Speedy
Użytkownicy-
Zawartość
1,103 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Speedy
-
Kolejna legenda. Czołg średni T-34
Speedy odpowiedział widiowy7 → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Hej Zasięg nie ma z tym nic wspólnego, to tylko kwestia zużycia paliwa i pojemności zbiorników. A jak długo silnik wytrzyma do kapitalnego remontu to już inna sprawa. Co do jazdy na 2-ce, też gdzieś o tym czytałem, nie pamiętam gdzie. Ale skoro prosisz o źródła no to postaram się poszukać. W związku z ogromną trudnością zmiany biegów w T-34 (siły na dźwigniach przekraczające ludzkie możliwości) często jeżdżono tylko na 2. biegu (można było z niego ruszać). Po zdjęciu ogranicznika prędkości obrotowej silnika można było rozwijać prędkość max. ok. 25 km/h co wystarczało w normalnej eksploatacji. Ale co to ma do rzeczy? Nie chodzi o otwarcie, ale o trafienie wbijające właz do środka. Oj nie nie. Jest na odwrót. Pole widzenia wieżyczki obserwacyjnej jest daleko większe niż ruchomego peryskopu. Zresztą najlepszy dowód, że w dalszym toku wojny to Rosjanie wprowadzili wieżyczkę obserwacyjną dowódcy a nie Niemcy zrezygnowali z niej. A 2-osobowa wieża to w ogóle kalectwo (chyba że czołg uzbroimy w automatyczne działko lub zastosujemy mechanizm ładujący). ??? Nie chcieli oczywiście. W ramach projektu nowego czołgu średniego (projekt VK 3002) powstały prototypy firm Daimler-Benz i MAN. I ten pierwszy zewnętrznie przypominał T-34 z uwagi na silnie pochylone burty i wieżę mocno przesuniętą do przodu. Niemniej i on miał 3-osobową wieżę z wieżyczką obserwacyjną dowódcy i konstrukcję podwozia całkowicie odmienną od rosyjskiej. Ostatecznie w czasie prób wyżej oceniono maszynę firmy MAN i ten czołg trafił do produkcji jako Pzkpfw. V Panther. Podobny do T-34 czołg zaproponowała też Skoda (T-25) i też odpadł. BTW ciekawostka miał on właśnie automat ładowania armaty. A ponadto musieli zachować olej napędowy dla marynarki wojennej, a szczególnie swej ogromnej flotylli U-bootów. Dlatego wygodniej im było produkować wszystkie wozy bojowe z silnikami benzynowymi, żeby wojska lądowe nie konkurowały z marynarką o paliwo. Ale kiedy w II. połowie 1944 stracili francuskie bazy i ogromną część wybrzeża i UBooty znacznie ograniczyły swe działania, w projektowanych w tym okresie niemieckich czołgach pojawiają się silniki Diesla. -
Hej Czytałem gdzieś, że ogromne partie pocisków 45 mm produkowanych na przełomie lat 30/40. w wyniku błędu zahartowano do zbyt dużej twardości, przez co nabrały tendencji do rozbijania się o pancerz i paradoksalnie ich zdolność przebijania spadła. W ramach ogólnej desperacji lat 1941/42 zaczęto m.in. produkować pociski 45 mm z korpusów starych pocisków w 47 mm do XIX-wiecznych armat morskich Hotchkiss. Można przypuszczać, że z armaty 45 mm łatwiej było trafić w ruchomy cel z uwagi na bardziej płaski tor pocisku (wyraźnie większa prędkość pocz.). Na minus, 45-ka miała duże kłopoty z byciem półautomatem: po strzale powinna sama otworzyć zamek i wyrzucić łuskę, co bynajmniej nie było regułą. Kiedyś złośliwie nazwałem ją przez to "ćwierćautomatem" i po latach ze zdziwieniem stwierdziłem że w rosyjskiej literaturze faktycznie ją tak nazywano. Hej Nie no, bez przesady. Nie chce mi się liczyć teraz, ale na 1000 m to będą odchylenia od poziomu rzędu pojedynczych stopni. Na pewno mniej niż 10 a przypuszczam, że nawet 5 nie będzie.
