jancet
Użytkownicy-
Zawartość
2,795 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez jancet
-
Bunt "partii wojskowch" i inne blefy PZPR
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Polityka, ustrój i dyplomacja
Laro, nie mnie kogokolwiek pouczać, ale pozwól, że się podzielę z Tobą pewną wątpliwością. W ciagu paru dni założyłaś 4 odrębne watki, dotyczące w zasadzie tego samego zagadnienia. Ja się trochę w tym gubię. Wydaje mi się, że już o tym pisałem, ale okazuje się, że faktycznie, lecz było to w innym wątku. Więc mam taką skromną prośbę. Nie zakładaj piątego. Podtrzymuj dyskusję w tych czterech. Tak mi się wydaje, że tak będzie fajniej. -
Witaj, drogi kolego. W zasadzie to o operacji łapanowsko-limanowskiej nie wiem nic, ale że odwołałeś się do tradycji armii rosyjskiej, sięgającej 1831 roku - a to już moje zabawki - więc coś chyba mogę wyjaśnić. Około 1830 roku większość pułków rosyjskich nosiła nazwy, które nawiązywały do miast lub regionów Cesarstwa (np. "Miński", "Wołyński"), postaci historycznych (np. "Kutuzowa"), tytularnych szefów (np. "Arakczejewa". "ks. Pawła Meklemburskiego") a nawet odznaczeń ("Orderu Wojskowego"). Generalnie dopatrywanie się związku między nazwą a miejscem rekrutacji żołnierzy czy miejscem stacjonowania pułku jest mocno ryzykowne. Rosja, odmiennie niż Niemcy i Austro-Węgry, nie stosowała systemu kantonalnego, wiążącego pułk z pewnym regionem, choć były wyjątki w gwardii. I tak w Finladzkim Pułku Dragonów II Dywizji Dragonów V Korpusu Kawalerii chyba w ogóle nie było Finów (przynajmnjej nic o tym nie wiem), natomiast Finlandzki Lejbgwardyjski Pułk Strzelców składał się wyłącznie czy niemal wyłącznie z Finów. Wyjątki wyjątkami, jednak generalnie aż do końca istnienia caratu obowiązywała zasada mieszania w pułkach rekrutów z różnych części imperium. Jedynie wojska kozackie i im podobne były tworzone z reguły zgodnie z zasadą terytorialności. Istotnie trudno znaleźć porządne opracowania, dotyczące frontu wschodniego w "Wielkiej Wojnie". A Węgrzy fakycznie kultywują pamięć o żołnierzach z ostatniego momentu węgierskiej wielkości, choć chyba (przynajmniej tak to pamiętam z moich podróży) częściej chodzi o "honvéd" - piechotę, obronę narodową, niż o "huszár" - kawalerię. Chyba w każdym madziarskim miasteczku jest pomnik ku czci poległych w tej wojnie jego mieszkańców. To raczej jakieś legendy, a miejscami - wierutne bzdury. Watpię w to, by w 1831 roku w armii rosyjskiej powstały nowe jednostki. Wiem o pułkach rozwiązanych, a pozostałe raczej koncentrowały się na uzupełnianiu strat. Z resztą dzialania zakończyły się dopiero 21 października, zważywszy, że decyzje musiałyby zapaść w Petersburgu, a kurier jechał tam tydzień, to powołanie nowych pułków przed końcem roku zdaje mi się fizyczną niemożliwością. W pewnym sensie logicznym się zdaje, że włączywszy do Imperium nowe terytoria, nadano jakimś pułkom nazwy, z tymi terenami związane. Ewidentną bzdurą jest opis genezy pułku Zamojskiego. Pomijając już, że nie ma go w wykazach jednostek, biorących udział w tej wojnie, to nie mógł schronić się po rozbiciu w Zamościu. Z bardzo prostej przyczyny - Zamość przez cały czas tej wojny, aż do 21 października 1831 roku, pozostawał w rękach polskich. Bzdura. Podobnie z pułkiem Praskim - trudno uwierzyć, że atakował Pragę podczas tamtej wojny z tej prostej przyczyny, że Praga nie była wtedy w ogóle atakowana. Mogłoby chodzić o "bitwę pod Pragą", częściej zwaną "bitwę pod Grochowem" - tylko że pułki biorące w niej udział są dobrze znane i "Praskiego" tam nie ma. Niestety, to co "udało Ci się ustalić" jest kompletnie niewiarygodne.
-
Transformacja w Polsce i jej bohaterowie
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Pytając, co to wtedy była "S" miałem na myśli pewien rozziew pomiędzy postawą Komitetu Obywaltelskiego "S" i związku zawodowego "S". O ile w 89 i w pierwszych miesiącach 90 roku "rząd dusz" sprawował KO "S", to potem KO się de facto rozpadł i 4 z 6 wymienionych przez Ciebie osób przestało być liderami "S", wręcz przeciwnie - stali się oni wrogami NSZZ "S". A o co chodziło Wałęsie, gdy zaczynał "wojnę na górze" dalibóg, pewny nie jestem. Jednak to raczej widać było wyraźnie, że tęskni do systemu z nieco większą nutką autorytaryzmu. A system konstytucyjny był dość płynny i niewyraźny (słynna "falandyzacja prawa"), więc gdyby Wałęsa wygrał drugie wybory prezydenckie, to zapewne kształt konstytucji byłby inny i mielibyśmy system prezydencki, który niekoniecznie byłby kopią amerykańskiego. Wałęsa nie był wtedy wcale takim zadeklarowanym demokratą, jakim dziś się maluje, i ja tam miałem wtedy spore obawy co do losów demokracji pod jego przywództwem. Nie tylko ja z resztą - toć te drugie wybory przegrał. No i pamiętajmy o tym, co się wydarzyło w listopadzie i grudniu 1990, między I a II turą wyborów prezydenckich. ROAD (Mazowiecki) i SdRP (Cimoszewicz) wprawdzie w I turze poniosły klęskę, jednak gdyby po niej ogłosiły hasło "wszystko, byle nie Wałęsa" to prezydentem zostałby zapewne Stan Tymiński. I choć wiem i rozumiem, że wiele formułowanych pod jego adresem oskarżeń to była brutalna gra wyborcza (on z resztą też ją stosował), to i tak po prostu nie wiem, kim on był, czy to był naprawdę taki 'self-made-man', jakim się przedstawiał, a jeśli jednak miał jakiś aparat wyborczy do dyspozycji, to co to był za aparat. Nawet jeśli przyjąc, że to taki "samorodek" był, to po objęciu tak ważnego stanowiska pojawiłyby się wokół niego wiele różnych sił i nie wiadomo, co by z tego wyszło. Wołanie o "trzecią, polską drogę" - nie socjalizm, nie kapitalizm, więc i niekoniecznie liberalna demokracja - były w latach 80-ych i 90-ych dobrze słyszalne i dobrze przyjmowane przez wielu Polaków. Co by z tego wynikło? Ja tam się cieszę nadzieją, że już się tego nie dowiem . Ps. Wymieniłeś nazwisko Kaczyńskiego, zapewne szło o Jarosława. Nie chcę się w najmniejszym nawet stopniu wypowiadać się o nim, ponieważ jest on nadal pierwszoplanowym politykiem, a ja wolę dyskutować o historii. Mam nadzieję, że nie otworzy tu się "puszka z pandorrą" . -
Transformacja w Polsce i jej bohaterowie
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
No tak - co to wtedy była "S" i czego chciała? Dość często obrońcy idei socjalizmu powołują się na całkiem zasadne domniemanie, że gdyby we wrześniu 1980 roku wśród strajkujących robotników przeprowadzić referendum z pytaniem "czy chcesz wprowadzić w Polsce kapitalizm", 95% odpowiedziałoby "NIE". Z jednej strony muszę przynać, że też tak uważam - z drugiej, że to tani populizm. Ale coś jest na rzeczy. Myślę, że bardzo znaczna część członków "S" czy w ogóle "ludzi pracy" w 1989 czy 1990 roku zdecydowanie wolałaby "zmianę jednej demokracji ludowej na drugą" niż wprowadzenia wolnego rynku i zwyczajnej demokracji. Z resztą w kolejnych latach nie tak wiele się zmieniło aż do dnia dzisiejszego włącznie. -
