Speedy
Użytkownicy-
Zawartość
1,097 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Speedy
-
Ogólnie to jest tak zwany "model artyleryjski", broń przeznaczona dla artylerzystów, którym zwykły karabinek wz.98k za bardzo przeszkadzałby w czynnościach służbowych z uwagi na długość i masę. Wymyślono więc dla nich taki pistolet Parabellum, z wydłużoną do 20 cm lufą , dostawną kolbą i bębnowym magazynkiem na 32 naboje (magazynek ten zaadaptowano potem do pistoletu masz. MP-18). Prócz artylerii używany był w piechocie w oddziałach Stosstruppen, przeznaczonych do szturmów i walki w okopach, w lotnictwie, nim rozpowszechniły się lotnicze karabiny masz., i chyba jeszcze marynarna wojenna sobie go przyswoiła. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że jeszcze wcześniej (1902) na rynek cywilny robiona była jeszcze bardziej karabinkowa wersja Parabellum, z jeszcze dłuższą 30-cm lufą z drewnianą nakładką (łożem przednim). I nie jestem pewien czy w tym konkursie na karabinek do walki w okopach, wygranym przez MP-18, nie startowała właśnie ta bardziej karabinkowa wersja, oczywiście bardziej zmilitaryzowana.
-
Dzięki! Czyli jednak byłem w błędzie. Jeśli te działa 150 mm na "kieszonkach" były (mogły być) centralnie kierowane przez SKO, to oczywiście nie były bezużyteczne w bitwie i stanowiły liczącą się siłę ognia.
-
Serio? A mógłbyś podać jakieś źródło, żebym się miał czym w dyskusjach podeprzeć? Rozumiem że wielkie rajdery to są właśnie m.in. "kieszonki"? Bo ja już kilka razy w dyskusjach internetowych, jak i na żywo przy piwku z kolegami rzucałem taki swój pogląd, że "kieszonkom" ta średnia artyleria była generalnie zbędna. Lepiej byłoby ją zlikwidować, a odzyskaną masę (wyporność) przeznaczyć na wzmocnienie opancerzenia. W tych ciężkich krążownikach było ono generalnie za słabe, główny pas burtowy miał 80 mm (tylko Graf Spee miał 100), co nie zabezpieczało w pełni przed ogniem 6-calowych dział lekkich krążowników z typowych odległości starcia. Pogrubienie burty do 150-170 mm oznaczałoby skokowy wzrost odporności - niemal całkowite zabezpieczenie przed pociskami 6" i znacząca poprawa wobec pocisków 8". Ponadto z tego co wiem na "kieszonkach" te 15 cm działa nie miały centralnego systemu kierowania ogniem (SKO). Każda wieża strzelała sobie sama wg własnych nastaw. Zrobiono to z braku miejsca i dlatego, że zakładano, że z tych wież będzie się strzelać do statków w konwojach więc i tak każda wieża będzie miała swój własny cel. No i OK, tylko czyniło to te działa praktycznie bezużytecznymi w normalnej bitwie morskiej np. wobec niszczycieli czy lekkich krążowników. Miały co prawda większą donośność od 105-tek (23 km vs. 17,7 km), ale brak SKO i tak nie pozwalał za bardzo tego wykorzystać. Oczywiście najlepiej byłoby zlikwidować w ogóle artylerię średnią i przeciwlotniczą i zamiast tego zrobić jakieś działa uniwersalne kal. ok. 120-130 mm. Tyle że Niemcy takowymi nie dysponowali w tym czasie. I stąd był mój pomysł, żeby dać sobie w ogóle spokój z 15 cm średnią artylerią na tych okrętach, a te 10,5 cm traktować jako takie pseudo-uniwersalne. Ewentualnie dodać jeszcze 1-2 wieże plot. (ale niekoniecznie). Adwersarze w dyskusji twierdzili zaś, że nie, że nie mam racji, bo 105-ki wystrzeliwały znacznie lżejsze pociski od 150 mm (około 3-krotnie), więc efekt rażenia takich trafień był mniejszy i skuteczność zwalczania tych statków też wyraźnie gorsza i lepiej było używać 150 mm armat, bo z nich szybciej szło to zatapianie. A moim zdaniem wcale nie. Skuteczność pocisków 105 mm, choć mniejsza, przeciw nieopancerzonym celom była moim zdaniem dostateczna. A zaawansowany SKO (i w dodatku stabilizowane wieże!) 105-tek w połączeniu z ich wysoką szybkostrzelnością stwarzał większe prawdopodobieństwo trafienia. No i teraz, skoro jak twierdzisz sami Niemcy woleli strzelać do statków z armat plot. 105 mm zamiast ze specjalnie w tym celu zainstalowanych 150-tek, stawia to przydatność tych ostatnich pod znakiem zapytania i jest argumentem wspierającym moją tezę.
