie znam, to ja się chylę w pokłonie wobec Kolegi autorytetu, ale bardzo proszę o przedstawienie, nam maluczkim, owych ustaleń.
  11. Rosyjskie Jegry

    Nie jestem. To znaczy, jestem pewny, że w ponad 100-letniej historii rosyjskich jegrów i kordelasy się zdarzały, i bagnety nożowe. O kordelasach czytałem odnośnie XVIII wieku. W pracy Pусский военный костюм mam dwie ilustracje, przedstawiające jegrów. Na jednej z nich przedstawiony jest strzelec armii z lat 80-ych XVIII wieku. Bagnet trzyma w pochwie, więc nie mam pewności, czy jest kłójny, czy sieczny. Pochwa wydaje mi się szeroka i krótka, stąd moje domniemanie, że sieczny. Nożowym bym go nie nazwał ze względu na brak rękojeści - zwykła tuleja. Na drugim mam owych Finów z gwardii z lat 30-ych XIX wieku. Przy boku mają, zamiast zwykłych pałaszy piechoty, broń znacznie smuklejszą, raczej dłuższą (tak z 75 cm najmarniej), o niemal prostej głowni, choć kształt rękojeści raczej wskazuje na głownię jednosieczną. Nie potrafię powiedzieć, czy jelec ma otwór na lufę - chyba nie, ale pewności nie mam żadnej. Oczywiście przy źródłach ikonograficznych zawsze trzeba mieć na uwadze możliwą niedoskonałość warsztatu malarza. A wybrałeś sobie już, jakiego jegra mundur chcesz szyć?
  12. Z marchewką sprawa trudna, bo równie często spożywa się ją w formie uwarzonej, jak i jarej. Ja językoznawcą też nie jestem, ale jestem native speaker, więc moje wyczucie językowe, znaczenia i ich niuanse, przypisywane poszczególnym słowom i zwrotom, mogą być materiałem, na podstawie którego językoznawcy budują swe opinie. I wg tego mojego prywatnego (ale niezaniebywalnego) wyczucia językowego, warzywo i jarzyna to nie to samo. Weźmy np. bigos. Stwierdzenie "bigos to danie mięsno-warzywne" wydaje mi się całkowicie poprawne. Natomiast "bigos to danie mięsno-jarzynowe" to nonsens. Podobnie fasolka po bretońsku. Podobnie mogę powiedzieć: "w wielu kuchniach europejskich ziemniaki są traktowane jako warzywo", a za chiny ludowe nie powiem, że są "traktowane jako jarzyna"!!! Nic na to nie poradzę. Takie jest moje odczucie językowe. Co najwyżej mogę się spytać innych, czy oni "czują" podobnie? Co wybiorą: "fasola jest warzywem" czy "fasola jest jarzyną"? Które z tych stwierdzeń wyda im się bardziej naturalne? Czy też obie formy są dla nich równoważne? To, że we współczesnej polszczyźnie terminy te stają się coraz bardziej równoważne, to oczywiście fakt, odnotowany w słownikach. Jednak nabieram wątpliwości, czy istotnie to spożywanie w stanie surowym jest tym, co odróżnia jarzynę od warzywa. Co do tego, że słowo "warzywo" wzięło się od "waru", "warzenia", czyli gotowania, raczej wątpliwości nie ma. A skąd "jarzyna"? "Jár" to po słowacku wiosna (a współczesny język słowacki jest istną kopalnią słów staropolskich czy słowiańskich po prostu, weźmy choćby tę "dzięcielinę" która u Mickiewicza "pała"), co się i w polskim zachowało, np. w określeniu "zboża jare", czyli wysiewane na wiosnę. "Jar" to także świeżość, zdrowie ("stary, ale jary"). Ale jeśli poprzestaniemy na znaczeniu "jary"="wiosenny", to "jarzyna" będzie oznaczać coś, co można z pola, łąki czy ogrodu uzyskać na wiosnę i zjeść. Rzecz bardzo ważna "na przednówku", czyli zanim się zbierze zboże. Zatem marchewka, sałata, barszcz, zielony groszek, boćwina, rzodkiew