Łolaboga, ale się porobiło . Secesjonisto, jako były touroperator powiem, że Beata w tym ma rację, że koszt usług przewodnickich stanowi zwykle ułamek procenta kosztów całej imprezy, vel pakietu. Więc touroerator na tym raczej nie oszczędza, bo nie ma po co. Ważniejsze są sprawy organizacyjne. Nie zmienia to faktu, że dla organizatora wycieczki uczniowskiej czy klubowej cena usług przewodnickich może być bardzo istotna. Natomiast jako wykonujący aktualne zajęcie ustosunkuję się do Twego stwierdzenia, iż: Tu nieporozumienie między Tobą a Beatą bierze się stąd, że Beata rozumie rynek tak, jak klasycy ekonomii (więc oferentów traktuje jako część rynku), zaś Ty - w sensie marketingowym, gdzie rynek to klienci. Beato, o ile wiem, licencjonowanie przewodników górskich ma pozostać, więc może niektóre Twe obawy są zbyteczne. Co do samej deregulacji, to mam taki pogląd: 1. Powinni istnieć tylko i wyłącznie licencjonowani przewodnicy - tacy po kursie i egzaminie. Tylko ktoś taki powinien mieć prawo nazywania się przewodnikiem, nosić odznakę, czy jakieś inne wyróżniające go elementy stroju. Ta odznaka, ten egzamin i kurs powinien dla klienta być gwarancją wysokiej jakości oferowanych usług. Powinny być trudne do osiągnięcia, a może także podlegające okresowej weryfikacji. 2. Prawo do oprowadzania wycieczek powinien mieć każdy. Społecznie i zarobkowo. Ktoś uznał, że się do tego nadajesz - "jego kiszki, jego franca". Ale nie powinien mieć prawa nazywać się "przewodnikiem". Ta nazwa powinna być zastrzeżona dla tych po kursie i egzaminie. Klient powinien mieć prawo do łatwo dostępnej informacji, kto jest kim. 3. Powinny istnieć odrębne regulacje, dotyczące terenów górskich, muzeów i parków narodowych. Tak, po przeczytaniu tej polemiki i paru rzeczy w prasie, wydaje mi się, że to jest dość rozsądny kompromis. Deregulacja - i owszem, ale zostawmy te przewodnickie "dystynkcje" !!! Beato, jak czytam Twoje wypowiedzi, to odnoszę wrażenie, że bardziej Cię złości fakt, że jakiś walet żołędny będzie sam się nazywał przewodnikiem, niż to, że Ci robotę zabierze. Bo Ty i wielu innych włożyło tyle wysiłku, by ten tytuł zdobyć. Yarpenie Zirginie, możesz tę propozycję przedstawić w planowanym wywiadzie.
-
Taak, na forum to łatwo było mi się mądrzyć, a jak przychodzi do zrobienia czegoś konkretnego, to najchętniej bym schował głowę w piasek . No ale spróbuję. Zapytam się o to, czego po prostu nie wiem. Nie wnikam w to, czy powinienem to wiedzieć. 1. Przewodnicy górscy mają pozostać. Cytując Politykę 11(2850)/2012 "Wysokie wymagania [...] pozostaną jedynie wobec przewodników górskich. Wycieczki w inny teren będzie mógł prowadzić każdy...". Jak - wg nowych zasad, będziemy wytyczać granicę między "górami" a "innym terenem"? Dotychczas problem nie był palący, gdyż każdy przewodnik był przygotowany z metodyki prowadzenia grupy, orientacji w terenie, pierwszej pomocy. Nie wiem, czy granica między "górami" a "innym terenem" była dotychczas ustalona przepisami, czy jedynie zwyczajowo. Jeśli przepisami, to jak brzmiał ten zapis? Czy nie należy rozważyć jego doprecyzowania czy zaostrzenia wobec uwolnienia uprawnień przewodnika terenowego? 2. Co z przewodnikami muzealnymi? Jeśli chodzi o klasyczne muzea, to tam porządku strzegą pracownicy muzeum i kiepski przewodnik co najwyżej spowoduje błahość informacji, przekazywanej oprowadzanym. Ale np. w skansenie niewłaściwie oprowadzani turyści mogą spowodawać niepowetowane straty w zwiedzanych obiektach. Tam czasem trudno zwiedzającemu określić, co jest owym cennym obiektem, a co należy do zwyczajnego jego otoczenia. Granica między eksponatem a zwykłą rzeczą nie jest jednoznaczna. 3. Co z przewodnikami po wybranych parkach narodowych lub ich częściach? Problem podobny, jak w pytaniu 2. Obręb Ochronny Orłówka Białowieskiego Parku Narodowego to nie góry. Czy każdy będzie mógł tam oprowadzać swą grupę? Tam trasa zwiedzania nie jest nawet oznakowana, po prostu każdy licencjonowany przewodnik ma ją znać. Oczywiście wymalowanie znaków to nie problem, ale co zrobić z niezależną od Parku osobą, która na jego teren wprowadziła turystów i szlak... zgubiła? Przez nieumiejętność orientacji w terenie albo celowo, żeby uatrakcyjnić "swoją" wycieczkę. 4. Zniesienie obowiązku posiadania uprawnień przewodnika nie musi oznaczać zniesienia tytułu przewodnika. Dla przykładu - nikt nie zmusza kogoś, kto chce zarabiać, planując i pielęgnując ogrody, do posiadania jakichkolwiek uprawnień. Jednak klient, któremu zależy na wysokiej jakości usługi, chętniej zatrudni osobę z tytułem inżyniera po architekturze krajobrazu nawet bez doświadczenia, niż kogoś, kto ani doświadczenia, ani tutułu nie posiada. Czy nie należałoby pomóc klientom w wyborze osób, które mają wykonywać zadania przewodników i pilotów, poprzez zamianę uprawnień przewodnika czy pilota na tytuł przewodnika / pilota, nadany przez kogoś. Oczywiście, organizacje dotychczas szkolące przewodników i pilotów mogą to robić nadal po deregulacji, na zasadzie dobrowolności. Ale czy resorty, zajmujące się turystyką, kulturą i dziedzictwem narodowym mają zamiar w jakiejkolwiej formie te, nader pożądane, działania wspierać. To tak trochę jak rangi na forum :thumbup: . Wysiłem się, więc jeśli w czymś pomogłem, to mnie pochwal, a jeśli napisałem bzdury - zgań, niech znam swoje miejsce .
-
Transformacja w Polsce i jej bohaterowie
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Nie do mnie skierowałaś, Laro, pytanie, ale napiszę, co uważam. Uważam, że nie da się powiedzieć, które z czterech kół w samochodzie osobowym jest najważniejsze. Muszą wszystkie cztery być sprawne, żeby samochód jechał (wbrew temu, co niekgdyś Laskowik mówił o traktorze). Wg mnie te cztery koła to: 1) narastające w PZPR i ogólniej w strukturach władzy od początku dekady Gierka przekonanie, że naród jednak trzeba czymś stale pozyskiwać, że nie da się tak po prostu nim władać przy użyciu "aparatu przemocy", zaś "realny socjalizm" niekoniecznie jest najlepszy, jako może być, a i tak niekoniecznie będzie najlepszym z istniejących systemów, 2) narastające we władzach KPZR przekonanie o ekonomicznej porażce systemu realnego socjalizmu, za którą przyjdzie i przegrana na polu militarnym, a co za tym idzie - pojawianie się poglądów analogicznych, do tych, opisanych w 1), 3) powstanie w Polsce społeczeństwa obywatelskiego (choć później okaże się, że było to zjawisko nader płytkie) z ruchami i strukturami oficjalnymi, nieoficjalnymi i przede wszystkim ruchem nielegalnej opozycji, dobrze zorganizowanej, kierowanej, która była zdolna obiecać starej władzy współistnienie, współrządzenie albo przynajmniej - łagodne odejście, 4) postawa rządów zachodu, przede wszystkim USA, którą określiłbym jako zarazem ostrą i elastyczną - "nie musimy być wrogami, ale póki jesteśmy, będziemy działać przeciw wam". I żadne z nich nie było ważniejsze od pozostałych. -
Gdyby Jaruzelski nie został Prezydentem?