-
Hm, zawory upustowe? No właśnie, dlatego nieco absurdalna wydała mi się informacja o jedenastu trafieniach SS Beaverford pociskami 11".
-
Tyle co sobie wyszperałem w necie: - warstwa antypoślizgowa: goły metal (stal) pokryty w warunkach morskich cienką warstewką wody byłby jak ślizgawka, utrudniając prace na pokładzie, przemieszczanie się samolotów itp. - izolacja termiczna: metal jest dobrym przewodnikiem ciepła; wielki metalowy pokład wystawiony na letnie słońce sprawiałby, że w pomieszczeniach poniżej byłoby gorąco nie do wytrzymania - zabezpieczenie przed drobnymi uszkodzeniami: w razie kraksy przy lądowaniu uderzenie śmigłem mogłoby wgnieść a może nawet i przebić cienkie metalowe płyty - zabezpieczenie przed iskrzeniem: w czasie obsługi samolotów w nieunikniony sposób dochodziło czasem do rozlania niewielkich ilości paliwa czy oleju; gdyby ktoś w takim momencie np. upuścił na stalowy pokład jakieś stalowe narzędzie, iskra mogłaby wywołać pożar Stalowy pokład dobrze było więc czymś pokryć, a drewno było najprostszym i najłatwiej dostępnym materiałem. Łatwo było też naprawiać taką powłokę, wymieniając po prostu uszkodzone belki czy deski. Oczywiście miało swoje wady. Mimo impregnacji różnymi preparatami drewno nie było całkiem niepalne ani w pełni odporne na gnicie (grzyby). Ale było tanie. Współcześnie stosuje się powłoki z innych materiałów, generalnie na bazie tworzyw sztucznych, np. żywicy epoksydowej wypełnionej tlenkiem glinu i siarczanem baru itp. Ale w latach 30. i 40. ub.w. jeszcze takich dobrych tworzyw nie znano. Udało mi się wyszperać, że japoński (Japonia miała problemy z drewnem odpowiedniej jakości) lotniskowiec Taiho miał pokład pokryty materiałem w rodzaju linoleum, a Shinano - masą złożoną z cementu, lateksu i trocin.
-
A ja bym powiedział że raczej tak. Tankowiec nie jest tu dobrym przykładem, jak już napisał to gregski. Tankowiec ma w kadłubie szereg szczelnych zbiorników, czy to pustych, czy wypełnionych najczęściej lżejszymi od wody produktami naftowymi. Zapewnia mu to znaczny zapas pływalności, o ile oczywiście nie dojdzie do pożaru czy eksplozji oparów tych substancji. Historia II wojny zna bardzo liczne przykłady tankowców utrzymujących się na wodzie mimo potężnych uszkodzeń. Z frachtowcami czy jednostkami pasażerskimi nie ma już tak dobrze. Tam zazwyczaj trafienia powodują masakryczny pożar nie do opanowania. A statki handlowe nie mają opancerzenia i nawet niezbyt duże pociski wnikają daleko w kadłub, powodując owe zniszczenia i pożary. Był tu już chyba cytowany przykład pojedynku niemieckiego rajdera Stier z amerykańskim tankowcem SS Stephen Hopkins. Obie jednostki podobnej mniej więcej wielkości podpaliły się i zatopiły nawzajem; z tym jednak szczegółem, że Niemiec miał jako główną artylerię 6 dział 150 mm, zaś tankowiec - 1 działo 102 mm, co jednak jak się okazuje wystarczyło. Zależy jaki lotniskowiec . W serii nalotów 10.I.1941 HMS Illustrious idąc w eskorcie konwoju na Maltę został trafiony przez bombowce nurkujące 7-8 bombami 250 i 500 kg (plus szereg bliskich trafień w wodzie). Nie zatonął jednak, potężnie zmasakrowany dotarł na Maltę, chociaż potem w kolejnych stoczniach remontowych spędził blisko rok. Niszczyciel tej wielkości zwykle po trafieniu 1 bomby 250 kg był załatwiony - zatopiony lub ciężko uszkodzony. Simsa trafiły aż 3 bomby...