to jarzyny, gdyż zbieramy je już wiosną, przed zbożami. A kapusta czy fasola to nie jarzyny, bo zbieramy je jesienią. Podobnie ziemniaki. Zatem jarzyny też można by gotować... Tu chyba jednak pani dr Wyrwas - z całym szacunkiem dla jej dorobku i Uniwersytetu Śląskiego - coś się poplątało. Przede wszystkim zaskoczyło mnie, że słownik ma podawać definicje. Słownik jest od tego, żeby opisywać, jakie znaczenie powszechnie przypisuje się danemu słowu, a nie od definiowania pojęć. No i wywiodła z tego tezę raczej nie do obronienia. Wg tej tezy, wyrywając z ziemi wspomniną marchewkę, wyrywam "warzywo", ale odciąwszy nać, mam już jarzynę. "Krzak" ziemniaka, z łęciną, liśćmi, kwiatami, na którym stonka siedzi, jest warzywem, a sam kartofel - jarzyną. Pnące się po sznurkach łodyżki fasoli, wraz z liśćmi i niejadalnymi okrywami strąków - to warzywo, a zaś same jadalne, wyrośnięte i dojrzałe nasiona - to jarzyna. Dla mnie to totalny bezsens. Ale jeśli zgadza się to z czyimś wyczuciem językowym - chylę czoła. Trochę miałem wątpliwości, czy warto ten temat ciągnąć, ale w sumie to chyba jest o zapomnianych znaczeniach wciąż powszechnie używanych słów.
  13. Rosyjskie Jegry

    Oddziały lekkiej piechoty powstały w armi rosyjskiej w 1765 roku. Początkowo nazywano je jegierskimi, potem oficjalnie - strzeleckimi (стрелковый батальон), z tym, ze nieoficjalnie określenie "jegry" funkcjonowało jeszcze długo. Początkowo stanowili odrębny rodzaj sił zbrojnych - od zwykłej piechoty różnili się uzbrojeniem (myśliwskie długie kordelasy zamiast bagnetów, albo bagnety z sieczne, zamiast graniastych; czasem karabiny gwintowane), umundurowaniem (jasnozielone mundury z czarnymi pasami, zamiast ciemnozielonych z białymi pasami, trójkątne kapelusze zamiast kaszkietów), organizacją, wyszkoleniem i przeznaczeniem (wyłącznie walka w szyku rozproszonym). Stopniowo te różnice zaczęły zanikać. Bavarsky opisał początki tego procesu - nadanie strzelcom batalionowej, a potem pułkowej organizacji. W końcu (w latach 1810-1911) pułki strzeców włączono do dywizji piechoty (tworzyły ich 3. brygadę), co oznaczało likwidację lekkiej piechoty jako odrębnej broni. Jednocześnie zanikały różnice w ubiorze - w 1807 jegrzy otrzymali ciemnozielone mundury, w 1809 roku - kaszkiety. W kampaniach 1812-1814 mieli być używani już tylko nieco inaczej, byli lepiej przygotowani do walki w tyralierze, ale tworzyli także szyk liniowy i kolumny, w których atakowali na bagnety. Uzbrojenie też podlegało ujednoliceniu. Nawet te różnice stopniowo zanikały. O sytuacji w 1830 roku Puzyrewski pisze, że "różnica między piechotą liniową a strzelcami istniała tylko w doborze ludzi i formie odzieży" - strzelcy zachowali czarne pasy i zielone kołnierze. A ponadto pułki strzelców miały numery, podczas gdy piechoty - nazwy. Być może zanik różnic szybszy był w armii, niż w gwardii. Znam obraz, przedstawiający финский стрелковый батальон лейб-гвардии, gdzie żołnierze mają długie kordelasy przy pasach i fuzje bez bagnetów, wyraźnie odmienne od typowych tulskich karabinów. Później i te różnice zanikały - jegierskie pułki otrzymały, obok numerów, nazwy, a piesze - numery obok nazw. Później nadano jednolite umundurowanie - nie wiem, dokładnie kiedy, ale chyba w latach 80-ych XIX wieku lub trochę wcześniej.
