Speedy
Użytkownicy-
Zawartość
1,097 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Speedy
-
Hej Wg takiego raportu http://web.archive.org/web/20080528051903/http://aupress.au.af.mil/Books/USSBS/USSBS.pdf cała aliancka ofensywa bombowa przeciw Niemcom podczas II wojny światowej spowodowała po stronie niemieckiej 305 tys. ofiar śmiertelnych i 780 tys. rannych. Naloty trwały co prawda teoretycznie od 1939 roku, ale praktycznie największe ich natężenie to właśnie rok 1944 i początek '45 więc chyba i liczba ofiar rozkłada się proporcjonalnie do tego.
-
Hej Pisałem już chyba to kiedyś w podobnym watku. Spotkałem się z wersją, że pośrednią przyczyną katastrofy była niska jakość stali z jakiej wykonano kadłub. Z takiej ponoć standardowo budowano wszystkie transatlantyki na początku wieku. I coś w tym może być. Bliźniaczy statek Britannic zatonął w czasie I wojny po wejściu na minę. Jedną. Z ładunkiem 120 kg m.w. Statek o wyporności 53 tys. ton. I w dodatku się przełamał... Niewiele mniejsza Lusitania (44 tys. t) zatonęła od 1 torpedy (z podobnym ładunkiem).
-
Jak daleko była III Rzesza od pokonania ZSRR?
Speedy odpowiedział Arkadiusz Siemion → temat → Front Wschodni
Hej Zdaje się że umknął ci pewien istotny szczegół W Leningradzie były owszem znaczne zapasy broni i amunicji, jak również zakłady produkujące takie rzeczy. Niewielkie były natomiast zapasy żywności i opału. A zdajesz sobie zapewne sprawę, ile potrzeba żywności dla 2,5-milionowego miasta. Tymczasem, chociaż niemiecka blokada nie była może w 100% szczelna, to jednak dostawy z zewątrz utrzymywały się na minimalnym poziomie. W efekcie w toku oblężenia z głodu i zimna zmarło co najmniej 600 tysięcy ludzi (wg oficjalnych danych jeszcze radzieckich; obecnie się mówi, że raczej nawet ponad 1 mln). Tak więc Niemcy mogli się spodziewać, że obrońcy w końcu padną z głodu, w przenośni albo i dosłownie. Być może też na początku liczyli, że Rosjanie poddadzą miasto dla ratowania życia swoich cywili (ale to nie w ZSRR takie rzeczy; i zresztą sami Niemcy później raczej tak nie postępowali). -
Hej No dobra niech będzie chociaż do końca przekonany nie jestem, czy z takiej odległości możliwe jest rozróżnienie poszczególnych okrętów, czy też raczej owe Granity same będą szukać konkretnych celów jak odpowiednio blisko podlecą... Nie w tym rzecz; nie miałem na myśli fizycznej niemożności osiągnięta dużej prędkości na małej wysokości z powodu za małego ciągu czy dużego oporu, lecz trudność ustalonego lotu w takich warunkach. Z tego co słyszałem o wspomnianych próbach Brahmosa, przy puszczeniu go w taki sposób (2 Ma kilka metrów nad wodą) szybko ulegał katastrofie, tzn. zahaczał o wodę przed przebyciem podawanego przez producenta zasięgu.
-
Hej A jak Oscar wykryje grupę uderzeniową z odległości > 200 km? A w te naddźwiękowe loty tuż nad wodą to sorry, ale za bardzo nie wierzę. Z tego co wiem, współczesne testy Brahmosa/Jachonta w Indiach wykazały, że wbrew twierdzeniom producenta nie jest on w stanie lecieć w takim trybie.
-
Hej ??? Spore straty? Koło 3500 zabitych i rannych z tego co wiem, prawie wyłącznie z floty. Nie wiem ile Navy, ale sama USArmy miała na Hawajach ponad 40 tys. żołnierzy. Flota straciła wszystkie pancerniki, jednak większość mniejszych okrętów (niszczycieli, krążowników) ocalała. Ocalało też koło 200 samolotów. Na wyspach były też dziesiątki baterii artylerii nadbrzeżnej. Tak, że Japończykom nie byłoby specjalnie łatwo je zająć...
-
Hej No może i granatem Postaram się zrobić zdjęcie przy najbliższej okazji. Mnie się to też wydaje dosyć skomplikowane, pewnie nie była to zbyt popularna broń.