-
Dzięki! Historia bardzo ciekawa, aczkolwiek, jakby tu rzec, budzi jednakowoż pewne moje wątpliwości. Jest też o tym w wikipedii: SS Beaverford Pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to że statek 10.000-tonowy zaabsorbował 11 pocisków 28 cm nim zatonął. W zasadzie mógłby swobodnie zatonąć po 1 takim pocisku, wikipedia podaje skromniej że po 3. (do tego 16 trafień z dział 15 cm). Zadziwiająca powiedziałbym odporność jak na statek handlowy. A po drugie sam zobacz. Z załogi SS Beaverford nikt się nie uratował. Dziennik pokładowy "kieszonki" w ogóle o tej potyczce nie mówi. Pozostałe statki konwoju zapewne nie towarzyszyły parowcowi do samego końca w jego ostatniej bitwie, lecz uciekały we wszystkich kierunkach najszybciej jak się da. Skąd więc wiadomo o takich szczegółach, że Admiral Scheer wystrzelił do niego tyle a tyle pocisków konkretnego kalibru, i tyle a tyle razy trafił i o tej i tej godzinie dobił go torpedą, trafiając w część dziobową i powodując wybuch amunicji?
-
Thomas Paine i jego stosunek do prostytucji i o kilku szczegółach z jego biografii
Speedy odpowiedział secesjonista → temat → Nauka, kultura i sztuka
Rany boskie, ta dyskusja robi się cokolwiek absurdalna. Jeśli ów Paine napisał pod koniec XVIII w. o usługach osobistych, to najpewniej miał na myśli usługi świadczone przez osobistego służącego - takiego co pomagał swemu panu się ubrać, przynosił wodę do mycia, czyścił buty itp. -
Ale ogólnie masz marynarskie doświadczenie praktyczne. Nie tylko teoretyczną wiedzę. Właśnie tego chyba nie mógł wiedzieć. On chyba wręcz sam wcześniej narzekał, że dane wywiadu o brytyjskiej flocie są bezwartościowe. I tak naprawdę nie wiadomo, gdzie są ich duże okręty. Mógł liczyć się z tym, że np. ze Scapa Flow coś mu nagle wyskoczy (a blisko Orkadów musiałby wszak przepływać).
-
No cóż, to wypada polegać na twoim zawodowym doświadczeniu Jak mówię, jedna i druga opcja (Brest/Bergen) miała swoje zalety i wady. W Bergen było gorsze zaplecze remontowe i pewnie nie można by dokonać wszystkich niezbędnych napraw. Zapewne Bismarck musiałby następnie przejść z Norwegii do jakiegoś portu niemieckiego (Wilhelmshaven? a może do Francji jednak?) i po raz kolejny wymknąć się Brytyjczykom, którzy do tego czasu zebraliby wielkie siły by na niego zapolować.
-
Jeśli tak, to posuwanie się w kierunku, gdzie pogoda gorsza: ...byłoby niecelowe. Bo gorsza pogoda to wszak utrudnienie operacji lotniczych. Poza tym tego lotnictwa Niemcy mieli raczej więcej we Francji, nie w Norwegii.