  14. Takie białe, wysokie... Bardzo smaczne, jeżeli je zerwać "za młodu" i zaraz dać na patelnię. Tyle, że do tak dramatycznych posunięć skłonił mnie słowacki atlas grzybów. Lubią też miejsca, gdzie psy siusiuają. Takie narożniki. Jednak tych nie zbieram.
  15. Yarpen Zirgin już to wyjaśnił. Nie sądzę, by była to gwara, z resztą jest to wyraz, który nabyłem zdecydowanie ze źródeł literackich. "War" to tyle, co wrzątek, zatem "warzyć", to gotować. "Warzywo" to coś, co gotujemy przed spożyciem, w odróżnieniu od "jarzyny", którą jemy surową. W produkcji piwa na początek trzeba zagotować - "uwarzyć" ziarna jęczmienia z chmielem, potem zadać to słodem jęczmiennym i drożdżami, czekać, aż "zawrze", czyli zacznie puszczać bąbelki, no i dalej filtrować, beczkować etc. Stąd jedna partia piwa zwie się "warka". I stąd nazwa miejscowości nad Pilicą, w której od stuleci się to odbywało - "Warka". Międzynarodowy koncern, który aktualnie posiada browar w Warce, chce w reklamach nam wmówić, że "warka", to miara objętości piwa. Zastanawiam się, jaki zapruty marketingowiec przekonał ich do lansowania tak totalnej bzdury. Toć prawdziwe znaczenie słowa "warka" może trochę trudniej przedstawić, ale mogłoby być prawdziwym atutem tej korporacji.
  16. Szyk liniowy i kolumnowy

    Proszę wybaczyć, jeżeli znów popadam w manierę odpowiadania "w piętrusach". Romanie, w tym przypadku może i tak, ale ogólnie - nie. Zauważ, że: 1) 1863 rok to już epoka kapiszonowych karabinów gwintowanych - fakt, że niewiele ma to wspólnego z rozwiniętym szykiem piechoty, oraz że nasi dowódcy mogli mentalnie tkwić w epoce napoleońskiej (zda się, że większość wyższych dowódców tam tkwiła aż po 1914 roku), 2) nasza piechota z tego okresu za wzór do naśladowania raczej służyć nie może, zaś strzelano tak, jak lokalny dowódca strzelanie sobie wyobrażał, 3) trzeci szereg może strzelać, położywszy karabin na ramieniu drugiego, pod warunkiem, że żołnierze w trzecim szeregu będą znacząco wyżsi, strzelać celnie mógłby, gdyby ci z drugiego szeregi zamienili się w słupy soli; oczywiście, jeśli zbrojni byli w śrutówki, to większego znaczenia to i tak nie miało, 4) przyklęknięcie pierwszego szeregu było praktykowane w obronie, w ataku na zbyt długo wstrzymywałoby to ruch linii, dlatego strzelały tylko pierwsze dwa szeregi. Wiesz, wyszło nam, że 810 szeregowych w szyku linowym 3-szeregowym brytyjskim zajmowało 150 m frontu, a rosyjskim - prawie dwa razy więcej. To jednak jest bardzo istotnia różnica. Żywię przekonanie, że powodem tej różnicy były odmienności taktyki. Do tego jeszcze wrócę. Harry, jak mogłeś !!! Tak bardziej serio, to oczywiście w podręcznik Schanrhorsta, wydany w 1790 roku, nie dotyczy tzw. "napoleońskiej" taktyki piechoty, w armii rewolucyjnej Francji Schanrhorst doświadczeń raczej nie zdobywał, więc musimy to traktować jako podręcznik taktyki linearnej w jej najbardziej rozwiniętej postaci. W każdym razie dowiadujemy się od niego - dzięku Tobie - paru istotnych rzeczy. No może niekiedy to będą tylko moje domniemania - proszę o sprostowanie, jeśli się rozpędzę. 