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Historia alternatywna
A skąd ta pewność? 19 lipca 1989 roku nikt nie wiedział, jak sprawy się potoczą. O Północnej Grupie Armii Radzieckiej już pisałem. Ale były jeszcze NRD z Honeckerem, Czechosłowacja z Husákiem, Rumunia z Ceauşescu. Rozpad bloku nie był jeszcze przesądzony. Gdyby prezydentem w Polsce został głośny antykomunista, byłoby to odczytane jako deklaracja wystąpienia z bloku i zapewne bardzo źle przyjęte zarówno w partiach komunistycznych bratnich państw, jak i w samej KPZR. Jedno plenum i Gorbaczow mógł nie być gensekiem. Oczywiście teraz można na podstawie dziś dostępnych materiałów wykazywać, ze z wielkim prawdopodobieństwem rzeczywiście "ZSRR nie zrobiłby kompletnie nic nawet jakby Wałęsa został Prezydentem w 1989 r.", tylko że: 1) wówczas nie posiadano tych informacji, 2) wielkie prawdopodobieństwo to jednak nie pewność. -
Gdyby Jaruzelski nie został Prezydentem?
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Historia alternatywna
PZPR był trupem. Ale wciąż był ZSRR i wojska radzieckie w Polsce. I - być może - grupa polskiego betonu partyjnego, która rada była powtórce z Węgier czy Czechosłowacji. Wprawdzie Gorbaczow jej nie chciał, ale jego pozycja nie była nie do naruszenia. Gdyby pucz Janajewa się udał ??? -
Transformacja w Polsce i jej bohaterowie
jancet odpowiedział LaraDelBelomondo → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Mogło. Wiesz, dziś się wydaje to oczywistym, ale w 1990 roku wcale nie było. Generalnie pytanie dotyczy kilkunastu ówczesnych państw, część z nich była formalnie samodzielnych (NRD, Polska, Czechosłowacja, Rumunia, Węgry, Bułgaria, Jugosławia, Albania) oraz republik radzieckich (Estonia, Łotwa, Litwa, Białoruś, Ukraina, Mołdawia). Razem 14. Z tych 14-u jedno znikło, dwa się rozpadły, przy czym w jednym właściwie nadal trwa coś w rodzaju wojny, a przynajmniej - braku pokoju. Czy na Białorusi, Ukrainie, Mołdawii, w Kosowie mamy pełną demokratyzację? Wolne żarty ! Czy w Polsce nie mogło się potoczyć tak, jak na Białorusi? Ależ oczywiście, że mogło. Pamętacie Stana Tymińskiego? Czy na Słowacji nie mogło się potoczyć tak, jak na Białorusi? Ależ podczas rządów Mečiara wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się to potoczy. Czy można powiedzieć, że w Serbii, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Czarnogorze, Kosowie, Macedonii mogło się nie udać? Pewnie że mogło, trudno orzec, że sie w ogóle udało. Oczywiście, można powiedzieć, że każde z tych państw miało problemy, których my nie mieliśmy. Potężne mniejszości narodowe, które - de facto - w takiej Łotwie były większością. Albo potężna irredenta - duża liczba ludności narodowej, żyjąca tuż poza granicami narodowego państwa. Z tym do dziś nie uporały się Serbia i Węgry. My nie mieliśmy ani dużych mniejszości, ani znaczącej irredenty. Ale mieliśmy inny problem, którego pozostała 12-tka nie miała. Niepewność granicy zachodniej. Czy ktokolwiek może powiedzieć, że wysunięcie roszczeń terytorialnych przez zjednoczone Niemcy już w 1989 można było uznać za niemożliwe? Ja zawsze twierdziłem, że tak, ale sam fakt, że się o tym rozmawiało, świadczy, że tak całkiem wykluczyć tego się nie dało. A pucz Janajewa? Nie mógł się udać? Ależ mógł, niewiele brakowało. A w tym czasie jeszcze jednostki radzieckie wycofywały się z Polski... A Kaukaz i Zakaukazie? A Azja Środkowa? A Kuba i Korea Połnocna? Czy w Wietnamie, Kambodży, Laosie panuje dziś demokracja? To niby jakaś egzotyka, ale czy w Albanii panuje demokracja? Nie wiem, wiem że docierają do mnie jakieś wieści o wyborach na Chorwacji, Serbii, Grecji, a Albania - czarna dziura !!! Nie wiem nic. To, że to się udało w większości z tych 14 państw (konkretnie w 9 się udało, w 5 nie do końca, tyle że z tej nieszczęśliwej piątki (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Jugosławia, Albania) powstało 11 (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Naddniestrze, Słowenia, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, Kosowo, Serbia, Macedonia). Więc powiem tak - oczywiście, że nie mogło się nie udać. W 20 aktualnie istniejących europejskich państwach postsocjalistycznych (jedno znikło) bez wojny, bez rozlewu krwi, w 9 doszło do ukształtowania się demokratycznego systemu, zaś w 11 do tego nie doszło, bądź doszło, ale w wyniku działań wojennych. Poza Europą to chyba w żadnym kraju postsocjalistycznym nie mamy dziś wiarygodnej demokracji. A jeśli jest, to też osiągnięta po działaniach wojennych. Więc przeważnie się nie udało. Zatem mogło się nie udać. -
No właśnie, ja też już się gubię. Moją tezą było, że dostęp obywateli do broni strzeleckiej, szczególnie krótkiej, ma się nijak do skuteczności aparatu ucisku i przemocy, jaki - wg teorii marksizmu - stanowią policja i wojsko. Sformułowałem tę tezę w opozycji do twierdzenia Romana Różyńskiego, iż ograniczanie dostępu do broni obywatelom świadczy o wrogim stosunku władz do społeczeństwa, przez nie rządzonego. Zauważny, że wprowadzenie ustroju socjalistycznego w Rosji w wyniku wojny domowej odbyło się w sytuacji, gdy dostęp do broni był właściwie nieograniczony - po demobilizacji armii carskiej karabiny, ckm-y i armaty po prostu zostały porzucone lub przejęte przez tego, co chciał je przejąć. Podobnie w latach 1944-1945 i po części w następnych polskich stodołach znajdowało się dużo broni, i to długiej, wojskowej - niczego to nie zmieniło. W dziejach Kambodży vel Kampuczy biegły nie jestem, ale o ile wiem, Pol-Pot to początkowo dzielny partyzancki przywódca, zatem też wprowadził swój reżim w czasie, gdy łatwo było o broń. Delwin pisze, iż: generalnie tłuc masowo ludność cywilną jest trudniej gdy jest ona uzbrojona. Nawet tylko w broń ręczną. Pozwolę sobie się z tym stanowczo nie zgodzić. Zdecydowanie łatwiej użyć broni maszynowej, pancernej, śmigłowców, artylerii do ludności uzbrojonej w broń strzelecką, niż do całkiem nieuzbrojonej.