-
Wunderwaffe-zapomniane projekty
Speedy odpowiedział Andreas → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Hej Gwoli ścisłości, zbudowano 2 egzemplarze o żadnej eksploatacji nie było mowy, jedynie próby na poligonie. 1. Proch w broni palnej nie detonuje, lecz spala się. Jakby zdetonował, z broni nic by nie zostało. 2. Żeby uzyskać donośność 30 km, nie trzeba by robić takich cudów. Wiele ciężkich dział w całkiem klasycznym układzie miało taką, a nawet o wiele większą. Planowana donośność "pełnoskalowej" HDP miała wynosić 160 km. W praktyce podczas prób uzyskiwano najwyżej ok. 90 km. "Krótka" stonoga zmontowana w Lampaden ostrzeliwała Luksemburg z odległości 43 km; jej maksymalna donośność o ile dobrze pamiętam wynosiła 60 km. 3. W praktyce można powiedzieć, że żaden egzemplarz HDP nie przetrwał do dzisiejszych czasów. Te spod Lampaden zostały po wojnie przejęte przez Amerykanów i przetestowane na poligonie w Aberdeen (w stanie Maryland). W 1948 przekazano je na złom. W Polsce w Międzyzdrojach (Misdroy) mieścił się ośrodek badawczy i szkoleniowy HDP; do dziś można tam zobaczyć podpory pod "stonogę" i chyba jakiś schron dowodzenia (? - nie jestem pewien), lufa natomiast się nie zachowała. No w zasadzie jest obiekt w Mimoyecques we Francji - olbrzymi betonowy "bunkier" we wnętrzu wzgórza, mieszczący 25-działową baterię HDP (5 zestawów po 5 luf). Został on jednak poważnie zrujnowany wskutek alianckich nalotów, a dodatkowo po zajęciu tych terenów w 1945 brytyjscy saperzy wysadzili tunele wejściowe. W czasach współczesnych część tuneli uprzątnięto i urządzono w nich muzeum V-3, jednak o ile wiem te ukośne szyby z działami pozostają zawalone i niedostępne. Samolot braci Horten nie był budowany pod kątem własności stealth. Nie było to też takim oryginalnym pomysłem. W tych samych czasach analogiczne prace prowadził w USA John Northrop. Latające skrzydło w ogóle budziło zainteresowanie konstruktorów od od samych początków lotnictwa, gdyż w tym układzie cała konstrukcja samolotu wytwarza siłę nośną - nie ma kadłuba, który "marnowałby się" stanowiąc jedynie dźwigany "bagaż". W praktyce problemy ze statecznością i sterownością latającego skrzydła są tak wielkie, że niweczą wszelkie inne korzyści aerodynamiczne z tego układu. Przezwyciężyć je udało się dopiero po wielu dziesięcioleciach badań i przez zastosowanie aktywnego sterowania i sztucznej stateczności. Pierwszym sensownym samolotem w konfiguracji latającego skrzydła jest amerykański bombowiec Northrop B-2 z 1988 roku. Natomiast faktycznie latające skrzydło w naturalny sposób daje niskie echo radarowe - brak przejścia "skrzydło-kadłub" stanowiącego swego rodzaju naturalny reflektor kątowy dla fal radaru. I faktycznie w odniesieniu do Ho 229 to się potwierdziło. W 2008 firma Northrop-Grumman wspólnie z telewizją National Geographic Channel przeprowadziła taką akcję, że goście zbudowali naturalnej wielkości makietę Ho 229 z wykorzystaniem możliwie jak najbardziej zbliżonych do oryginalnych materiałów poszycia, klejów itp., i przetestowali ją na fabrycznym "poligonie" radiolokacyjnym w Tejon w Kaliforni z wykorzystaniem fal o takiej długości, jakie emitowały brytyjskie radary z połowy lat 40. Nakręcono o tym film dokumentalny Hitler's Stealth Fighter (Niewykrywalny myśliwiec Hitlera) wyprodukowany przez Myth Merchant Films w 2009. Okazało się, że samolot miał z przodu RCS na poziomie 40% myśliwca Bf 109, daleko przecież mniejszego (Ho 229 miał masę max. ok. 7-8 ton, rozpiętość 16,76 m, pow. nośną 50,2 m2; dla porównania Bf 109E odpowiednio ok. 2,5 t, 9,87 m, 16,4 m2). Inna rzecz, że Bf 109 prawdopodobnie generował bardzo silne odbicie od płaskich powierzchni śmigła; ciekawsze mogłoby być porównanie Ho 229 z jakimś innym odrzutowcem z tamtych czasów o klasycznej konstrukcji, w rodzaju Me 262 (6,5 t, 12,5 m, 21,7 m2) czy Gloster Meteor (F.8: 7,1 t, 11,3 m, 32,52 m2). -
Hej To jak zawsze jest skomplikowane zagadnienie, ale generalnie przyczyny są dwie. Pierwsza to taka, że Japończycy walczyli o zdobycie źródeł surowców, ropy przede wszystkim (amerykańskie embargo za japońską agresję na Chiny). "Pod nosem" mieli pola naftowe w Indiach Holenderskich (czyli Indonezji) więc ich zajęcie oznaczało szybkie i bezpośrednie korzyści. Na kontynencie nic takiego nie było. O ile w ogóle coś wówczas wydobywano na radzieckiej Syberii (wątpię) to na pewno niedużo; a Indie Hol. to był wówczas 4. czy 5. producent na świecie. ZSRR też był wówczas wielkim producentem ropy ale wydobycie koncentrowało się w rejonie Morza Kaspijskiego, a więc praktycznie po drugiej stronie kontynentu, poza zasięgiem Japończyków. Po drugie japońskie wojska lądowe zaangażowane były już na wielką skalę w trwający od kilku lat podbój Chin. Otwarcie nowego frontu z ZSRR wymagałoby użycia podobnie wielkich sił lądowych. Odbiłoby się to na działaniach w Chinach, skąd trzeba by pewnie trochę zabrać, trzeba by też bardzo dużo ludzi zmobilizować. Atak na te wszystkie wyspy na południe od Japonii opierał się zaś w pierwszym rzędzie na siłach floty i lotnictwie pokładowym - tego Japończycy mieli mnóstwo - i relatywnie niewielkich oddziałach lądowych.