1. Na żołnierza w szyku Scharnhorsta należy przewidzieć kwadrat o boku 62x62 cm, a nie, jak wynikia z zasad Trębickiego - 75x75 cm. To pewna różnica. 2. Skoro jednak Scharnhorst liczy na "zamknięty" batalion z 500 żołnierzy 124 metry (400 stóp), a nie, jakby to wynikało z prostego rachunku - 103 m (500/3*2=333 stopy), to można domniemywać, że jednak między plutonami zwykle były pewne odstępy. Przy 8 plutonach w batalionie odstępy te wynosiłyby niecałe 10 stóp, z grubsza 3 metry, czyli byłyby znacząco mniejsze, niż u Trębickiego. Pozostaje pytanie, co to jest "zamknięty" batalion? Ja też mało, z grubsza tyle, co od Kukiela, Huperta, Kozłowskiego, Wimmera wyczytałem. I tyle z tego pamiętam, że Brytyjczycy nie przyjęli owej "napoleońskiej" taktyki, tkwili w liniowej, a raczej liniowo-tyralierskiej. W pewnym sensie "przeskoczyli epokę", bo wraz z wprowadzeniem gwintowanej kapiszonówki kolumny straciły sens i powrócono do taktyki tyraliersko-liniowej (kolejność słów nieprzypadkowa). Ale - nie znając szczegółów, w których to tkwi diabeł - mam pewien dystans do tego poglądu. Jednak owe 55 cm na żołnierza w szeregu, przyjmowane już w latach 20-ych XIX wieku zdaje się potwierdzać owe uogólnienia. Nie sądzę, żeby między nami istniała "zupełna odmienność poglądów" w tej sprawie. Podstawowe rodzaje ugrupowań piechoty - tyraliera, zwarta linia, głęboka kolumna, czworobok - istniały już w starożytności, a nawet zaryzykuję tezę, że niektóre formy stosują nawet zwierzęta niektóre stadne. Istotne różnice tkwią w tym, które formy są stosowane incydentalnie, a które systemowo, a wśród tych systemowych - które często, a które rzadko. Oraz którym formom przypisuje się swą zdolność do odnoszenia zwycięstw. W każdym razie poszczególne armie - szczególnie te zwycięskie - wnosiły swój wkład w rozwój taktyki piechoty. Tu akurat wymieniłeś dwie cechy taktyki, które są w jaskrawej sprzeczności z taktyką "napoleońską". W niej bowiem przyjmowano za podstawę szyk trójszeregowy oraz przyjmowano, że każdy żołnierz ma być przeszkolony do walki w tyralierze. No to tu się pokłócimy. Nie napisałem, że "atak na bagnety był rozstrzygającą formą walki", tylko, że "był rozumiany jako rozstrzygająca forma walki". To dość istotna różnica. Wg tego, co wiem, jedyną formą walki, która samodzelnie mogła rozstrzygnąć wynik starcia na danym odcinku, były kartacze artylerii na flance rozwiniętej piechoty. Kule też. To znaczy, że jeśli bateria artylerii znalazła się na tej flance, to los piechoty był przesądzony. Przy ataku ba bagnety czy walce strzeleckiej takiej oczywistości nie było. Nawet jeśli to atak na bagnety przerwał linię przeciwnika, można twierdzić, że stało się to dzięki wcześniejszej walce strzeleckiej. Jak to obrazowo opisuje Tołstoj (niby powieść, ale i źródło zarazem) uciekał ten batalion, w którym ktoś pierwszy krzyknął "бежаiтe". Po drugie masz błędne wyobrażenie o taktyce ataku na bagnety w armii francuskiej czy rosyjskiej. Owszem, atak na bagnety mógł być wyprowadzony z szyku rozwiniętego. Mógł też nastąpić po rozwinięciu "kolumny do ataku" w linię. Jednak "kolumna do ataku" była szykiem, wymyślonym specjalnie do ataku na bagnety. W klasycznym, zdwojonym wydaniu, z dużymi