-
Hej Jesteś pewien tego sformułowania? Mi się wydawało, że lont był raczej "fabrycznie" wmontowany w granat, a grenadier zapalał go od swojego lontu, tego co miał przy sobie, do swej broni. BTW to chyba jedna z przyczyn ograniczenia popularności granatów, przejście na zamki skałkowe. A druga, to taka ogólna słabość tego rodzaju amunicji. Granaty elaborowano czarnym prochem, a materiał ten nie detonuje, tylko szybko się pali, maksymalnie mniej więcej z prędkością dźwięku w powietrzu, albo trochę ponad. W związku z tym fala uderzeniowa przy wybuchu, o ile wystąpiła w ogóle, to bardzo słaba. Granat taki generował zwykle bardzo małą liczbę bardzo dużych odłamków o niewielkiej prędkości (właśnie takiej poddźwiękowej). Jeśli wybuchł w zwartym tłumie żołnierzy to faktycznie krzywdę robił, bo nawet tych kilka odłamków zostało wyłapanych, a z uwagi na rozmiary miały one energię dostateczną do poważnego zranienia czy zabicia kogoś. A jak nie to w zasadzie był to granat hukowy i niewiele ponad to. A dodatkowym problemem był ówczesny lont o słabej powtarzalności czasu palenia. Oczywiście trzeba było zrobić tak, by granat w miarę możliwości nie wywalił grenadierowi w rękach, więc generalnie lont był raczej za długi; w efekcie osoby w które rzucono granat miały dobrą chwilę czasu na odrzucenie go lub ucieczkę poza strefę rażenie, jak mówiłem raczej niewielką. EDIT bo mi się coś jeszcze przypomniało: W MWP w gablocie poświęconej właśnie XVI-XVII wiecznej marynarce eksponowana jest oryginalna broń palna (?), można powiedzieć, swoisty granat ręczny wielokrotnego użytku . Składa się ona z kilkudziesięciu krótkich luf małego (pistoletowego?) kalibru, rozmieszczonych promieniowo wokół centralnej rurki, zaopatrzonej w drewniany uchwyt. Każda z luf była nabijana w klasyczny sposób, tzn. zawierała ołowianą kulę i ładunek miotający i połączona była ze ścieżką prochową w tej centralnej rurce. Aby tego użyć należało zapalić lont tej centralnej rurki i przerzucić toto na pokład atakowanej jednostki przed abordażem. Odpalające kolejno w szybkiej sekwencji lufy powodowały chaotyczne podrzucanie i podskoki tej machiny, przez co miotała ona pociskami mniej więcej na wszystkie strony. Z pewnością taka kombinacja dawała więcej odłamków skutecznych niż klasyczny granat, no i jeśli nie wypadła za burtę albo nie rozleciała się od tej całej akcji, to po bitwie można ją było odzyskać i ponownie wykorzystać. Z drugiej strony była to rzecz dosyć skomplikowana i może faktycznie lepiej było powierzyć ją nieco bardziej kumatym marynarzom, niż oderwanym przemocą od pługa piechurom .
-
Hej Dzięki! To ja mam jeszcze pytanie: I ile by zajęło takie grzanie? Tzn. może już konkretniej, np. na ile byś z grubsza oceniał czas rozruchu takiej siłowni, jak np. na lekkim krążowniku Leipzig (66 tys. KM, 2 turbiny)? No właśnie, faktycznie nie wspomniałem o tym aspekcie sprawy. A przecież na okręcie zagrożenie to jest jeszcze większe, zarówno wskutek działania środków bojowych przeciwnika, jak i błędów załogi, nieuniknionych w wojennym pośpiechu. Żeby nie być gołosłownym, właśnie a propos tych japońskich praktyk tankowania surowej ropy. Dosyć powszechnie obarcza się tą przyczyną przypadek lotniskowca Taiho, który zatonął 19 czerwca 1944. Dla osób mniej obeznanych w wojną na Pacyfiku (inni mogą nie czytać): Tego dnia rano Taiho został trafiony torpedą amerykańskiego okrętu podwodnego Albacore. Lotniskowiec był dużym (30 tys. ton) i nowoczesnym okrętem (wodowany w kwietniu 1943) i jedna torpeda to nie było dla niego nic takiego (chyba nawet nie zwolnił). Jednak spowodowane eksplozją rozszczelnienie zbiorników paliwa, także lotniczego, pociągnęło za sobą jego wycieki i okręt zaczął wypełniać się oparami ropy i benzyny. Doszły do tego nieprawidłowe działania ekip ratowniczych (przewietrzenie okrętu), które doprowadziły do wymieszania oparów z powietrzem i ich rozprzestrzenienie po całym lotniskowcu. Wystarczyła już tylko przypadkowa iskra, by o 14:30 Taiho dosłownie wyleciał w powietrze. Eksplozja podniosła i zdeformowała pokład startowy, wyrwała ściany pokładu hangarowego, spowodowała pęknięcia w burtach, cały okręt stanął też w płomieniach. Akcja ratunkowa nie na wiele się zdała i w 2 godziny później po kolejnej wielkiej eksplozji Taiho zatonął i to niestety z większością załogi. A wcześniej jeszcze, 30 listopada 1942 w Jokohamie zdarzyło się coś jakby poniekąd podobnego. Stały tam wówczas zacumowane (burta w burtę) trzy jednostki niemieckie: krążownik pomocniczy Thor, zaopatrzeniowiec (tankowiec) Uckermark i statek Leuthen. Na Uckermarku trwały prace remontowe, czyszczenie zbiorników paliwa czy też już tankowanie tego paliwa, w każdym razie z nieznanych przyczyn o 14:00 doszło do wybuchu oparów ropy. Potężna eksplozja, a w zasadzie seria eksplozji zdemolowała Uckermarka i sąsiednie jednostki, rozrzuciła wokół płonące szczątki, doprowadziła też do rozlania w basenie portowym palącej się ropy. W efekcie zniszczeniu uległy wszystkie trzy "niemce" a dodatkowo jeden czy dwa statki japońskie stojące w pobliżu. Na szczęście dla Niemców większa część załóg przebywała na lądzie, uczestnicząc w jakichś tam uroczystościach, ale i tak było kilkudziesięciu zabitych. Ciekawe, czy i w tym przypadku pośrednią przyczyną katastrofy mogła być ta surowa ropa...