-
Uczciwie mówiąc nie wiem. To już by trzeba spytać kogoś od konstrukcji lotniczych. Ogólnie stalowe były zwykle nitowane, drewniane zwykle klejone, a jak łączono jedno z drugim to nie wiem
-
Hej Owszem jak najbardziej masz rację - i co? Myślisz że się tym bardzo przejmowali? Ja przypuszczam, że nie. Goście walczyli w tym przypadku z bardziej elementarnymi problemami: żeby całkowicie wyeliminować przypadki uwięźnięcia tych małych bomb w komorze i przypadki samoczynnego otwarcia drzwiczek wskutek np. jakiegoś wstrząsu przy starcie z lotniska o nawierzchni gruntowej. A ten układ trafień (imperialiści "pattern" chyba mówią na to ) to chyba była rzecz drugorzędna albo i trzeciorzędna dla Rosjan.
-
Wg rosyjskich instrukcji PTAB-y-2,5-1,5 zalecano zrzucać z wysokości 200 m przy prędkości Ił-a-2 około 340-360 km/h. Bomby układały się wówczas w pasie o wymiarach około 15x200 m. Czyli 1 przypadała na około 15 m2. Biorąc pod uwagę, że powierzchnia czołgu Pz.IV wynosiła około 17,6 m2 a Pz.III ok. 13,3 m2 było bardzo prawdopodobne, że każdy czołg w tym pasie zostanie trafiony. Czy zniszczony, to już nie takie pewne, na pewno bombka miała dość "pary" by przebić górny pancerz, natomiast jak zawsze przy małych ładunkach kumulacyjnych efektywność po drugiej stronie przeszkody była taka sobie. Jeśli udało się spowodować pożar czy wybuch amunicji lub zbiorników paliwa, to czołg był zniszczony; jak nie to kończyło się na rozmaitych uszkodzeniach, mniejszych czy większych, od zwykłej dziurki w stropie po rozwalony silnik czy gąsienicę (jeśli bombka walnęłaby w błotnik). W praktyce samoloty szturmowe często atakowały z o wiele mniejszej wysokości. Powodowało to zagęszczenie punktów upadku i większą szansę, że jeśli w ogóle się uda w coś trafić, to będą trafienia wielokrotne i większa szansa na zniszczenie celu. Z drugiej strony PTAB-y potrzebowały w zasadzie wysokości 70 m na odbezpieczenie się i jakie takie pochylenie w locie. Z małych wysokości wzrastał odsetek niewybuchów oraz prawdopodobieństwo trafienia przez płasko lecącą bombę w boczny czy przedni pancerz czołgu, o wiele grubszy od górnego. Zdolność przebijania PTAB-a mogła się okazać niedostateczna w takiej sytuacji. Kaseta nazwała się KMB (Kasseta Miełkich Bomb), potem ulepszona wersja KMB-2. Mocowano je na zamkach Der-21 tych od normalnego wewnętrznego podwieszania bomb 50-100 kg. Drzwi bombowe się zdaje się wymontowywało przy tym (kaseta miała własne). Generalnie kasety nie bardzo się na Iłach sprawdziły, dawały częste przypadki zaklinowania się bomb w środku, które nie pozwalały się zrzucić, za to mogły wypaść w momencie wstrząsu przy lądowaniu, z wiadomym skutkiem. Tu jest jakaś rosyjska gazetka lotnicza http://lib.rus.ec/b/217530/read mniej więcej w 1/3 strony jest jakiś artykuł o Ił-ach (a w zasadzie fragment artykułu), są tam zdjęcia i rysunki KMB-2. W opisie samolotu stwierdza się, że mechanizm otwierania był elektromechaniczny. Jak to dokładnie wyglądało, tego nie wiem, zapewne silnik elektryczny popychał czy przekręcał jakąś dźwignię powodując zwolnienie zamka i otwarcie drzwi.