odstępami pomiędzy plutonami, była szykiem bardzo elastycznym. Pierwsze uderzały dwa czołowe plutony, a kolejne kierowały się tam, gdzie były potrzebne. Albo wzmacniały te miejsca, gdzie wróg się wdzierał w głąb szyku, albo szły na boki, by zapobiec oskrzydleniu albo samemu oskrzydlić przeciwnika, albo po prostu wspierały czołowe natarcie. Na polu bitwy mogło nastąpić rozwinięcie kolumny do ataku w szyk liniowy przed atakiem na bagnety, jednak zdecydowanie częściej następowało zwinięcie szyku liniowego do kolumny przed takim atakiem. Odrębnym zagadnieniem są napoleońskie kolumny korpuśne - kilku- czy wręcz kilkunastotysięczne ugrupowania, złożone głównie z piechoty, ale także z jazdy i artylerii, działające swą masą na wybrany odcinek frontu nieprzyjaciela. Ależ nie widzę najmniejszego powodu, by mu wierzyć. Wierzyć to mógłbym Suworowowi, Bagrationowi, Braclay'de Tolly, Kutuzowowi, a także paru innym, którzy naprawdę walczyli z Napoleonem w czasie, gdy był on potężny. Paru pruskich i austriackich generałów też bym tu umieścił. A ten Brytyjczyk miał okazję stoczyć z Napoleonem jedną jedyną bitwę - w porównaniu z Lipskiem to to raczej potyczka była - z Napoleonem, złamanym klęskami w 1812, 1813 i 1814 roku, dysponującym głównie 6-tygodniowymi rekrutami. Że "Anglicy rozwijali się szybciej"? Że zawodowi brytyjscy żołnierze rozwijali się szybciej, niż owi rekruci? No pewnie, że tak. No cóż, teza, że to Wellington pod Waterloo pokonał Napoleona dzięki wyższości taktyki swych wojsk nad taktyką przeciwnika, jest raczej zabawna. No nie, mam nadzieję, że nie będziesz obstawać przy tym, że to było "prostopadle". Prostopadle to możnaby co najwyżej koledze strzelić w podbrzusze. Ukośnie, ukośnie. No może pod kątem 45°, choć raczej tylko 30°. Bez znaczenia dla naszych rozważań. Bardziej mnie interesuje ten szyk piechoty i istniejące w nim odstępy. Oraz przekonanie, że ta, a nie inna forma walki decyduje o zwycięstwie. Ale ten post i tak jest już nieprzyzwoicie długi, więc to, co mam na myśli, sformułuję jutro lub kiedy indziej.
  17. W Warszawie tak. Albo "cebularz", albo - rzadziej - "cebulak". Harry, u Tetmajera jest takie fajne opowiadanie, jak dwaj górale rozmawiają, a co drugie słowo to "hej". A "piwo z kija" to u nas znane.
  18. Ja jestem dość rzadkim okazem warszawiaka, ktorego przodkowie na terenie dzisiejszej Warszawy zamieszkują od lat 120 najmarniej. Mówię więc "szmalec", a nie "smalec" i niech jakiś nowoprzybyły spróbuje mnie poprawiać !!! Niestety nieprawda. Szmalec pamiętam z czasów szkolnych i przedszkolnych. Dziś już tak nie mówię. Co do innych zwrotów: Co więcej, rodowity warszawiak, jak już wyjdzie, to jest na "dworzu", a nie na "dworze". Kiedyś też raczej mówiłem "auto". To chyba kwestia pokoleń, a nie regionów. Drożdżówka to drożdżówka. W dzieciństwie innych słodkich bułek, niż drożdżówki, nie było. Teraz są. U nas nie zawsze, ale słowo to znam od zawsze. Z tym, że "grysik" to była kasza manna, uwarzona na gęsto, pokrajana w kostkę i w takiej postaci podawana. W Warszawie też były tylko obwarzanki, a "bajgle" to w Krakowie, albo Zakopanem. To rzeczywiście dziw nad dziwy.