-
Biorąc pod uwagę odległości podane w Wiki, do Bergen można by dotrzeć mniej więcej w 2 doby, do Brestu w niecałe 3. Prócz samej odległości adm. Lütjens brał jednak pod uwagę jeszcze inne czynniki. Uważał, że łatwiej będzie mu umykać po rozległym oceanie, gdzie będzie miał większą swobodę manewru, niż na wyraźnie mniejszym (choć i tak ogromnym oczywiście) akwenie ograniczonym Islandią (gdzie były brytyjskie bazy) oraz Wyspami Owczymi (jak wyżej) i Szetlandami (jak wyżej). Liczył się z zagrożeniem ze strony lotnictwa, co najmniej rozpoznawczego, z tych wysp. Ponadto był to koniec maja; tak daleko na północy dni są już o tej porze roku bardzo długie, a noce krótkie. To także utrudniałoby jego zdaniem ucieczkę przed pościgiem. Kierując się na południe, mógł liczyć na dłuższe noce i potencjalnie większą możliwość zniknięcia w ciemnościach.
-
Oczywiście; to na nich spoczywał główny ciężar takich działań i one zatopiły statystycznie najwięcej statków. Ale nawodne rajdery też miały swoje znaczenie. Do obrony przed okrętami podwodnymi służyły niszczyciele, korwety i inne eskortowce. Tych jednostek Brytyjczycy mieli dużo, budowali je w wielkich seriach, np. tanich i prostych korwet typu Flower zrobiono ponad 250. Do obrony przed pancernikiem trzeba by wysłać własny zespół floty z pancernikiem. Brytyjczycy mieli ich owszem trochę, ale nie tyle przecież by je rutynowo z konwojami puszczać. A do upilnowania mieli morza całej planety bo wszak ich zamorskie terytoria odgrywały w wysiłku wojennym niebagatelną rolę. A pancernik budowało się dwa lata powiedzmy albo coś tego rzędu. I kosztował on naprawdę masakrycznie dużo. Oczywiście oba. W bitwie między pancernikami ciężki krążownik praktycznie się nie liczył. Nie miał dział zdolnych poważnie uszkodzić pancernik, ani pancerza pozwalającego wystawiać się na trafienia ciężkich pocisków. W bitwie na Drodze Duńskiej Prinz Eugen trochę sobie postrzelał, bo co miał robić. Brytyjczycy skoncentrowali się na Bismarcku i zignorowali mniejszy okręt (a ściślej Hood posłał mu najpierw kilka salw, omyłkowo biorąc go za Bismarcka, ale szybko się zorientował). Polecam mapkę z wiki (nie wiem czy da się tu ładnie wkleić) Troszkę deformuje ją krzywizna planety, ale w każdym razie z miejsca bitwy do Brestu i do Bergen była mniej więcej taka sama odległość. A Brest dysponował znacznie lepszym zapleczem techniczno-remontowym.
-
W którym momencie? Od chwili tego trafienia torpedą lotniczą, która zmasakrowała stery to raczej już było pozamiatane. Pancernik nie był w stanie iść z dużą prędkością, bo kręcił się wtedy w kółko, a z małą prędkością nie miał szans ujść przed brytyjskim pościgiem. Prinz Eugen odłączył się wcześniej, prawie zaraz po bitwie na Drodze Duńskiej, 24 maja po południu. Chodziło o to by ktoś jednak przedarł się na Atlantyk i zaczął atakować brytyjskie linie komunikacyjne, co było przecież głównym celem całej operacji. Bismarck nie miał już na to szans, trafienia pocisków z Prince of Wales spowodowały przebicie dziobowych zbiorników paliwa, które okręt tracił niepokojąco szybko. Nie chodziło tu o to, że może mu nagle zabraknie i maszyny staną, ale długotrwałe polowanie na otwartym oceanie nie wchodziło już w grę. Ponadto pozostawiany na wodzie ślad ropy ułatwiał wytropienie i pościg. A Prinz Eugen przetrwał starcie praktycznie nieuszkodzony i mógł kontynuować działania korsarskie. (Mógł, ale się nie nakontynuował zbytnio. Już 27 maja doznał poważnej awarii napędu; prowizoryczne naprawy niewiele dały i okręt zmuszony był przerwać misję. 1 czerwca powrócił do Brestu i poszedł do remontu, który trwał do końca 1941).