-
Hej Temat jest ogromny i bardzo rozległy. Więc na razie tak bardzo ogólnie będzie. Tak jak napisał gregski: szybkie okręty (czyli w zasadzie prawie wszystkie) napędzane były turbinami parowymi. Tłokowe maszyny parowe stosowano rzadziej, z masowo produkowanych okrętów miały je chyba tylko słynne korwety typu Flower. Pewnie mogły się też trafiać na jakichś starszych jednostkach. W obu przypadkach para wytwarzana była w kotłach najczęściej opalanych ropą (mazutem, olejem opałowym, jakbyśmy tego nie zwali). Paleniska na węgiel to już właśnie chyba tylko na jakichś starociach się spotykało. Silniki Diesla stosowano raczej na mniejszych jednostkach, rozmaitych dozorowcach itp. i to głównie Niemcy je lansowali. W porównaniu z napędem turboparowym diesle zapewniały większy zasięg, kosztem mniejszej jednak prędkości. Wymagały też paliwa o dobrej jakości, albo w każdym razie o jakiejś określonej jakości podczas gdy pod kotłami można było palić w zasadzie wszystkim, np. Japończycy okupujący Indie Holenderskie tankowali ponoć surową ropę z wydobycia, przed rafinacją, i też im działało . Niemcy zbudowali nawet serię ciężkich krążowników ("pancerników kieszonkowych") typu Deutschland właśnie z napędem dieslowskim. Na niektórych zaś lekkich krążownikach zastosowali kombinowaną siłownię złożoną z turbin parowych + silników wysokoprężnych (taki CODAS można powiedzieć). Podobne rozwiązanie było chyba też na jakichś rosyjskich krążownikach. Założenie było takie, że ekonomiczne diesle zapewnią wielki zasięg, a do walki będzie się wykorzystywać oprócz (czy zamiast) nich napęd turboparowy zapewniający dużą prędkość. W praktyce to chyba nie jest taki dobry pomysł, rozruch siłowni turboparowej to raczej są długie godziny, a na wojnie nigdy nie wiadomo, kiedy się spotka nagle przeciwnika; więc i tak nawet płynąc ekonomicznie na dieslach trzeba było trzymać siłownię pod parą, przynajmniej w jakimś stopniu, więc i oszczędność była umiarkowana z tego... Na całkiem małych okrętach w rodzaju ścigaczy torpedowych stosowano też wysokoobrotowe silniki benzynowe, często lotnicze.
-
Hej Hmm nie zgodzę się z tym "podobnym". IS-2 miał pancerz max. 100-120 mm z przodu kadŁuba i 100 mm z przodu wieży (odlewany). Tiger II miał max. 150 mm z przodu kadłuba i 185 mm z przodu wieży (pancerz walcowany). Nie wiem czy mozna powiedzieć że był podobnie opancerzony. Co do uzbrojenia to ono kompletnie nie było podobne. Tiger II miał armatę optymalizowaną do walki z czołgami: o bardzo wysokich parametrach balistycznych, bardzo wysokiej zdolności przebijania pancerza, sporej szybkostrzelności, z dużym zapasem amunicji. IS-2 miał armatę optymalizowaną do zwalczania innych celów niż czołgi: o dużym kalibrze (efektywny pocisk odłamkowo-burzący przy dostatecznej zdolności przebijania pocisku ppanc.), niezbyt wyśrubowanych parametrach balistycznych, małej szybkostrzelności, z małym zapasem amunicji. Co tu jest podobnego? Co do mobilności IS-2 miał zapewne mniejsze skłonności do zakopywania się w grząskim terenie (znacznie mniejszy nacisk jednostkowy). Natomiast co do mocy jednostkowej to IS-2 miał co prawda większą ale różnica jest niewielka (11,3 KM/t vs. 10,2 KM/t) i chyba bez znaczenia. Prędkość po drodze Tiger II miał nieco większą ale znowuż jest to różnica bez praktycznego znaczenia. Co do innych wlasności terenowych Tiger II miał nieco większy prześwit (50 cm vs.42 cm w IS-2). Kąt pokonywanego wzniesienia IS-2 miał większy o stopień (36 vs. 35 st. w Tiger II). Szerokość pokonywanego rowu dla obu wozow podawana jest taka sama, 250 cm. IS-2 górował pod względem pokonywanej ścianki pionowej (100 cm vs. 85 cm), Tiger II miał przewagę w głębokości brodzenia (160 cm vs. 130 cm).