  19. Szyk liniowy i kolumnowy

    Ależ oczywiście, że brałem w tym udział - apeluję, żeby przestać. I dam dobry przykład. "Unsure"? Wydaje mi się, podobnie jak Romanowi, że wcale nie było to takie jałowe. Po pierwsze: - uzgodliśmy jakiś wniosek. W armiach wielu państw kontynentalnych można przyjąć, że na jednego żołnierza w szeregu rozwiniętego plutonu przypadało cca 75 cm linii frontu (być może niekiedy więcej). Przynajmniej tyle wynika z tego, co pisał Wimmer na podstawie "Przepisów..." i "Dodatków..." Trębickiego. W armii brytyjskiej było znacząco mniej - zaledwie 55 cm. Po drugie: - uwypuklone zostało zagadnienie odstępów między plutonami (używam nazwy "pluton" na określenie największego pododziału, wyodrębnionego w szyku, który stawał bez wewnętrznych odstepów, w armii napoleońskiej i gwardii rosyjskiej była to kompania). Wg Wimmera/Trębickiego w armii KP odstępy między plutonami zdwojonej kolumny do ataku były szerokie na pół plutonu. Wg szkiców z materiału, linkowanego przez Romana Różyńskiego (http://napolun.com/m...y_tactics_4.htm - nie potrafię ocenić jego wiarygodności) odstęp między kompaniami napoleońskiej zdwojonej kolumny do ataku także istniał, trudno jednak powiedzieć, jakiej był szerokości. Co więcej - założyłem, że odstęp pomiędzy plutonami w szyku rozwiniętym wg "szkoły Trębickiego" był podobny, tak też wynika z zamieszczonych u Wimmera szkiców. Jednak ze szkiców i ilustracji, przytaczanych przez Romana Różyńskiego, wynika raczej,że bądź był znacznie węższy lub nie było go niemal wcale. Bez poparcia słowa pisanego jednak ilustracje niewiele dają - taki prostąkącik na szkicu może oznaczać samą linę plutonu, a może też cały front plutonu wraz z "przynależącymi" do niego odstępami, które przecież nie były całkiem puste (oficerowie i podoficerowie starsi, tyralierzy, lekka artyleria, poczet sztandarowy też się gdzieś musiał zmieścić). Obrazy zaś to tylko obrazy - po pierwsze, wyglądają mi trochę na "kossaki", malowane długo po epoce napoleońskiej (mogę się mylić, nie podano ich pochodzenia), a poza tym artysta maluje, żeby było ładnie, a niekoniecznie - żeby było tak, jak było na prawdę. Po czwarte: - wg moich oszacowań rozwinięty batalion piechoty w składzie etatowym KP (a więc pewnie i rosyjskiej) zajmował front o długości 285 m lub nieco krótszy, przy liczebności 500 żołnierzy odpowiednio mniej (176 m lub trochę mniej), ale nie 92-116 m, który to pogląd w dyskusji się pojawił. Jednocześnie - wierząc Nafzigerowi i Harremu - oraz przyjmując, że w armii brytyjskiej odstępy między plutonami były bardzo małe - dla armii brytyjskiej dostajemy front batalionu długości nieco większej, niż 150 m dla 810 szeregowych i 92 m dla 500 szeregowych. Różnica ogromna. Jak ją wytłumaczyć? Parę ciekawych zagadnień powstało do dalszej dyskusji i jest o czym gadać. Na początek pytanie: Harry, czy armia brytyjska przyjęła taktykę tyraliersko-liniowo-kolumnową w wydaniu "napoleońskim"? Rozumiem przez to rozpuszczanie w tyralierę części batalionów liniowych i atak na bagnety, rozumiany jako rozstrzygająca forma walki? Pozdrawiam