-
Kolejnych to za bardzo nie było wymieniłeś wszystko co trzeba. Powiedzmy że formalnie na chodzie były jeszcze obie istniejące "kieszonki" - Admiral Scheer i Lützow. Choć tak powiedzmy nie do końca. Ten pierwszy wrócił 1 kwietnia z bardzo udanego korsarskiego rejsu, trwającego od października 1940. Polował na całym Atlantyku i chwilę też na Oceanie Indyjskim, przebył ponad 46 tys. mil i zatopił 17 statków. Czy już w maju mógłby wyjść w kolejną misję - wątpię. W realu w kolejny rejs wyruszył jesienią. Lützow z kolei w czasie operacji w Norwegii w kwietniu 1940 oberwał torpedą od brytyjskiego okrętu podwodnego tak (nie)fartownie, że niemal urwało mu rufę. Remont trwał prawie rok, okręt wrócił do służby 31 marca. Czy już w maju byłby gotowy do akcji, z wyszkoloną i zgraną załogą itd. - trudno mi powiedzieć. Scharnhorst i Gneisenau powróciły 22 marca z bardzo udanego wypadu przeciw alianckiej żegludze na Atlantyku trwającego od stycznia (operacja Berlin). Scharnhorst miał w jej trakcie poważne problemy z instalacją kotłową (przegrzewacze pary), po powrocie zaraz poszedł do remontu, który trwał do lipca. W maju więc raczej nie dałoby się go wykorzystać. Gneisenau 6 kwietnia padł ofiarą brytyjskiego lotnictwa morskiego, trafienie torpedą spowodowało poważne uszkodzenia strukturalne kadłuba, wałów napędowych, pokładowej elektroniki. Okręt trafił do doku i tam z kolei w nocy 9/10 kwietnia zbombardowany został przez RAF. A konkretnie łyknął 4 bomby przeciwpancerne 227 kg, dwie co prawda nie wybuchły, a pokładu pancernego nie pokonała żadna, ale demolka na górnych pokładach i tak była spora, ponad 160 zabitych i rannych w załodze. Okręt był w naprawie do końca roku. Admiral Hipper był bardzo mocno wykorzystywany od początku wojny, brał udział w inwazji na Norwegię i w operacjach przeciw żegludze. 28 marca poszedł w Kilonii do kapitalnego remontu, który trwał 7 miesięcy. W maju też więc byłby niedostępny. Celem chyba to samo - polowanie na brytyjskich liniach komunikacyjnych. A co by z tego wyszło - cóż. Większa jest szansa, że Brytyjczycy skoncentrowaliby się na głównym celu - Bismarcku, a któreś z pozostałych okrętów wymknęłyby się i narozrabiały później w tych konwojach. Bo w samej bitwie to sorry. Scharnhorst i Gneisenau miały działa "o numer mniejsze", 280 mm, przeciw prawdziwym pancernikom niespecjalnie skuteczne. Tyle że pancerz chociaż miały ludzki, pas burtowy 345 mm więc parę ciosów na klatę mogłyby przyjąć. A kieszonki, też z kalibrem 280 mm, to i ten pancerz miały symboliczny, 80 mm na burtach. I w bijatyki starszych kolegów raczej nie powinny w ogóle się wdawać.