-
Hej Z tego co wiem start, zaorbitowanie się na LEO i 1 okrązenie Ziemi to około 90 minut. Więc bez zaorbitowania i z okrążeniem max. połowy Ziemi powinno być mniej. Tak czy siak nie wyszłoby chyba więcej niż 1-2 godziny, to i tak straszliwie szybko. BTW znalazłem ten wątek na secretprojects albo w każdym razie wątek na ten temat http://www.secretprojects.co.uk/forum/inde...pic,5386.0.html niestety niektóre z linków już wygasły.
-
Hej Mogą być pewne powody... Zostawiając na boku statki Obcych i orbitalne miasta, chcę przypomnieć o koncepcji, jaka "chodziła" w początkach lat 90. W zasadzie to chodziła i wcześniej, tylko możliwości techniczne bardzo kulały, a tu zaświeciła nam jutrzenka nadziei . W 1991 mianowicie odbył pierwszy lot stateczek MDD DC-X, zwany Delta Clipperem, niezupełnie słusznie, bo on był tylko demonstratorem technologii pionowego startu i lądowania dla przyszłego dużego Delta Clippera. Docelowy DC-1 miał być niedużym 1-stopniowym statkiem kosmicznym, wynoszącym powiedzmy kilka ton na LEO i zarazem swoją własną rakietą nośną i lądownikiem. Przy czym lądowanie miało odbywać się pionowo, na zasadzie hamowania ciągiem, niczym w powieściach SF, albo jak LEM na Księżycu, czyli tyłem do przodu że tak powiem. Jedną z ubocznych korzyści z tej metody był fakt, że do owego lądowania wystarczał jedynie kawałek równego, twardego podłoża (ze znów przypomnę wyprawy księżycowe, gdzie goście lądowali po prostu na kamienistej pustyni, wybierając tylko miejsce wolne od co większych głazów). Można by więc sobie wyobrazić takiego DC-1 w roli suborbitalnego statku desantowego, który mógłby przerzucić niewielki oddział specjalny - powiedzmy kilku-kilkunasu żołnierzy - z bazy w USA w dowolne miejsce na Ziemi w ciągu kilkudziesięciu minut. Taka możliwość działania "w czasie rzeczywistym" na ogromną odległość byłaby w pewnych sytuacjach nieoceniona. Byłaby, ale nie jest, bo projekt DC-X "umoczył" z różnych przyczyn, głównie finansowych, a też dlatego że NASA bardzej skłaniała się ku konkurencyjnemu X-33/Venture Star Lockheeda, też zresztą potem przerwanemu. Był to statek typu samolotu korzystający z normalnych lotnisk i prawie normalnej infrastruktury (DC-X korzystał z kawałka płaskiego terenu i kilku dużych ciężarówek z zapasami paliwa i aparaturą). Dla porządku dodam więc jeszcze, że pomysły wysadzenia takiego kosmicznego desantu, a raczej małej grupy interwencyjnej, pojawiały się już w latach 50-60., wtedy zamierzano zastosować rakietę balistyczną z odpowiednią "pasażerską" głowicą. Z różnych względów nie byłoby to takie proste i na pewno nie tak wygodne jak DC, i zresztą projekty te nie doczekały się realizacji. O takich kosmicznych desantach był chyba kiedyś wątek na brytyjskim forum secretprojects.co.uk ale przeleciałem je teraz na szybko i jakoś nie mogę znaleźć.
-
Hej W porównaniu z innymi czołgami tego okresu II ws Sherman miał "nic", czyli: - wyjątkowo niezawodny silnik i układ napędowy, nawet na te 2- czy 5-silnikowe dziwolągi nie było specjalnego narzekania - wyjątkowo ergonomiczne rozmieszczenie przyrządów i urządzeń wewnętrznych, łatwy dostęp do wszystkich podzespołów wymagających przeglądu, co ułatwiało ewentualną naprawę czy wymianę - rozbudowany system przeciwpożarowy (automatyczne gaśnice) - (nie we wszystkich wersjach) zabezpieczenie przeciwwybuchowe magazynu amunicji przez dodatkowe płyty pancerne, później tzw. "mokry" magazyn (naboje w zasobnikach z podwójnymi ściankami wypełnionymi wodą) - pancerz ze stali dającej bardzo mało odprysków - stabilizowane uzbrojenie, co umożliwiało prowadzenie ognia podczas jazdy - wyprowadzoną na zewnątrz końcówkę telefonu ułatwiającą współpracę z piechotą Czyli jak widać, też miał różne inne dodatkowe cechy.
-
Hej Myślę, że takich relacji będzie ekstremalnie mało (o ile w ogóle jakieś są). Wojska amerykańskie, chociaż obecne na froncie w Europie już wcześniej, to masowy udział w walkach wzięły dopiero latem 1918. A wtedy to raczej bronili swoich pozycji, niż szturmowali okopy przeciwnika (choć oczywiście i do takich sytuacji musiało dochodzić).
-
Pełne nadziei prototypy lotnicze, niewprowadzone do sił powietrznych.