  20. Szyk liniowy i kolumnowy

    W armii KP robiono to faktycznie kompaniami, po uprzednim wydzieleniu najwyższych z batalionu do kompanii grenadierskiej. Utworzenie kompanii woltyżerskich miało nastąpić dopiero przy rozwijaniu batalionu na stopę wojenną, faktycznie - nigdy nie nastąpiło (dokładniej - kompanie woltyżerskie na początku tworzono, potem rozwiązano, wcielając woltyżerów do fizylierów). Nie widzę sprzeczności - czucie między łokciami nie wyklucza odstępu między barkami. A mógłbyś podać więcej informacji o owym "Przepisie musztry...". Czyli jednak wystaje? To tylko Ci się tak wydaje . Nic ta nie ma o tym, by był to "maksymalny interwał". Prądzyński pisze po prostu, że tyle żołnierz zajmuje miejsca w szyku. I tu może dochodzimy do sedna sprawy - przepisy, które żołnierzom wpajano na mustrze, często okazywały się zupełnie nie do zastosowania w polu. Tak trochę mi przykro, że starając się wiekszemu gronu czytelników przybliżyć zasady tzw. taktyki kolumnowej sprowokowałem dyskusję, która toczy się trochę na zasadzie "a ja wiem więcej :thumbup: ". Nie zamierzam pretendować do roli tego, kto o tej taktyce wie najwięcej. Zgoda - wiem mniej !!! Apeluję jednak - jeśli ktoś wie więcej, niech to napisze. Niekoniecznie w kontrze do innego autora.
  21. Szyk liniowy i kolumnowy

    Przytaczałem już źródła, które Wimmer podał dla tego fragmentu tekstu. Nie podzielam (najwyraźniej podobnie jak Wimmer) maniery podawania źródła informacji dla każdego akapitu. To bez sensu. Wimmer podał trzy źródła informacji dla fragmentu tekstu, obejmującego niecałe 2 strony: "Przepisy obrotów liniowych dla piechoty", Warszawa 1820, "Dodatek do przepisów frontowej służby piechoty" Warszawa 1829 oraz Tokarza "Armia Królestwa Polskiego". Dodatkowo przytoczył dwie prace Wronieckiego, mające charakter źródłowy. Cztery materiały źródłowe i jedno, powszechnie poważane, opracowanie to chyba wystarczy na niecałe 2 strony? Tokarz i Puzyrewski w ogóle nie podawali źródeł w przypisach, omawiali je we wstępie swych prac. Taki był wtedy obyczaj. Czasem żal, ale to nie oznacza, że ich prace są bez wartości. Natomiast źródła też często wprowadzają w błąd. Fakt - poza Wimmerem nie znalazłem. Zapewne dlatego, że dla współczesnych było to oczywiste - ustawiali się obok siebie, tak, by sobie nie przeszkadzać.
  22. Taktyka w wojnie 1920

    Bavarsky, bardzo wysoko oceniam Twe umiejętności wyszukiwania tekstów źródłowych, czy też pochodzących z mało znanych opracowań, oraz fakt, że się z nami efektami swych poszukiwań dzielisz. Trochę jednak przeszkadza mi - w pełnym zrozumieniu treści - brak informacji o źródle, z którego czerpiesz. Co więcej - czasem nie wiem, gdzie się kończy i zaczyna Twój komentarz, a gdzie jest treść cytatu. Dla przykładu - obecnie nie wiem, czy dyskutując z poglądem, iż na przełomie maja i czerwca mieliśmy okazję do rozbicia armii Budionnego, dyskutowałbym z Tobą, czy z kimś mi nieznanym i dawno nieżyjącym. Z szacunkiem JC