-
W parkach narodowych sprawę komplikuje fakt, że o zasadach zwiedzania parku decyduje jego statut. W tym statucie oraz w wydanych na jego podstawie zarządzeniach Dyrektora może być całkowity zakaz wstępu na pewne obszary bądź w określonym czasie, zakaz wstępu bez przewodnika z licencją Parku (czyli jednocześnie zakaz zwiedzania indywidalnego), zakaz wstępu grup i pewnie parę innych pomysłów. Niemal wszędzie obowiązuje zakaz poruszania się poza znakowanymi szlakami, zakaz biwakowania poza wyznaczonymi miejscami. Klasycznym przykładem może być Białowieski Park Narodowy (fragment z oficjalnej witryny internetowej): "Obręb Ochronny Orłówka Osoby indywidualne i wycieczki grupowe mogą zwiedzać obszar objęty ochroną ścisłą idąc nieoznakowaną w terenie trasą „Do Dębu Jagiełły” wyłącznie pod opieką przewodników turystycznych posiadających licencję wydaną przez Dyrektora BPN. W grupie prowadzonej przez przewodnika może być maksymalnie 20 osób (łącznie z opiekunami grup młodzieży). W czasie wiosennych roztopów oraz w okresach intensywnych opadów obszar objęty ochroną ścisłą (dawny Rezerwat Ścisły) może być zamknięty dla ruchu turystycznego. Obręb Ochronny Hwoźna Turyści indywidualni po szlakach Obrębu Ochronnego Hwoźna mogą poruszać się bez przewodnika. Grupy zorganizowane, liczące ponad 10 osób, muszą mieć licencjonowanego na BPN przewodnika". Uprawnienia na województwo podlaskie nic nie dają na terenie terenie Białowieskiego Parku Narodowego. Może posiadanie ich jest warunkiem koniecznym uzyskania licencji - nie wiem. W każdym razie deregulacja niewiele w tej materii zmieni. Dlatego ogólne pytanie "a jak jest w parkach narodowych" nie znajdzie odpowiedzi, bo jest różnie. Systuację w Białowieskim opisałem - w części wstęp wyłącznie z przewodnikiem licencjonowanym przez Park, na pozostałym obszarze - wstęp dla grup wyłącznie z przewodnikiem licencjonowanym przez Park. Inne uprawnienia nie są honorowane. W Górach Stołowych, o ile dobrze się zorientowałem, Park wydaje licencje na oprowadzanie grup po Szczelińcu i Błędnych Skałach i przewodnicy bez nich nie mogą tego robić. O coś takiego mogę podejrzewać w Polsce jedynie jeszcze Tatrzański Park Narodowy, z tym, że tu sytuacja jest o tyle odmienna, że na Tatry zawsze trzeba było mieć specjalne uprawnienia. Ciekawe i rzadkie rozwiązanie jest w TANAP-ie (Tatranský Národný Park), gdzie licencjonowani przewodnicy (o ile wiem, są oni pod nadzorem i Horskej Slúžby, czyli Gopru, i správy Parku) mogą indywidualnych turystów prowadzić na szczyty, na ktore znakowane szlaki nie wiodą. Wracając do polskich parków narodowych to w pozostałych trudno by było tak rygorystycznie podejść do sprawy licencjonowania przewodników. Bo teren łatwo dostępny dla każdego, po szlaku i bez szlaku, a poza tym popyt za mały. No może jeszcze Pieniny, Karkonosze, Babia Góra, ale to maleństwa są, a nie porządne parki. A i tak wątpię. pozostaje jedynie licencja parku jako dodatek do zwykłych uprawnień. Tak, jak to Beata opisuje w przypadku Bieszczad.
-
Wstydź się, niemal Ci uwierzyłem . No dobrze, ale jeśli przyjmiemy, że patrycjat wraz z pospólstwem liczył łacznie 4000 ludzi, może trochę więcej, to podana przez Ciebie siła miejskiej milicji - 1200 łbów, jest z grubsza zgodna z liczbą osób z tych warstw, zdolnych do noszenia broni. Z drugiej zaś strony, zważywszy na rozległość fortyfikacji, te 1200 milicji zdaje się być zdecydowanie za mało do skutecznej obrony miasta, w tym obsługi artylerii. Fortyfikacje Torunia w XVII wieku to jednak 7 bastionów + odcinek wzdłuż Wisły - tak przynajmniej wynika z dość znanej ryciny. Oczywiście, może się mylę i tych 1200 ludzi wystarczało. Jeśli jednak nie, to skąd brano dalszych żołnierzy - z najemnych zawodowców czy z plebsu? I w sumie co znajdowało się w toruńskich arsenałach? Pozdrawiam - JC Tak tak, zapewne, z resztą Pol Pot swą skalą negliżuje wszystkie dokonania europejskich despotów. Reżim stalinowski też w tym się zasłużył, tylko co do tego ma prawo do posiadania rewolweru? Nie, nie, na Boga - nie !!! Nikogo nie zabiłem nadziakiem, ani żadnym innym narzędziem. Nadziaka, czekana czy obuszka nie da się ukryć nijak. Szabli bynamniej nie lekceważę, wręcz przeciwnie - doceniam to, że zanim się ją dobędzie, otrzeźwienie przyjść może - choć nie musi. Noże i sztylety - wolne żarty, wiele złego możemy powiedzieć o szlachcie Rzplitej, ale żeby skrytobójstwo z użyciem noży i sztyletów było przez nią praktykowane, to już zdecydowanie przesada !!! Pisałem o broni długiej. Wprawdzie ta Baretta M 82 zdaje się być bronią długą, ale czy naprawdę mogę ją sobie kupić? Legalnie, jako osoba fizyczna? Tak po prostu, bo mam na to ochotę? Ano tyle, że dopóki zwykły obywatel nie może sobie kupić nowoczesnego czołgu z pełnym uzbrojeniem i elektroniką, to armia i policja, te zdefiniowane przez Marksa narzędzia przemocy, będą miały zdecydowaną przewagę nad tłumem obuwateli.
-
O ile dobrze Beatę zrozumiałem, chodzi o osoby, które mają już uprawnienia, lecz nie mają odwagi sami prowadzić grup, podłączają się za pomocnika do doświadczonych przewodników, a w wolnym czasie "nawiązują kontakty" czy też "podkradają klientów". To, które z tych określeń wybierzesz, zależy od punktu widzenia. Ja to zjawisko znam z nieco innej strony. Byłem touroperatorem, poszukiwałem pilotów, zgłosiła się pewna starsza, ale bardzo energiczna, pani. O Słowacji sporo wie, wprawdzie czeskiego od słowackiego nie odróżnia, ale dogadać się dogada, ogólnie kumata, dyspozycyjna. No to wysłałem ją z jedną i drugą grupą. Kilienci zadowoleni, niemal żadnych uwag do pracy pilota, kontrahenci też spokojni, w sumie - strzał w dziesiątkę. No to biorę ją do dalszych imprez, w pewnym okresie prowadziła większość moich grup. I tylko trochę mnie dziwiło, ze klienci do mnie nie wracają... Ale jak mieli wracać, skoro "Pani Pilot" w trakcie moich imprez rozdawała swoje wizytówki, miała zarejestrowaną działalność gospodarczą jako biuro podróży (wtedy to wystarczało) i wszystkich przekonywała, że u niej będzie lepiej i taniej. W końcu komuś się to nie spodobało, przyszedł do mnie do biura, żeby zamówić inny wyjazd i mi o tym opowiedział. Wiesz, przygotować taką dwutygodniową imprezę w mało znanym regionie to jest dużo roboty. Trzeba najpierw poczytać (a mówimy o czasach, kiedy tak naprawdę nie było porzadnych przewodników po Słowacji, z resztą nadal nie jest rewelacyjnie), potem objechać teren, przejechać i przejść planowane trasy, w końcu znaleźć kontrahentów, którzy zaoferują przyzwoitej jakości usługi za przyzwoite pieniądze. No a potem to wypromować w Polsce. Dużo pracy, dużo czasu i dużo pieniędzy na to szło. Więc nie dziw się, że takie "nawiązywanie kontaktów" nazywam kradzieżą. Choć prawnie żadnego występku nie było.
-
Cały "pic" pomysłu na armię konną polegał na tym, ze to cała armia była konna. Z artylerią, taborami, służbami - wszystko to potrafiło się przemieszczać znacznie szybciej, niż piechota. Oczywiście bez przesady, powiedzmy, że wartości typowe to - 60 a nie 30 km dziennie, 15 a nie 5 km w ciągu godziny. Tylko dzięki temu Budionny mógł zrobić to, co zrobił - przerwać naszą linię frontu, przejść przez wyrwę - wraz z taborami i artylerią - i potem skutecznie działać na naszych tyłach bez dalszych dostaw. Oczywiście - przez kilka czy może kilkanaście dni. Pewnie że tak, choć nie wiem, skąd akurat taka liczba Ci wyszła. Dodatkowo trzeba by uzwględnić liczbę ludzi w artylerii, służbach, sztabach - zaryzykuję, co pewnie tylko 2/3 z tych 15 000 to żołnierze 1. linii. Sama obsługa 500 ckm i 80 dział to prawie 5000 ludzi. Ale z kolei ten 1 koniowodny na 8 koni to bardzo mało, więc oszacowanie 1000-2000 koniowodnych jest sensowne. Tyle, że podjerzewam, iz te liczby - 20 i 15 tysięcy zostały oszacowane z dokładnością +-1000, więc koniowodni niemal mieszczą się w granicach błędu. Większy problem z ckm. Budionny miał ponad 30 ckm na 1000 żołnierzy, my średnio na południowym froncie - mniej niż 25. Czyli siły w broni maszynowej były z grubsza równe, ale manewrowość Budionnego - większa. Strategiczny sukces w takich warunkach mocno wątpliwy.