Speedy odpowiedział učitel → temat → Lotnictwo
Hej W Polsce przed 1939 nie produkowano w ogóle żadnych działek lotniczych. -
Ręczna Rusznica Przeciwpancerna - Polska Wunderwaffe?
Speedy odpowiedział marcnow92 → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Hej W kwestii mechanizmów: Gwoli scisłości kb Ur. nie był bronią jednostrzałową, lecz powtarzalną, z klasycznym zamkiem 4-taktowym typu Mauser i magazynkiem na 4 naboje zakładanym od dołu. Również wspomniana rusznica Boys była powtarzalna z zamkiem 4-takt., tym razem 5-nabojowy magazynek zakładany był z góry (w broni, z której strzela się przede wszystkiem z postawy leżącej to chyba wygodniejsze rozwiązanie, choć z kolei komplikuje konstrukcję przyrządów celowniczych). Niemiecka rusznica PzB 38 miała nieco bardziej oryginalny mechanizm: była jednostrzałowym półautomatem, w którym energia odrzutu lufy po wystrzale wykorzystywana była do otwarcia zamka i wyrzucenia łuski; strzelec musiąl następnie ręcznie załadować kolejny nabój i zamknąć zamek. W praktyce nie udało się osiągnąć w pełni niezawodnego działania mechanizmu i w kolejnej wersji PzB 39 wywalono go - rusznica, nadal 1-strzałowa, przeładowywana była już ręcznie. Otwarcie zamka następowało przez zwolnienie kciukiem zatrzasku i przesunięcie (przekręcenie) całego chwytu pistoletowego wraz z kabłąkiem spustowym w dół do przodu. Zarazem następowało wyrzucenie łuski. Strzelec musiał następnie załadować nowy nabój i zamknąć zamek, przemieszczając chwyt pistoletowy do normalnej pozycji. Można to było zrobić stosunkowo szybko, nie zdejmując prawej ręki z chwytu pistoletowego i ładując małe w końcu i lekkie naboje lewą. Dodatkowym ułatwieniem były 2 "ładownice" - pudełka mieszczące po 10 naboi, mocowane po bokach łoża rusznicy, tak że naboje były w zasięgu palców strzelca. -
Hej Jak pamiętam, chodziło jednak o koks lub jakieś specjalne brykiety. Ale już dosyć dawno o tym czytałem więc pewności nie mam. Zauważ, że węgiel drzewny ma małą gęstość i jest silnie porowaty, więc "na wagę" w takiej machinie nie zmieściłoby się go wiele, co oznaczałoby relatywnie mały zasięg takiego samolotu. Cóż... po wojnie w USA Lippisch uczestniczył w pracach nad myśliwcem firmy Convair XF-92, właśnie takim "trojkątnym", ze skrzydłami delta i również czysto trójkątnym statecznikiem pionowym. Z tego co wiem samolot ten latał poprawnie, chociaż z przekroczeniem bariery dźwięku miał trudności. Oczywiście napędzany był normalnym silnikiem turboodrzutowym, nie na koks . Na jego podstawie opracowano później myśliwiec F-102 a potem F-106. Silnik strumieniowy na koks, jak już pisałem, bardzo wątpię by działał prawidłowo. Z tego co wiem klasyczny zapalnik i detonator, jak przy innych materiałach wybuchowych.
-
Ręczna Rusznica Przeciwpancerna - Polska Wunderwaffe?
Speedy odpowiedział marcnow92 → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Hej Tutaj faktycznie optymizm zanadto poniósł autora. Pamiętajmy, że podstawowym problemem małokalibrowej broni ppanc. było słabe oddziaływanie na cel, tzn. słaby efekt po przebiciu pancerza. Pocisk kumulacyjny z PIATA (a co dopiero z PzF!) zawierał potężny ładunek silnego m.w. i w przypadku większości czołgów z tamtego okresu nawet jeśli nie doszło do przebicia pancerza, taka eksplozja mogła spowodować pewne uszkodzenia. Dochodzi tu jeszcze inny czynnik, że tak powiem, "pozabalistyczny". Armia brytyjska była w ogromnym stopniu zmotoryzowana, zaś polska piechota generalnie poruszała się, zgodnie z nazwą, na piechotę. Całkiem więc możliwe, że 9 kg kb. wz.35 był bardziej uciążliwy dla użytkownika, który musiał go nieść, czy jechać z nim konno, niż 16 kg Boys, który wraz z użytkownikiem podróżował sobie samochodem czy transporterem opanc. No nie, tu się z tobą nie zgodzę. Kb. wz.35 wystrzeliwał pocisk o masie 12,8 g i prędkości pocz. 1260 m/s; dla Boysa (amunicja standardowa, potem powstało kilka innych naboi) odpowiednie wartości to 60 g i 750 m/s. Uproszczony rachunek oparty na wymianie pędów pocisku i broni (bez uwzględnienia masy ładunku miotającego) daje energię odrzutu swobodnego dla ok. 14 J dla kb. Ur. i ok. 60 J dla kb Boys. Nie uwzględniono tu jednak hamulca wylotowego jaki miały oba karabiny; ponadto Boys miał sprężynowy amortyzator odrzutu lufy, która po strzale cofała się o kilka cm, i bardzo grubą filcową poduszkę na kolbie. Być może faktycznie więc odczuwalny odrzut