  23. Wolne przewodnictwo tak czy nie?

    Pewnie będę nudny, ale do mnie nie przemawia. Bo co to znaczy "lepszy"? Jakość usług przewodnickich trzeba rozpatrywać w skali co najmniej trójbiegunowej: a) zgodność przekazywanych informacji z istniejącą na ten temat wiedzą, jak najbardziej aktualną i obiektywną, b) zgodność przekazywanych informacji z oczekiwaniami klienta - z jego dotychczasową wiedzą, przekonaniami, uprzedzeniami, kultywowanymi stereotypami etc., c) atrakcyjność sposobu przekazywania informacji, przy czym a) i b) są ze sobą sprzeczne, zaś c) jest od nich niezależne. Inaczej mówiąc (tak trzymając się południowo-wschodniej częśći Polski): - przewodnik A relacjonuje najnowszą obiektywną wiedzą, bez żadnych ustępstw co do tego, co słuchacze chcą usłyszeć (np. uczestnikom wycieczki radiomaryjnej będzie opowiadał zarówno o okrucieństwach akcji "Wisła" i niszczeniu cerkwi w latach 30-ych, jak i o mordowaniu Polaków na Wołyniu w latach 40-ych, nie faworyzując żadnej ze stron), - przewodnik B idealnie wpasowuje się w to, co chcą usłuszeć klienci, czyli tej samej wycieczce będzie opowiadał o odwiecznie polskich Grodach Czerwieńskich, Chrobrym i Piłsudskim jako zdobywcach Kijowa i Ukraińcach, którzy w czasie II WŚ współpracowali zarówno z Hitlerem, jak i Stalinem, w celu mordowania Polaków (nie oznacza to, że kłamie, po prostu wybiera te fakty, o których klienci chcą słuchać, a inne przemilcza), - przewodnik C opowiada ciekawe historyjki, a to o Biesach i Czadach, a to o zbójniku Beskidzie, o kulturze przeworskiej i osadnictwie wołoskim, byle co, raczej nie zahacza o tematy drażliwe, ale opowiada to tak, że przyjemnie się go słucha. Beato, przyjmując, że A i B też mówią w miarę ciekawie, to który z nich jest najlepszym przewodnikiem ? Wg mnie - ktoś pośredni między A i C, ale bardzo zbliżony do A. Owszem, formę, w której przekazywane informacje są ujęte, przewodnik powinien umieć dostosować do możliwości percepcji odbiorcy, ale treść powinien starać się zachować. To byłby dla mnie idealny przewodnik. Obawiam się jednak, że dla większości uczestników wycieczek ideałem będzie ktoś pośredni między B i C, często bliżej B. A skoro podoba się uczestnikom, to chętnie z jego usług będą korzystać i mali organizatorzy wycieczek, i oficjalni touroperatorzy. Gdyby dotychczasowe regulacje zapewniały, że działający przewodnicy bedą zbliżeni do typu "A" lub "A+C", byłbym za ich zachowaniem. Ale że nie zapewniają, co niejednokrotnie miałem okazję zaobserwować, a niekiedy doświadczyć, to ja nie wiem. Kurs i egzaminy teoretycznie zapewniają, że przewodnik ma odpowiednią wiedzę. Ale nie dają gwarancji, że z niej w pełni skorzysta.
  24. Prośba o wzięcie udziału w badaniu na potrzeby pracy mgr.

    No to tak. Przez parę lat prowadziłem zajęcia z badań rynkowych i marketingowych, dziś już nie, ale wciąż mnie takie ankiety interesują. Więc kliknąłem na Twoją ankietę, tak dla ciekawości - jednak gdyby była sensownie zaprojektowana, to bym ją wypełnił w całości. Jednak przerwałem wypełnianie. Więc nie była sensownie zaprojektowana. Przynajmniej dla mnie. I to nie jest żadna teza do dyskusji, to jest fakt - przerwałem jej wypełnianie, choć przystępując do niej, miałem zamiar ją ukończyć. Dlaczego? Na prośbę autora wykasowałem treść swego wpisu - conie oznacza, że zmnieniłam zdanie. Prośbę uważam za zasadną. Psychstudneta "tzymam za słowo" iż po zakończeniu przeprowadzania badania z chęcią wyjaśnię cel badania.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.