-
Nieco obok wątku z tych klimatów przypomniał mi się PRL-owski dowcip o Waryńskim (dla młodszych forumowiczów informacja, że podobizna rewolucjonisty Ludwika Waryńskiego znajdowała się na banknocie o nominale 100 zł) - dlaczego Waryński jest taki smutny? - bo mu 3 zł na flaszkę zabrakło... (Przez wiele lat urzędowa cena butelki 0,5 l wódki czystej wynosiła 103 zł)
-
Dziwne że nikt jeszcze w tym wątku nie wspomniał o francuskim kalendarzu republikańskim, obowiązującym w latach 1793-1806 (i potem jeszcze krótko w czasie Komuny Paryskiej w 1871). "Mechanicznie" kalendarz opierał się na gregoriańskim, rok miał 365 dni, a co 4 lata - 366. Natomiast że się tak wyrażę "wypełniacz" był totalnie inny. Za początek rachuby czasu przyjęto 22.IX.1792 - dzień proklamowania republiki, początek roku I. Rok dzielił się na 12 miesięcy po 30 dni + 5 lub 6 (w r. przestępnym) dni świątecznych, tzw. Dni Sankiulotów. Nazwy miesięcy wymyślono całkiem od nowa. Miesiąc dzielił się na 3 tygodnie po 10 dni, nazywanych mniej więcej tak jak ktoś tu już postulował, "pierwszydzień", "drugidzień", "trzecidzień" itd. (10-ty był wolny od pracy). Postulowano też (z tym że to chyba nie weszło) podział doby na 10 godzin po 100 minut po 100 sekund. Sekunda byłaby więc nieco krótsza od naszej obecnej sekundy, minuta miałaby w przybliżeniu 1,5 naszej, a godzina ponad 2 nasze. Na wiki jest to omówione bardziej szczegółowo: Francuski kalendarz republikański Swój rewolucyjny kalendarz miał także ZSRR w latach 1929-1940. Nie miał on już jednak takiej wagi, pełnił tylko rolę pomocniczą obok normalnego kalendarza gregoriańskiego. Służył przede wszystkim do celów organizacji pracy ciągłej. Główną różnicą był 5-dniowy tydzień pracy ("pięciodniówka"). Dni pięciodniówki nazywały się po prostu dzień pierwszy, dzień drugi itd. Każdy dzień miał także swój kolor: fioletowy, niebieski, żółty, czerwony, zielony. Analogicznie wszystkich pracowników podzielono na możliwie równe liczebnie 5 grup, oznaczonych takimiż kolorami. W ten sposób każda grupa miała wolne w inny dzień pięciodniówki. W teorii miało to ułatwić pracę przemysłu w trybie ciągłym. W praktyce okazało się straszliwie niewygodne i uciążliwe, gdy wychodziło tak, że np. mąż i żona byli różnego koloru i nie mogli wspólnie spędzać "niedzieli". Już od 1931 zaczęto przechodzić na system sześciodniówki z ustalonym dniem wolnym, a od 1940 powrócił normalny 7-dniowy tydzień pracy z niedzielą. Podział na miesiące i ich długość pozostały normalne. Oczywiście nie dzieliły się one "czysto" na pięciodniówki, niemniej starano się uzyskać taki efekt żeby 1 stycznia był I. dniem pięciodniówki , a 31 grudnia - V., ostatnim. Rok składał się więc z 72 pięciodniówek oraz 5 lub 6 dni świątecznych, które do pięciodniówek nie przynależały. Były to: 22.I (upamiętnienie Krwawej Niedzieli w 1905, a także samego Lenina, którego rocznica śmierci wypadała 21.I); 1-2.V (Dni Międzynarodówki lub Dni Pracy); 7-8.XI (Dni Przemysłu lub Dni Rewolucji Październikowej) i ewentualnie jeszcze 5.XII. Radziecki kalendarz omówiony jest chyba najlepiej na angielskiej wiki Soviet Calendar Jest i hasło po polsku i po rosyjsku ale tamte są moim zdaniem mniej szczegółowe.