był podobny. W literaturze częściej spotyka się narzekania na duży odrzut kb Boys; ale też relacji o użyciu kb Ur. w ogóle jest niezwykle mało. I nic dziwnego; rusznic Boysa wyprodukowano ponad 60 tys. szt., używało ich wiele armii krajów wspólnoty brytyjskiej i brały udział w walkach przez kilka lat niemal do końca wojny (na Dalekim Wschodzie); kb wz.35 zaś tylko ok. 3,5 tys. (jak na broń strzelecką to bardzo mało) i na dobrą sprawę użyto w jednej tylko armii i jednej kilkutygodniowej kampanii (potem używali ich jeszcze Niemcy i Włosi ale w całkiem już znikomej liczbie kilkuset szt.). Więc wiele osób miało szanse zapoznać się z kb Boys, a bardzo niewiele z kb wz.35. Trudno więc opierać się bezkrytycznie na relacjach użytkowników. To prawda, żywotność lufy kb Ur. wynosiła zaledwie 300 strzałów. Ogólnie jak na broń strzelecką to jest bardzo mało. Ale jednak miała to być rusznica przeciwpancerna, a nie karabin wyborowy. Nawet jeśli w miarę zużywania się przewodu lufy celność wyraźnie się pogarszała, to i tak z pewnością była wystarczająca, by trafić ze <100 m w czołg czy samochód pancerny. Z tym się zgodzę, zalety - lekkość i wysoka zdolność przebijania, równoważyły wady: długość utrudniająca przenoszenia, jak i szybkie zużywanie się lufy, a przede wszystkim słaby efekt po przebiciu pancerza. Przypomnę, że opierał się on na tzw. efekcie Gerlicha: superszybki ołowiany pocisk, roztrzaskując się na pancerzu, wybijał zeń cylindryczny "korek" o średnicy 2-3 kal., który wpadał do wnętrza chronionej pancerzem struktury. Jeśli korek rozprysnął się wewnątrz na odłamki, albo w całości uderzył w kogoś z załogi, mógł oczywiście zranić go albo i zabić. A jak nie rozprysnął się i nie uderzył to w zasadzie efekt trafienia był zerowy. Z tych nielicznych relacji o użyciu kb ppanc. wz.35 wynika, że zatrzymanie wozu bojowego zwykle wymagało oddania doń wielu celnych strzałów, jeden z reguły nie wystarczał. Tutaj pojawia się pewna zaleta kb Boysa. Chociaż ustępował wyraźnie kb Ur. zdolnością przebijania (nadal wystarczała ona jednak przeciw niemieckim czołgom tego okresu) to jeśli już doszło do przebicia, wielkokalibrowy pocisk wpadający do wnętrza wozu bojowego był w stanie narobić więcej szkód. Ponadto duży pocisk stwarzał potencjalną możliwość (z której jednak Brytyjczycy nie skorzystali o ile wiem) stworzenia sensownej amunicji zapalającej, co dodatkowo zwiększyłoby skuteczność. Niemcy niejako przerobili ten etap już wcześniej. Wspomniany efekt Gerlicha był wszak odkryciem niemieckiego inżyniera Hermanna Gerlicha, który pod koniec lat 20. pracował nad bronią i amunicją o wielkiej prędkości początkowej pocisku. Zajmował się co prawda głównie bronią myśliwską i prowadził wraz z Johannem Halbe formę Halger produkującą i handlującą takimi rzeczami, ale stwierdził też, że efekt przebijania pancerza przez taki superszybki ołowiany pocisk może być wykorzystany do skonstruowania karabinu ppanc. Właśnie informacje o tych pracach i dokonaniach firmy Halger były bodźcem dla rozpoczęcia polskiego projektu rusznicy ppanc. Jak już pisałem tu w którymś wątku, z wielu względów to wcale nie jest taki dobry pomysł, jakby się wydawało. Sam Gerlich też doszedł później do takiego wniosku i w swoich późniejszych badaniach skoncentrował się na amunicji z twardym rdzeniem z wolframu. Taką właśnie amunicją strzelały niemieckie rusznice ppanc. PzB 38 i 39 (7,92x94). Jest taka wersja, nie jestem na 100% pewien czy prawdziwa, że Niemcy wyprodukowali dla siebie i Włochów niewielkie partie amunicji do kb.Ur. (7,92x107) z 14,9 g pociskiem z wolframowym rdzeniem, pochodzącym właśnie z wspomnianego wyżej naboju rusznicy niemieckiej. O ile wiem, niemieckie czołgi Pz. II i III wczesnych serii (z 15 mm pancerzem) otrzymywały od 1940 wzmocnienia w postaci dodatkowych pancernych ekranów o grubości 15-20 mm. Coś takiego uodporniłoby je całkowicie na pociski z broni korzystającej z efektu Gerlicha. -