-
Chciałem pokazać, że taki sam system w jednych warunkach się sprawdza, a w drugich - lekko mówiąc - budzi kontrowersje. Beato, to czy zagrożenie jest realne i na ile pewnie zależy od terenu, o którym mówimy. Zdaje mi się (nie wiem, ale tak sądzę), że sytuacja wśród przewodników z uprawnieniami powiedzmy na województwo lubelskie będzie zupełnie inna, niż przewodników z uprawnieniami na Tatry. Zdradzisz, co to za impreza? Nie bardzo rozumiem. Co to za praktyka? Obowiązkowa? Przed czy po egzaminie?
-
Jak to nie istnieje? Opracowałem program jakiegoś przedmiotu, wykładam, sam prowadzę część ćwiczeń, albo i wszystkie. Układam sprawdzian egzaminacyjny lub zaliczeniowy, przeprowadzam go i wystawiam oceny. Od oceny można się odwołać tylko i wyłącznie do mnie. Moja ocena jest ostateczna i nikt - ani Rektor, ani Minister, ani Państwowa Komisja Akredytacyjna, Rada Główna Szkolnictwa Wyższego czy jakiś sąd nie ma możliwości zmiany tej oceny. Student może jeszcze zwrócić się o egzamin komisyjny (lub zaliczenie), jeśli otrzymał ocenę negatywną. W komisji będzie zasiadał także ten, który prowadził zajęcia i ocenę tę wystawił. Pozytywna ocena z "komisa" nie unieważnia tamtej negatywnej. Każdy egzamin komisyjny, który prowadzę, zaczynam od wygłoszenia formuły: "Jedynym celem tego spotkania jest ustalenie poziomu wiedzy i umiejętności egzaminowanego w dniu dzisiejszym. Ocenę, która dziś zostanie wystawiona, w najmniejszym stopniu nie należy traktować jako zwiazaną z rozstrzyganiem o zasadności wystawienia ocen, uzykanych wcześniej przez egzaminowanego". Przed komisją zdaje się też egzamin dyplomowy, a praca dyplomowa oceniana jest przez recenzenta. Zanim jednak do recenzji zostanie skierowana, musi być zaakceptowana przez promotora. W tym przypadku nie ma żadnego sytemu odwoławczego. Jak student się skłóci z promotorem, może co najwyżej wnosić o zmianę promotora, jednak to wiąże się zwykle ze zmianą tematu pracy, więc robotę trzeba zaczynać od zera. Jarpenie Zigrinie, uważam, że ten system jest dobry, w czym chyba jesteśmy zgodni. To, czy w przypadku testu sprawdza go maszyna, czy człowiek, ma raczej niewielkie znaczenie. Po prostu nauczyciel akademicki nie ma żadnego interesu w tym, żeby "uwalić" studenta. Stawiając "ndst" jestem w pełni świadomy, że przysparzam sobie roboty, bo będę musiał sprawdzać poprawki i warunki, za co nikt złamanego grosza mi nie da, a i "dziękuję" pewnie nie powie, choć zdarzają się wyjątki. Stawiam te "ndst" kierując się wyłącznie poczuciem zawodowej etyki. Toć ten świeżo upieczony magister (o inżynierze czy licencjacie nie mówiąc) osiągnie mój aktualny poziom zawodowy za jakieś 10 lat, a ja będę wtedy w wieku przedemerytalnym, a ponadto nie zamierzam przez te 10 lat nic nie robić, więc i tak będę wyżej od niego. Żadnej roboty mi nie zabierze
-
Co do tego tekstu... generalnie, to on mnie ani nie oburza, ani nie zamierzam klaskać po jego przeczytaniu. Merytorycznie umiarkowany. Jedno stwierdzenie budzi moje zatrzeżenia. "te same organizacje poprzez swoich przedstawicieli szkolą jak i egzaminują. Ci ostatni zresztą robią to przecież w zgodzie z ustawą. To ustawodawca zrobił błąd dopuszczając do takiej sytuacji. Państwowy egzamin zamienił się tym samym w egzamin korporacyjny" Nie chodzi o to, że te same osoby (a co dopiero organizacje) szkolą i egzaminują. Cały nasz system edukacji oparty jest na zasadzie, że niemal zawsze ten co szkoli, to i egzaminuje. Przy maturze uczyniono pewien wyłom, ale na studiach wyższych, gdzie program każdego przedmiotu wynien mieć charakter autorski, zasada "kto szkoli, ten egzaminuje" jest powszechna, słuszna i niepodważalna. Czy zatem egzamin na wyższej uczelni ma charakter korporacyjny? No - jeżeli chodzi o doktorat czy habilitację to może i tak, ale w przypadku licenjata, inżyniera czy magistra to zdecudowanie nie. Problem bowiem nie polega na tym, że: "egzaminuje ten, kto szkolił", tylko na tym, że: "szkoli i egzaminuje ten, kto zarabia, wykonując to zajęcie, do którego szkoli i z którego egzaminuje". To jednak spora różnica.
-
Harry i Secesjonisto, bardzo mnie zaciekawiło, to co napisaliście o broni wśród mieszczan Rzplitej. Np. Harry pisze, że pospólstwo broni nie miało. Czy jednak musiało się stawić na mury czy wały w przypadku zagrożenia? Jeśli tak, to czy walczyli tylko narzędziami, mogacymi służyć jako broń, czy też bronią wojskową - a w takim razie skąd ja brali? Jaką część ludności XVII-wiecznego Torunia stanowili owi "obywatele"? Zawsze czułem niedosyt wiedzy o ówczesnym systemie obrony miast w aspekcie sił ludzkich. To zagadnienie zdaje się pozostawać nieco poza głównym nurtem naszej historiografii. Jeśli przed rokiem "x" wolno było w oberży mieć przy sobie nadziak, a po tym roku już nie, to znaczy, że wprowadzono obostrzenie. Fakt, że chyba wszystkie ograniczenia czy obostrzenia w dostępie do broni Rzplitej dotyczyły jej noszenia, używania, a nie posiadania. Posiadać nadziak nadal było wolno, tylko nie wolno było go nosić przy sobie poza własnym gospodarstwem. Posuadać można było i kartaunę, nikt tego nie zabraniał. I niczego się tu nie przyczepiałem. Po prostu uważam, że pewne ograniczenia w dostępie do broni typu wojskowego istniały w każdej społeczności od momentu... wyodrębnienia się broni typu wojskowego. Wraz z rozwojem skuteczności tej broni rozwijają się te ograniczenia. Skuteczność topora bojowego była niewiele większa, niź ciesielskiej siekiery, więc wprowadzanie ograniczeń w dostępie do toporów było bez sensu. Skuteczność bomby atomowej jest nieco większa, niż ciesielskiej siekiery, a nawet myśliwskiego gwintowanego sztucera, stąd te utrudnienia w dostępie do tej broni. No tak - zapomnałem dodać, że chodzi mi o cios celny i z wystarczającą siło zadany . Czasem mi się - niesłusznie - wydaje, że znajduję się wśród osób, które starają się zrozumieć wzajemnie. Natomiast w karczemnej burdzie nadziak był bronią niesłychanie bardziej niebezpieczną, niż szabla. Jeśli po pijanemu zapragnę gwałtownej śmierci tego, kto przy stole siedzi na przeciwko, a mam przy sobie szablę, to muszę wyciągnąć ją z pochwy. Żeby to zrobić, a potem zadać nią cios, na ogół muszę wstać. Jeśli siedzę na zydlu, nie ma problemu, ale jeśli siedzę na długiej ławie, mocno przysuniętej do stołu, wcale nie jest to takie proste. Jest duża szansa, że: a) okaże się, że ta czynność jest dla mnie zbyt trudna i skomplikowana wobec stopnia mojej trzeźwości i w trakcie jej wykonywania albo pod stół się zwalę, albo zapomnę, po co chciałem wstać i pójdę się odlać, zamiast komuś łeb rozwalać, b) moi nieco bardziej trzeźwi lub spokojni towarzysze, dostrzegłwszy mój zamiar, uniemożliwią jego wykonanie, c) w najgorszym razie mój przeciwnik dostrzeże, co się dzieje, też wstanie, też dobędzie szabli i odparuje przynajmniej pierwszy cios, a potem - o ile nas nie rozdzielą - rzecz się może skończy jakimś