-
Hej Z tego co wiem, myśliwce eskortujące Szturmowiki robiły też za łasice czy ajronhendy powiedzmy tzn. jeśli w powietrzu się przeciwnik nie trafił, to miały się teoretycznie zająć atakowaniem obrony przeciwlotniczej. Praktycznie, no tak jak piszesz, samoloty o lekkiej, drewnianej lub mieszanej konstrukcji, słabo się do tego nadawały. Nie to, że "tylko", ale faktycznie, statystycznie bomby powodują najwięcej zniszczeń. Dlatego, też na różnych forach, podkreślałem, że bardzo kontrowersyjna jest wg mnie decyzja budowy samolotu uderzeniowego, który będzie z definicji zabierał mało bomb, a nastawiony będzie głównie na ataki za pomocą broni pokładowej. No i faktycznie tak było, efektywność szturmowców była taka sobie, goście dla poprawy osiągów latali na nich z samymi tylko rakietami albo i bez podwieszeń. Wychodziły tam potem rozkazy z podpisem samego Stalina, że samoloty szturmowe obowiązkowo muszą zawsze brać bomby, bez tego się nie liczy lot bojowy itd. itp. Oryginalny celownik ił-owy, ten malowany na szybie + znaki na okapotowaniu silnika, służył do wszystkiego, znaczy i do strzelania z broni lufowej, z rakiet i bombardowania, aczkolwiek to ostatnie w nieco specyficzny sposób. Celowało się w oparciu o te znaki itp. i w ileś sekund po tym, jak cel został zasłonięty przez dziób samolotu, zrzucało się bomby. Niektóre samoloty otrzymały specjalny przyrząd czasowy, który nastawiało się na początek manewru i który następnie brzęczykiem sygnalizował ten moment zrzutu (sam chyba nie zrzucał niczego, toby jednak mogło być za trudne w radzieckich warunkach). Pierwsze serie Ił-ów miały taki prawdziwy celownik dla bombowców nurkujących PBP-1, jednak podobno niezbyt się on sprawdzał w atakach z małej wysokości i z nurkowania pod niewielkim kątem. Ponadto w razie przymusowego lądowania pilot zazwyczaj zabijał się, uderzając o niego głową. A w ogóle PBP-1 był droższy w produkcji i stąd przejście na ten celownik rysowany na szybie.
-
Sprzęt polski w rękach najeźdźców
Speedy odpowiedział widiowy7 → temat → Niemcy i Rosjanie a wrzesień 1939 r.
Tabelka jest w ogóle bardzo niechlujnie napisana, pełna błędów ortograficznych ("kopóły", "moździeże") i literówek (Hotchkiss kalibru 12,3 mm). Mam tylko nadzieję, że podane w niej liczby są prawidłowe... -
O próbach stworzenia Perpetuum Mobile... i nie tylko
Speedy odpowiedział Tomasz N → temat → Historia ogólnie
Hej Jeśli chodzi o procesy spalania w obecności pary wodnej, to przypominam, że tzw. gaz syntezowy od dawna produkowano przez reakcję węgla (koksu) z parą wodną 3C + H2O = 3CO + H2 Jeśli chodzi o silniki spalinowe zasilane paliwem i wodą, to przypominam, że tradycyjny napęd torped cieplnych (tzw. parogazowych) powszechnie stosowany mniej więcej od początku XX wieku opierał się właśnie na tej zasadzie. Do podgrzewacza (takiego palnika czy raczej wytwornicy gazów) podawane było sprężone powietrze (czasem wzbogacone tlenem albo i sam tlen), paliwo (nafta lub alkohol najczęściej) i woda. Powstająca w wyniku spalania mieszanina gorących spalin i pary poruszała następnie silnik tłokowy lub turbinowy. Brytyjczycy w okresie międzywojennym wprowadzili torpedy z napędem w systemie tzw. Burner cycle - tam mieszanina parogazowa z podgrzewacza podawana była do silnika Diesla gdzie wtryskiwano do niej paliwo i dopalało się ono z resztą powietrza, dostarczając jeszcze trochę energii. -