Hej Ogólnie nie, ale w tym przypadku to i owszem. Samolot Lippischa miał być napędzany przez bardzo oryginalny silnik strumieniowy na koks. Wewnątrz kanału znajdował się odpowiednio wyprofilowany kosz z drucianej siatki, wypełniony brykietami owego koksu czy węgla czy czegoś takiego. Do wstępnego rozpalenia służyć miał gaz ziemny; następnie napływające powietrze miało samo podtrzymywać spalanie, a ogrzewając się wypływało przez dysze wytwarzając ciąg. W praktyce nie wydaje się żeby to dobrze działało, o ile wiem nie było zresztą prób w locie. Wszelkie silniki przelotowe są niezwykle wrażliwe na warunki panujące we wlocie i kanale wewnętrznym, a tu przecież w miarę wypalania się koksu geometria kanału siłą rzeczy ulegałaby zmianie. Samolot Lippisch miał też mieć wersję bezzałogową, "latającej bomby". Tu także zastosowano oryginalne rozwiązanie. Rolę głowicy bojowej pełnić miały elementy konstrukcyjne skrzydeł i usterzenia (i kadłuba chyba też) wykonane z materiału wybuchowego o nazwie nipolit. Nipolit stanowił mieszaninę nitrocelulozy, pentrytu i nitroglikolu, miał on dosyć dobre właściwości mechaniczne zbliżone do ówczesnych tworzyw sztucznych w rodzaju bakelitu czy ebonitu, dawał się też łatwo formować i obrabiać. Niemcy zamierzali stosować go w różnych rodzajach amunicji, produkując np. zaczepne granaty ręczne bez skorupy, w całości wykonane z nipolitu (wraz z trzonkiem ), a także bezskorupowe głowice bojowe do rozmaitych rakiet i pocisków kierowanych.
-
Hej Spotkałem się gdzieś z taką oceną, że Japończycy mocno nie doszacowali sił przeciwnika. Najpierw myśleli że działania Amerykanów mają w ogóle charakter rajdowy, tzn. po zniszczeniu lotniska i instalacji japońskich Marines wycofają się z wyspy po paru dniach. A jak nie, to się ich szybko pozabija. Japończycy sądzili po własnych doświadczeniach, że w ciągu jednodniowej praktycznie operacji można wysadzić na ląd ze 2 tys. żolnierzy; no, wiadomo, Amerykanie są sprawniejsi logistycznie, to może wysadzili ze 3 tysiące. Tyle samo mniej więcej liczyły japońskie siły w tej okolicy; a więc, ponieważ są doświadczone i przepojone rycerskim duchem, ideałami Bushido itd itp. to z równolicznym przeciwnikiem dadzą sobie radę bez problemu. W ostateczności się jakieś posiłki ściągnie z Rabaul. A tu się okazało, że kicha. Po pierwsze Amerykanie wysadzili na wyspie prawie całą dywizję piechoty morskiej, 11 tys. Marines z ciężkim sprzętem. Po drugie lotnisko, którego dokończenie budowy wymagało zdaniem Japończyków co najmniej kilku tygodni, Amerykanie ukończyli mniej więcej w 10 dni i zaraz rozmieścili na nim po eskadrze myśliwców i bombowców. I natychmiast stało się jasne, że nie da się szybko pokonać silniejszych Amerykanów, a ściągnięcie posiłków jest mocno utrudnione. Transportowce i statki zaopatrzeniowe nie są dość szybkie by "obrócić" przez noc, w sensie, żeby dotrzeć do G., wyładować zaopatrzenie i przed świtem oddalić się poza zasięg amerykańskich bombowców. O wiele szybsze niszczyciele były oczywiście w stanie zrobić coś takiego, zaczęto więc dowozić posiłki właśnie nimi i tak powstał ten słynny Tokyo Express. Tyle że niszczyciele nie były w stanie zabrać zbyt dużo ładunku i ludzi; niektórych rodzajów ładunków wielkogabarytowych, dział, pojazdów itp. w zasadzie nie były w stanie zabrać w ogóle. W efekcie Japończycy nie byli w stanie tak szybko wzmacniać swoich sił jak Amerykanie. No i po trzecie, japońskie siły walczące na lądzie nie popisały się specjalnie zdolnościami taktycznymi. W zasadzie wszystkie ich operacje miały taki sam charakter: frontalnego ataku na umocnione pozycje Amerykanów. Nocnego z reguły, owszem, ale nocny atak jest zaskoczeniem tylko raz. Potem jak przeciwnik stale atakuje w nocy to wypada się do tego przyzwyczaić i odpowiednio dostosować. Takie frontalne ataki od czasów wynalezienia broni maszynowej z reguły się nie udają i na G. też się właśnie Japończykom nie udały. Nie mówię już nawet o tej pierwszej masakrze płk. Ichikiego (nad Alligator Creek; jego grupa licząca ponad 900 żołnierzy straciła ponad 750 zabitych, a Amerykanie 31) bo on sam sobie ciężko na tę swoją klęskę zapracował. Ale jak już w październiku zmontowali operację z prawdziwego zdarzenia, zebrali 20 tys. żołnierzy, ciężki sprzęt i nawet parę czołgów, z zamiarem zaatakowania pozycji Marines wokól lotniska Henderson Field jednocześnie z kilku stron, to i tak im nie wyszło. Poszczególne grupy wojsk idąc przez dżunglę straciły ze sobą kontakt, jedni byli w stanie poruszać się szybciej, a inni wolniej. W efekcie skoordynowany atak okazał się niemożliwy, poszczególne zgrupowania weszły do walki pojedynczo, po kolei, i po kolei zostały pobite. Japończycy stracili ponad 2000 zabitych, Amerykanie około 80, i podobne proporcje strat stały się typowe dla niemal wszystkich działań lądowych na obszarze Pacyfiku.