skaleczeniem, raną, może i poważną, ale raczej nie śmiercią. Natomiast jeśli nadziak leży na stole obok kufla, to wziąć go do ręki, unieść i walnąć w czerep adwersarza to ułamek sekundy. No, oczywiście, jak mi się już w oczach dwoi, mogę nie trafić w czerep, tylko w ramię, albo w ogóle nadziak mi wypadnie z ręki. Ale jednak ten odstęp od życia do śmierci może wynieść ułamek sekundy. Z mało, bym się zastanowił, co właściwie robię. Za mało, by przeciwnik zdołał się bronić. Za mało, by ktoś zdołał mnie powstrzymać. Bo ja, Romanie, pisałem o karczemnej bójce, nie o polu bitwy. Na polu bitwy naturalnym celem jest zabicie przeciwnika, który zapewne nie ustawi się spokojnie w odległości metra i nie będzie się gapił na cycki karczmarki, miast na wroga. Hmmm... Tak na roboczo przyjmimy tezę, "że Polska nie ma rodzimych władz a zaborcze", które chcą "swobodnie okradać naród narzucając olbrzymie podatki", jako prawdziwą. Ale co do tego ma ograniczanie dostępu do broni? Czy gdyby każdy obywatel miał możliwośc zakupienia i posiadania rewolweru czy pistoletu, zaistniałaby możliwość, że ci obywatele zorganizują swoje zbrojne wystąpienie i dzięki owym rewolwerom i pistoletom obalą zaborczy reżim? Nie, to tylko mogłoby ułatwić zamordowanie jakiś dzieciaków "na znak protestu", bo zaborczy reżim ma broń maszynową, pancerną, granaty, artylerię. Chyba że uważasz, iż każdy obywatel powinien mieć możliwość nabycia granatu obronnego, wszelkich Kałasznikowów (karabinka automatycznego, ręcznego i ciężkiego karabinu maszynowego), uzbrojonego BWP z zapasem amunicji i części zamiennych etc. etc. Tak, wtedy możnaby próbować walczyć z armią zaborczego reżimu. Tyle że, o ile wiem, w żadnym państwie na świecie nie można legalnie nabyć nic więcej, niż broń długą powtarzalną (samopowtarzalną - już nie). Jeśli się mylę, proszę mnie wyprowadzić z błędu. Jeśli gdzieś legalnie osoba prywatna może nabyć w pełni uzbrojony i wyposażony czołg, a kraj ten kwitnie i żyje się w nim wspaniale, całkiem się wycofam ze swoich tez.
-
Bynajmniej nie jest to oczywiste, przynajmniej w odniesieniu do niektórych rodzajów broni. Wspominane przez Kolegów konstytucje sejmowe zabraniały nawet szlachcie noszenia broni, oprócz szabli czy rapiera itp. w określonych miejscach i sytuacjach, a nadziaków - w ogóle, o ile nie służyli wojskowo. To dość logiczne - cios nadziakiem w dowolne miejce ciała powodował śmierć lub kalectwo (czekan i obuszek były nieco delikatniejsze), więc szlachecka burda w karczmie z użyciem takiej broni kończyłaby się tragicznie, co nikogo nie bawiło. Zadanie śmiertelnej rany szablą nie było aż takie proste. Inne zakazy wynikały z obyczajów, i tak nie-szlachcie nie wolno było poza wojskiem nosić szabel, a w 1. poł. XVIII wieku (wg. Kitowicza czy Bystronia) także łuków. Ten ostatni zakaz dotyczył też wojskowych. Po Nocy Listopadowej był problem z odzyskaniem karabinów z arsenału, których lud wcale nie miał ochoty zwracać, z jednej strony oferowano nagrody, z drugiej za posiadanie broni wojskowej straszono karami. I tak sporo znikło, a i sporo trafiło chcąc-niechcąc na uzbrojenie Gwardii Narodowej Warszawskiej, choć bardziej by się przydały w pułkach. Nota bene zdaje się, że wstępując do GNW legalizowało się wyniesioną z Arsenału broń. Po powstaniu listopadowym konfiskowano broń wojskową, zanadto nie czepiając się myśliwskiej, choć broń myśliwska "na grubego zwierza" technicznie nie ustępowała wojskowej. Sporo jej trafiło do uzbrojenia oddziałów walczących w powstaniu styczniowym, o czym już rozmawialiśmy. Mówiąc o ograniczaniu czy odwrotnie - popieraniu posiadania broni przez obywateli, trzeba pamiętać o otoczeniu politycznym i technicznym. Otoczenie polityczne. W czasach, gdy na każdym obywatelu spoczywał obowiązek obrony swej ziemi oraz stawienia się zbrojno na rozkaz władcy (pospolite ruszenie) posiadanie broni przez obywatela było nie tylko prawem, ale i obowiązkiem. Choć pojęcie "obywatela" było różne w różnych krajach. W Szwecji i - jak się z tego wątku dowiedziałem - w Norwegii do służby w pospolitym ruszeniu był zobowiązany każdy chłop. Więc każdy chłop miał obowiązek posiadania broni. W Rzplitej obowiązek ten spoczywał na szlachcie i jej dostęp do broni był niemal nieograniczony, co więcej - posiadanie broni było szlachcica obowiązkiem. Trochę inaczej u mieszczan - wprawdzie spoczywał na nich obowiązek obrony murów miejskich, ale broń była trzymana w wieżach, arsenałach i wydawana w razie potrzeby. Nie wiem, czy istniał nakaz nieposiadania broni w domu, ale zwyczaj chyba tak. Chłopi w Rzplitej nie byli obywatelami, obowiazek uczestniczenia w walce spadał na nich wtedy, gdy ktoś to nakazał. No i na tym nakazującym - czasem były to władze Rzplitej w przypdaku powoływania do wojska w ramach np. piechoty łanowej, czasem po prostu dziedzic, który wyznaczał chłopskiego syna do służby jako pocztowy czy ciura przy paniczu. I oni mieli obowiązek uzbroić tych chłopów. Posiadanie własnej broni wojskowej przez chłopów było niepożądane przez szlachtę i administrację państwową. Otoczenie techniczne W czasach, gdy broń wojskowa była bardzo podobna do narzędzi gospodarczych - ciesielska siekiera może w ułamek sekundy stać sie groźnym bojowym toporem, a przekucie zwykłej kosy na kosę bojową, osadzoną "na sztorc" to dla kowala 5 minut roboty - wydawanie jakichkolwiek zakazów posiadania wszelkiej broni było po prostu bez sensu. Można było co najwyżej zakazywać czy ograniczać posiadanie czy noszenie przy sobie poszczególnych rodzajów broni. Rzecz się jeszcze bardziej komplikowała w odniesieniu do szlachty, która miała odwieczny przywilej polowania, a zatem także posiadania broni łowieckiej - do gwintowanych sztucerów na grubego zwierza włącznie. A broń tą mało różniło od broni wojskowej - w zasadzie taki zwykły karabin mógł być uznany za broń myśliwską, jeśli zlikwidowało się zaczep do bagnetu. Nie było możliwe zakazanie posiadania broni wojskowej, przy jednoczsnej zgodzie na posiadanie broni myśliwskiej, gdyż róznice pomiędzy nimi były zbyt małe. Chyba tylko podczas i wkrótce po powstaniu styczniowym władze carskie konfiskowały broń myśliwską. W 2. połowie XIX wieku pojawiły się formy broni typowo wojskowej, których posiadania nie można było wyjaśnić ani prowadzeniem gospodarstwa, ani uprawianiem myślistwa. Rewolwer, a potem pistolet i karabin powtarzalny, samopowtarzalny, maszynowy, pistolet maszynowy, karabinek automatyczny. A także granat obronny lub zaczepny. Pomijam już broń zespołową, artylerię. Można sobie wyborazić społeczeństwo, w którym dostęp do broni indywidualnej jest nieograniczony. Także do granatów obronnych. Tylko nie wiem, jakie mogłyby być zalety tego systemu. Szkoda jednak, że istniejący system ograniczeń dostępu do nowoczesnej broni palnej,jest tak dziurawy, że mogło dojść do masakry na wyspie Utoya. A możesz jakoś tak rozwinąć tę myśl?