-
Ciekawe, jakich blach, z jakiego karabinu i jaką amunicją. Te rzeczy pewnie są już dzisiaj nie do ustalenia, no ale można sobie pospekulować... Samochód opancerzono w warsztatach kolejowych. Standardowo płaskie elementy konstrukcyjne XIX-w. parowozów wykonane były z walcowanej stali miękkiej (konstrukcyjnej, "żelaza") grubości 3/8 cala (ok. 9,5 mm) lub mniejszej. Ten sam Glaukopis, który cytowałeś, wymienia inny jeszcze samochód pancerny, zbudowany we Lwowie w tym samym okresie - "Kresowiak", trójkołowiec na bazie ciągnika rolniczego Praga. I pada tam takie zdanie: Do budowy użyto 10 mm blachy żelaznej[...] Pocisk karabinowy zwykły kal. 7,92x57 (sS), do kb Mauzer, przebijał pod kątem prostym 10 mm żelaza z odległości aż 300 m. Mannlicherowy 8x50R był balistycznie dużo słabszy i pewnie radził sobie gorzej. Z drugiej strony Austriacy jako pierwsi, bardzo wcześnie wprowadzili pociski przeciwpancerne (chyba jeszcze przed I ws, a może nawet w XIX w., piszę z pracy, nie mam tu jak sprawdzić, ale pamiętam że to wcześnie było). Rosyjski 7,62x54R (do kb Mosin) którego też można by się spodziewać w tamtych stronach był znowuż nabojem stosunkowo mocnym, na poziomie tego mauzerowskiego. Karabin masz. to najprawdopodobniej Schwarzlose, broń wyróżniająca się stosunkowo krótką jak na tamte czasy lufą (530 mm). W połączeniu ze wspomnianym wcześniej niebyt mocnym nabojem być może sprawiało to, że 10 mm płyta była przed nim jakąś osłoną. Ale wielkiego zaufania bym do niej nie miał. Z krótkiego opisu (tenże sam Glaukopis) potyczki z udziałem "Tanka Piłsudskiego", próby natarcia przez Ogród Jezuicki (nieudanej, aczkolwiek samochód przetrwał) wynika, że i przeciwnik nie miał za bardzo pomysłu na jakąś choćby improwizowaną broń i taktykę przeciwpancerną. Samochód panc. był ostrzeliwany z bliska zmasowanym ogniem broni strzeleckiej i tyle. Nawet nie było to całkiem bezskuteczne, załoga miała straty w rannych, strzelców pokładowych km-ów (co swoją drogą nie za dobrze świadczy o konstrukcji ich jarzm, że miały jakieś luki czy szczeliny przez które można było dostać kulkę), ale wóz unieruchomiony nie został. Nie było na szczęście środków w rodzaju koktajli Mołotowa czy wiązek granatów, boby się to wszystko skończyło gorzej... Dodam jeszcze, że znacznie lepiej mieli pod tym względem powstańcy śląscy. W uprzemysłowionym regionie o wszelkie materiały, stal taką i owaką, było dużo łatwiej. Budowane tam wówczas improwizowane samochody pancerne i pociągi panc. bardzo często miały pancerz poskładany z tzw. tarcz okopowych (pancerzy okopowych), powszechnie stosowanych w warunkach wojny pozycyjnej i produkowanych w Niemczech na ogromną skalę. Tarcze były z prawdziwej stali pancernej, a więc były naprawdę jako tako kuloodporne, miały fabrycznie wykonane otwory obserwacyjne i strzelnicze o odpowiedniej geometrii. Pancerz z nich wykonany był z pewnością o wiele lepszej jakości.
-
Czy to PPSz-41? (walki w okręgu donieckim 2014/2015)
Speedy odpowiedział saturn → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
No co wy ludzie, widać że to AK-74 jak byk, jakie tu można mieć wątpliwości??? -
Wygląda na to, że łokcie: I zgadza się, ZB-26 to najbliższy przodek BREN-a.
-
Tak jest. 27.I.1967 w czasie prób naziemnych kapsuły Apollo (ochrzczonej potem Apollo 1 nieco niezgodnie z całą nomenklaturą) doszło do pożaru wywołanego zwarciem elektrycznym. W jego wyniku śmierć ponieśli V.Grissom, E.White i R.Chaffee. 24.IV.1967 w trakcie lądowania kapsuły Sojuz 1 doszło do usterki czujnika ciśnienia atmosferycznego, sterującego procesem otwarcia spadochronów hamujących. Była to kolejna z całej serii awarii trapiących ten statek w dziewiczym locie. Wskutek tego nie doszło do prawidłowego otwarcia spadochronów i kapsuła uderzyła w ziemię z wielką prędkością, przy czym eksplodowały rakietowe silniczki hamujące, spowalniające Sojuzy w ostatniej fazie opadania. W efekcie 1-osobowa załoga (W.Komarow) poniosła śmierć. Także w czasie lądowania 29.VI.1971 (spotykana jest też data 30.VI, lądowanie odbywało się tuż przed północą) statku Sojuz 11 wskutek awarii i niepożądanego otwarcia zaworu instalacji powietrznej doszło do rozhermetyzowania kapsuły na wysokości 170 km. W wyniku tego zginęła cała załoga: G.Dobrowolski, W.Wołkow, W.Pacajew.