-
Hej Ja tylko z drobną uwagą na temat tej francuskiej armaty 75 mm: A widzisz jak to pozory mylą...? Francuzi tak zakombinowali z oporopowrotnikiem i ogólną konstrukcją wozu, że wstawiono mu broń, która co do kopa naprawdę nie miała się czego wstydzić. Jeśli porównamy takie podstawowe parametry: masę i prędkość pocz. pełnokalibrowego pocisku ppanc. to armata ta wypada całkiem przyzwoicie: 75 mm armata francuska: 7,2 kg, 1000 m/s 76 mm brytyjska 17-funtówka: 7,7 kg, 885 m/s 76 mm amerykańska M3: 7,0 kg, 793 m/s 75 mm niemiecka KwK42: 7,2 kg, 925 m/s 76 mm rosyjska S-54 (nie produkowana seryjnie): 6,5 kg, 816 m/s
-
Hej czy ja wiem... 1) stabilizatora trochę szkoda. Uczciwie jednak mówiąc, poza Amerykanami nie używała go w swoich czołgach żadna z ówczesnych armii. A i w USArmy nie zawsze był on stosowany; urządzenie to było skomplikowane, wymagało starannej regulacji i dobrze wyszkolonej obsługi i w związku z tym wiele załóg wyłączało je w cholerę, nie mogąc dać sobie rady z tą jego regulacją i serwisowaniem. 2) co do podniesionego środka masy, wypada zwrócić uwagę, że w latach późniejszych w Shermanach montowano jeszcze większe i potężniejsze działa: 105 mm haubicę, francuską armatę ppanc. 75 mm a nawet armatę 105 mm (także produkcji francuskiej). Skoro dało się to zrobić, to 17-funtówka też pewnie nie była wielkim problemem.
-
Hej I can, of course. The reason is similar, that you can't write Polish Moreover, many people here can't read English; so if you understand Polish and they can't understand English I think it's better to answer you in Polish. O ile wiem były jakieś projekty Lockheeda, żeby zrobić P-80 ze skośnymi skrzydłami. Ostatecznie dostosowanie do takiego układu i dużych prędkości wymagało tylu zmian, że powstał całkiem nowy samolot (XF-90, nie przyjęty zresztą do służby). Z P-80 powstał potem nocny myśliwiec F-94 Starfire i samolot szkolno-treningowy T-33, w niektórych krajach chyba jeszcze pozostający w użyciu. Poza tym to chyba już wychodzi poza temat naszych rozważań. Dyskutujemy o najlepszych odrzutowcach II wojny, a nie o tych, które modyfikowano czy nie modyfikowano w latach 1944-50. W warunkach II wojny P-80 moim zdaniem nie ustępował Me 262 osiągami, przewyższał go niezawodnym silnikiem, prawdopodobnie był też zwrotniejszy. Być może gorzej zachowywał się w zakresie prędkości przydźwiękowych. Na pewno był słabiej uzbrojony, ale to amerykańska specyfika. Amerykańscy piloci walczyli z myśliwcami wroga, nie musieli zwalczać formacji ogromnych bombowców. Oczywiście nie; jednak z pewnością przewyższał He 162 a był porównywalny z Me 262. Owszem - De Havilland budował przez pewien czas takie samoloty; jednak układ ten nie przyjął się w odrzutowcach i od lat nikt takich nie buduje. Zgoda, wpływ miały, ale co z tego? Czy dyskutujemy o tym, jaki samolot II wojny miał największy wpływ na powojenne konstrukcje? Czy który najlepiej spełniał swoje bojowe zadania w czasie II wojny? Moim zdaniem to nie to samo.
-
hejka Hmmm a musiał "grzać całe słupy"? Przecież wystarczyłoby, że wytrzymałość stracił, bo ja wiem, metrowy czy kilkumetrowy odcinek słupa, żeby się ów słup rozleciał od przenoszonego obciążenia. Z tego co wiem, stalowe słupy nośne WTC były rurami o czworokątnym przekroju, wykonanymi technologią nitowania z płaskowników. Więc pod działaniem sił tak ogromnych, że powodujących owo gięcie i zbliźniaczenie, zapewne w pierwszej kolejności dochodziło do pękania połączeń nitowych i rozpadania się słupów na te płaskowniki. A tu ciekawy link z Purdue University (ale oni na pewno też są w zmowie...) http://kopalniawiedzy.pl/atak-WTC-Purdue-U...enter-2847.html