-
Gwara - zapomniane znaczenia, szczególne perełki językowe
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Nauki pomocnicze historii
Nigdy nie mów nigdy :thumbup: !!! A tak serio, to nie - nie kołuje "po niebie wysoko nad ziemią". To, że lata nisko, jest w atlasach ptaków podawane za cechę gatunkową, pomocną w identyfikacji. Zdarza mu się jednak polować w niskim (jak na ptaka, będzie to jednak dużo ponad głową człowieka ) locie patrolowym, a jeśli coś zauważy ciekawego na ziemi, to i zatoczyć koło. Jego lot zdaje się obserwatorowi dość niepewny, szybować potrafi przez bardzo krótki czas, przerywany jednym lub kilkoma wymachami skrzydeł. Doskonale to widać na przytocznym przez Ciebie filmiku studentów krakowskich. Potrafi lecieć bardzo szybko, ale nie lata wytrwale. Z resztą na zimę nie odlatuje. Natomiast myszołów jest znakomitym lotnikiem, a raczej - szybownikiem. Patroluje na wysokości kilkudziesięciu metrów, ale bardzo charkterystycznym jego zachowaniem jest wykorzystywanie wznoszących prądów powietrza, z którymi, zataczając charakterystyczne regularne koła, a raczej spiralę, potrafi wzbić na bardzo znaczną wysokość - nie wiem, ile to metrów, ale na tyle dużo, że dla wielkorotnie obserwowałem, jak jego sylwetka zamienia się w punkcik, a potem rozmywa w powietrzu (a mam nadzwroczność starczą), zaś jest to ptaszysko mające 150 cm rozpiętości skrzydeł. Zachowanie to jest charakterystyczne dla toków myszołowa, jednak wielokrotnie obserwowałem tak zachowujące się samotne ptaki (może one się widziały wzajemnie, tego wykluczyć nie mogę), a także grupki kilku osobnikow - to widok charakterystyczny dla końca lata. Polecam lektury naukowe lub popularnonaukowe, googlanie nie zawsze jest świetne , np.: Zygmunt Pielowski, Ptaki drapieżne, Oficyna Edytorska "Wydawnictwo Świat", Warszawa 1996, Theodor Mebs, Ptaki drapieżne europy. Przewodnik, Multico, Warszawa 1998, Jan Sokołowski, Ptaki Polski, PZWS, Warszawa 1972 To, co obserwowaliśmy wtedy z owymi Podlasiakami to był myszołów, nie jastrząb. Odróżniam te dwa gatunki. Mogę mieć problem z odróżnieniem myszołowa od trzmielojada, albo samca jastrzębia od samicy krogulca - fakt. Ale jak jakiś ptak kołuje wysoko na niebie, to to nie jest jastrząb. Jak tak poświęcić nieco więcej czasu na lekturę tej witryny, to można zorientowac się, że w tym miejscu są opisane wspomnienia kilkunastoletniego chłopca, z którego później wyrósł dr Dariusz Lebioda - nie ornitolog, tylko filolog. Tą swoją wersję "ja" sprzed lat nazwał zaś raczej "ornitologiem" nie dlatego, że wiedzę o ptakach zdobył wielką, lecz dlatego, że tak jak one, lubił siedzieć w gałęziach drzew. Tak mi się przynajmniej wydaje. Bardzo przyjemnie się czyta jego teksty, i ten, i parę innych przejrzałem. W tym fragmencie mowa jest o tym, że autor "długo przemierzał las mieszany", aż znalazł piękny buk, na który się wspiął i to z tego buka ujrzał owe "wzlatujące sójki i sroki, drozdy i świergotki, nad którymi kołował dumnie jastrząb". Bardzo to pięknie napisane, tylko że: - swiergotki łąkowe w polne w lesie nie żyją, a drzewny co najwyżej na skrajach lasu i leśnych polanach, - sroki to wnętrza większych lasów unikają jak ognia, ogólnie mało ich tam, gdzie lasów dużo, - drozd niby leśny, ale jednak lubi skraj lasu, więc jedynie sójkę, i owszem, często się spotyka w jego głębi. Generalnie dr. Lebiodzie chyba bardziej zależało na pięknie wypowiedzi, niż na jej ornitologicznej ścisłości. Pozdrawiam serdecznie Secesjonistę i wszystkich, którzy to czytają. -
Jeszcze wciąż możemy się spotkać z dawnymi majstrami - cieślami, zdunami etc. - którzy potrafią stawiać domy z drewna tradycyjnie, bez metalowych łączników i prefabrykatów, a kuchnie i piece z kafli i gliny. O tym będzie mój post, choć zakładając ten wątek liczę na udział wszystkich, którzy czymś ciekawym na temat dawnego budownictwa chcą się podzielić. Na początek piec. Chciałem w swej "rewilatyzowanej" chałupie na przedbużańskim Podlasiu (gmina Korczew) zbudować taki piec do ogrzewania. Gadałem z jednym fachowcem, ze wsi Tokary - twierdził, że wie, jak to zrobić, ale się nie podjął, bo to robota dal dwóch, a drugi - chory. Szukałem dalej, jeżdżąc od wsi do wsi, zatrzymując się w miejscowym sklepie i pytając się, czy mieszka tu ja jakiś zdun. Znalazłem zduna we wsi Huszlew, gmina Huszlew, powiat łosicki. Podjął się postawić taki piec i nazywał go "hermetykiem". Ten z Tokar też używał tej nazwy, mi nie była ona znana, ale rozumiałem ją - po nagrzaniu pieca trzeba go uczynić "hermetycznym", czyli odciąć przepływ powietrza, żeby grzał chałupę, a nie atmosferę. No i mam podlaski "hermetyk". Ja nie wiem, jak ten podlaski "hermetyk" działa. Wczesniej widziałem piece grzewcze (Warszawa, Kraków, Białowieża, środkowa Słowacja, Słowenia) które miały górny szybr (vel "szyber"), odcinający komorę spalania od komina. Trzeba było pamiętać, żeby zamknąć ten szyber, jak się skończy palić, coby ciepło przez komin nie uciekło. Tylko tu spotkałem się z takim piecem, który górnego szybra nie ma, a ciepło trzyma. Jako absolwent Politechniki domyślam się, że musi tam tkwić jakiś układ kanałów, podobny do lewara czy syfonu, tyle że bez cieczy. Bardzo znyślny, bo ten cud bez szybra naprawdę ciepło trzyma - jak się go porządnie nagrzeje, to i w dobę później jest lekko ciepły. Ale tak konkretnie, to ja nie wiem, jak to zbudowano. Może ktoś coś wie?