-
Noo nie do końca bym się z tym zgodził. 5.V.1961 Alan Shepard na statku Mercury-3 wykonał lot suborbitalny (lot balistyczny, lot paraboliczny). To jednak nie to samo, co prawdziwy lot orbitalny Gagarina. Skala problemu jest zupełnie inna. To dużo łatwiejsze z uwagi na mniejszą prędkość - mniejsze przyspieszenia, mniejsze nagrzewane aerodynamiczne, krótsze czasy pracy silników. Pierwszym Amerykaninem na orbicie był John Glenn (20.II.1962) na statku Mercury 6.
-
Razem ze sputnikiem wszedł na orbitę (niższą) ostatni stopień rakiety, a to już kilka ton. Więc jakiś kosmiczny pocisk nuklearny w tej masie swobodnie dałoby się zmajstrować. Pierwszy satelita rozpoznawczy (szpiegowski, jak wolisz) to chyba amerykański Discoverer 14 wystrzelony 18.VIII.1959. Jego misja trwała co prawda tylko 1 dzień, ale była to pierwsza udana z tej serii (kilkanaście poprzednich wysypało się z różnych przyczyn na różne sposoby). Satelita, w pełni już wyposażony w zestaw kamer o rozdzielczości 7,5 m wykonał ponad tysiąc zdjęć terytorium ZSRR po czym prawidłowo zdeorbitował kapsułę z filmem, którą udało się odzyskać.
-
Tak, oczywiście. Ich pierwszy sztuczny satelita Explorer 1 wystrzelony został 31.I.1958.
-
Obie strony zaczynały od zera, ale nie starały się równie mocno. Po II wojnie w USA rola broni strategicznej przypadła siłom powietrznym (USAF) które w 1948 wyodrębniły się z armii (wojsk lądowych) jako oddzielny rodzaj wojsk. Przy masie i gabarytach ówczesnej broni nuklearnej jedynym bowiem środkiem jej przenoszenia na terytorium wroga były ciężkie bombowce strategiczne. USAF dysponował liczną flotą takich bombowców, doświadczeniami zdobytymi w czasie II wojny światowej i siecią baz w sojuszniczych krajach na całym świecie, z których bombowce mogły osiągnąć terytorium ZSRR czy innych krajów komunistycznych. Przyszłość broni strategicznej widziano więc raczej w doskonaleniu załogowych bombowców. Trwały oczywiście prace nad rozmaitymi pociskami, ale nie traktowano ich priorytetowo, a raczej wręcz przeciwnie. W ZSRR sytuacja była inna. Tam nie mieli bombowców strategicznych ani sieci baz umożliwiających zaatakowania USA. I nie było widoków ani na jedno ani drugie. O ile powiedzmy jakaś forma ekspansji politycznej była możliwa, to zbudowanie sensownego bombowca dalekiego zasięgu bez większych doświadczeń w takich samolotach już nie za bardzo. Stąd dosyć desperacja decyzja o skopiowaniu B-29, samolotu już w tym momencie nie bardzo spełniającego rosyjskie potrzeby, ale pozwalająca na zdobycie doświadczenia właśnie. A skoro więc i tak trzeba było budować te siły strategiczne od zera to Rosjanie postawili właśnie na rakiety. I na nie szło więcej kasy. A skoro dorobiono się ogromnej rakiety zdolnej do przeniesienia ładunku bojowego na sąsiedni kontynent, to równie dobrze można było ją wykorzystać do wyniesienia czegoś na orbitę Ziemi albo i dalej. Po wystrzeleniu Sputnika sytuacja zmieniła się diametralnie. Amerykańskie media i opinia publiczna dostały rakietowego p*dolca i politycy ze wszystkich stron zaczęli dofinansowywać rakietowe projekty. A że USA były bogatszym bez porównania krajem od ZSRR, to wkrótce zaczęło to przynosić rezultaty. Amerykańskie zapóźnienie udało się szybko nadrobić i dorównać ZSRR w rakietowych technologiach, a pod niektórymi względami nawet wyprzedzić. A o samej N1 też jeszcze napiszę, tylko za trochę, bo muszę popracować.