-
Gwara - zapomniane znaczenia, szczególne perełki językowe
jancet odpowiedział secesjonista → temat → Nauki pomocnicze historii
Prosiłem Cię o przedstawienie tego, co Cię przekonuje. Nie chcesz - trudno. Tego nie bardzo rozumiem. Przedstawiłem kilka faktów, co do znaczenia pewnego słowa, użytego przez Mickiewicza w "Panu Tadeuszu", w kilku językach słowiańskich. Faktów. Jak fakty mogą przekonywać lub nie przekonywać? Rozumiem, że poziom pogardy dla mojej wiedzy jest tak wysoki, że możesz co najwyżej wskazywać mi lektury, których nieznajomością się cechuję. Ok, jeśli tak lubisz - niech tak będzie. Ja, gdy się ktoś o mnie pyta, staram się odpowiedzieć, co wiem i skąd wiem. Ty wolisz wykazać moje nieuctwo i na tym poprzestać. Twoja wola. Porzycając dzięcielinę, wracam do gwar. Wspólczesne Podlasie przedbużańskie (gminy Korczew, Platerów): komin = "dymnik", weranda, zadaszony taras = "przystawek", chwasty, bujna roślinność = "ziele", kawałek drewna do porąbania = "skałka", leśna bita droga = "tryba", piec grzewczy (nie do gotowania czy pieczenia, ale taki do ogrzewania pomieszczeń) - "hermetyk", łątka (pionowa belka z fazami, w które się wsuwa poziome belki czy deski) = "stojak". Więcej tego było, ale trudno sobie tak naraz to przypomnieć. Co do sztuki ciesielskiej to mam gdzieś nazwy wszystkich belek w krokwiowej bezkalenicowej spisane, jeśli to kogoś interesuje - odszukam i przekażę. Niektóre zdają mi się ogólnopolskie, niektóre - lokalne. Z innych ciekawostek. Ja nie wiem, jak ten podlaski "hermetyk" działa. Wczesniej widziałem piece grzewcze (Warszawa, Kraków, Białowieża, środkowa Słowacja, Słowenia) które miały górny szybr (vel "szyber"), odcinający komorę spalania od komina. Trzeba było pamiętać, żeby zamknąć ten szyber, jak się skończy palić, coby ciepło przez komin nie uciekło. Tylko tu spotkałem się z takim piecem, który górnego szybra nie ma, a ciepło trzyma (tę uwagę przeniosłem do nowego wątku https://forum.historia.org.pl/index.php?app=forums&module=post§ion=post&do=new_post&f=304). Słabo odróżniają ptaki drapieżne. Po niebie krąży myszołów (w zasadzie nie można go z niczym pomylić, jeśli kołuje wysoko nad ziemią, bardzo podobne trzmielojady i gadożery nie mają tego zwyczaju, a poza tym na Podlasiu są bardzo rzadkie), ale czterech miejscowych zgodnie stwierdza, że to jastrząb (jastrząb nigdy nie kołuje). Za to odróżniają gatunki ziemniaków, czego zwykle "miastowy" nie potrafi. -
Marcinie, wiem o tej wojnie mniej, niż chciałbym wiedzieć, więc chętnie i w miarę uwaznie czytam to, co przytaczasz. Tym bardziej, że w wyszukiwaniu tekstów osiągnałeś poziom na tyle wysoki, że dla mnie to nie do pojęcia. Zdecydowałem się jednak podjąć polemikę z przedstawioną przez Ciebie tezą, choć nie wiem, czy Ty jesteś jej autorem, czy jedynie sprawozdawcą. Trudno mi sobie to wyobrazić. Jazda w XX wieku, choć walczyła zwykle pieszo, jednak manewrowała zdecydowanie szybciej, niż piechota. Piechota mogła rozbić jazdę w przypadku: - całkowitego zaskoczenia, - przewagi wystarczającej do całkowitego osaczenia (okrążenia) przeciwnika, - podjęcia przez spieszoną jazdę uporczywej obrony pewnych pozycji, z jakiś powodów nadrzędnych uznaną za niezbędną. Całkowite zaskoczenie wydaje się możliwe w przypadku ataku na pułk jazdy, może brygadę, raczej nie dywizję, a już na pewno nie armię konną. Stosunek sił 20 000 pieszych do 15 000 konnych jest raczej niekorzystny dla pieszych, to prędzej oni będą osaczeni. Co więcej, Budionny miał silną artylerię i bardzo dużo bardzo moblinych ckm-ów na taczankach, więc przewaga ogniowa była raczej po jego stronie. Pozycje, które zajmował, niczym szczególnym się nie odznaczały, mógł po prostu wsiąść na koń i odjechać o kilkanaście czy kilkadziesiąt kilometrów w tył. Jedyny efekt dla nas, to dalsze wydłużenie i tak już za długiego frontu.
-
W zasadzie ich zajęcia są rozłączne - pilot odpowiada za sprawy organizacyjne, nie jest jego zadaniem przekazywanie turystom informacji o zwiedzanych miejscach. Przewodnik - dokładnie odwrotnie, ma przekazywać informacje i jak najmniej mieszać się do spraw organizacyjnych. Niewiele powinno się dublować. W praktyce bywa różnie i często touroperator powierza pilotowi zadania, które powinny należeć do przewodnika. Czasem z oszczędności, a często dlatego, że nie ma skąd wziąć tego przewodnika. W mojej praktyce często się to zdarzało - na Słowacji poza Blavą, parkami narodowymi no i Dziedzictwem UNESCO przewodnika ze świecą szukać. Generalnie tak, choć różnie to bywa u różnych organizatorów. W latach 80-ych pilockie kursy Almaturu były bardzo trudne, odsiew chyba większy, niż na przewodników Studenckiego Koła Przewodników Świętkorzyskich. Myśmy robili kursy Organizatora Turystyki, teoretycznie to taki pilot był, tylko nie mógł brać wynagrodzenia. W ramach kursu obowiązywała tygodniowa wycieczka górska w Beskidzie Niskim (z samodzielnym przygotowywaniem posiłków i noclegami w stodołach lub namiotach, robiona z reguły po katolickiej Wielkanocy) oraz dwa marsze na orientację (tzw. manewry), dzienny i nocny w mazowieckich lasach. Podobne wymagania były na kursach przodownika turystyki górskiej, który miał takie same uprawnienia, jak przewodnik górski, z wyjątkiem prawa do wynagrodzenia. Podobnie jest dziś na uczelniach, i to nie tylko niepaństwowych. Na niektórych jak wykładowca postawi studentowi dwójkę, to wylatuje z uczelni (wykładowca, nie student), u mnie zdarza się i 60% ndst w pierwszym terminie. Niewątpliwie, tylko że - wg mnie - wybór drogi należy do pilota. "Panie Henryku, z Žiliny pojedziemy na Prievidzę i Nitrę, a nie na Bratysławę, bo..." Z resztą nie musi nic uzasadniać, to on decyduje. Oczywiście uwagi pilota typu "szybciej, bo się spóźnimy", "wyprzedź go", "dawaj lewym pasem" są zupełnie niedopuszczalne - to jest właśnie "ingerencja pilota w sprawy prowadzenia autokaru". Co do tego, czy warto mówić kierowcy "za parę kilometrów zjeżdżamy z tej drogi i skręcamy na ..." to zależy od znajomości terenu przez pilota i kierowcę. Jeśli kierowca jedzie tą trasą po raz 10-y, to pilot będzie mu tylko przeszkadzał. Jeśli jedzie po raz pierwszy i nie zna kraju, to pilot siedzi obok z mapami w ręku i zapowiada każdy manewr, chyba że mamy GPS z dobrym oprogramowaniem. Ale i tak radziłbym sprawdzać na mapie, w zeszłym roku GPS wyprowadził mnie na leśną dróżkę z zakazem ruchu wszelkich pojazdów. Szczegółów tego wypadku nie znam, więc się do niego nie odnoszę. Na ogoł niemożliwe. Własnych pracowników jako pilotów zdarzało mi się wysyłać z ostatnią sierpniową i lutową grupą oraz totalnie poza sezonem czy też na majowy długi weekend. W innych terminach mają robotę w biurze, i nie tylko ich nie wyślę na własną imprezę, ale i urlopu nie dam. Przyjmowanie "ludzi z ulicy" wymuszały dotychczasowe przepisy. Bo musiałem mieć człeka z papierkiem, a tych chętnych wcale nie było dużo. Dla mnie najlepszą zasadą doboru były własne szkolenia. Wtedy wiedziałem, kogo zatrudniam. Inną ścieżką "kariery" była trasa klient - pilot - pracownik. Wahadło to formalnie też pilotaż. Starałem się kształcić własną kadrę, choć nie miałem "potężnego biura podróży". Prawda, dokładniej mówiąc - może zwiększy się liczba osób, która coś zarobi na pilotażu i przewodnictwie, ale suma zarobionych pieniędzy się nie zmieni.