Hej Nawet tutaj, dwa posty wyżej . To są takie moje szacunki, tylko. Nie sposób znaleźć dane dotyczące przebijania pancerza przez odłamki dla amunicji z I wojny. Ale pewne oszacowania można sobie zrobić. Tu http://www.combinedfleet.com/miscarmor.htm są rozmaite rozważania, oparte jednak na danych z okresu II wojny. Dotyczą one co prawda pancerza okrętowego, niemniej pewne wnioski można chyba sobie wyciągnąć i dla czołgów. Empirycznie autorzy sobie ustalili, że dla używanej wówczas stali STS aby uchronić się przed odłamkami pocisku burzącego czy odł.-burz. wybuchającego w odległości 5 kalibrów potrzebny jest pancerz grubości 0,11 kalibra pocisku. Policzmy to sobie w drugą stronę: pancerz boczny czołgu Mark I miał 12 mm. Czyli powinien chronić przed odłamkami hipotetycznego pocisku 109 mm z odległości 55 cm lub większej. Dla czołgu Renault mamy 16 mm z boku kadłuba i 22 mm z boku wieży. Kadłub powinien więc wytrzymać umowny pocisk kal. 145 mm z odl. 73 cm, zaś wieża 200 mm ze 100 cm. Oczywiście takie analizy bazują na badaniu statystycznym. Trzeba mieć świadomość, że ówczesne pociski miały tzw. fragmentację naturalną - liczba i wielkość odłamków zależała głównie od prędkości detonacji m.w. i rodzaju stali skorupy. Odznaczała się przy tym znacznym rozrzutem wymiarów i masy. Nie można więc wykluczyć, że powstanie sobie jakiś jeden czy drugi ogromny odłamek i będzie przebijał wszystko w co trafi. Ale właśnie o ile trafi, bo jak takich olbrzymów będzie mało to i szanse że coś zwojują będą niewielkie. Jest to tam dalej opisane w zalinkowanym dokumencie na przykładzie pocisku haubicy 203 mm. 1% masy odłamków jest tam takich, że nasz Mark I mógłby się przedziurawić nawet z 20 m. O ile oczywiście miałby pecha.
-
Hej Ja tylko gwoli ścisłości biochemicznej: Pewnie jednak zatruli je czymś innym, strychnina ma bardzo silnie gorzki smak, nie sądzę by wino ze śmiertelnym stężeniem w ogóle dałoby się wypić. Inna rzecz, że kto wie, jak bardzo zdesperowani byli rosyjscy żołnierze w poszukiwaniu alkoholu... ale serio przypuszczam że nawet oni nie daliby rady. To jeszcze inna historia o truciznach. Było to w jakimś programie dokumentalnym na kanale Discovery lub podobnym. Do szpitala w Nowym Jorku zgłosiła się starsza kobieta w bardzo ciężkim stanie (wkrótce zresztą zmarła). Badania wykazały poważne zatrucie ołowiem. Zaczęto poszukiwać jego źródła, badać czy kobieta korzystała może z naczyń kuchennych zawierających ołów, może sztućce, może rury wodociągowe starego typu, może farby w mieszkaniu... wszystkie te ewentualności kolejno zostały wykluczone. Po śmierci pacjentki sekcja wykazała, że miała ona w kolanie... pocisk rewolwerowy. Kilka miesięcy (czy lat?) wcześniej ofiara została przypadkowo postrzelona podczas wojny ulicznych gangów. Ponoć w takich sytuacjach pocisku czy odłamka rutynowo się nie wyjmuje, jeśli zabieg groziłby uszkodzeniem ważnych organów itp. W warunkach ludzkiego organizmu metaliczny ołów praktycznie się nie przedostaje do ustroju, nie reaguje z krwią czy limfą. Jednak po dokładnym sprawdzeniu okazało się, że płyn wypełniający stawy rozpuszcza powoli ołów i umożliwia mu rozprzestrzenianie się w organizmie i spowodowanie zatrucia, jak w tym przypadku.
-
Hej Jak już wliczamy zwierzęta... Kolega opowiadał mi kiedyś podobną trochę historię. U jakiejś jego znajomej czy sąsiadki był okropnie zły i jazgotliwy jamnik. Pewnego razu, kiedy ten kolega przyszedł do niej a pies jak zwykle agresywnie go obszczekiwał, kolega tak dla żartu "strzelił" do niego z takiego automatycznego parasola, wiecie, takiego co jest mały, a jak się naciśnie guzik, to się w ułamku sekundy otwiera na pełną wielkość, z takim "huknięciem". Jamnik pisnął i padł, jak się okazało, też na zawał...
-
Hej A, w takim razie przepraszam. Wracając zaś do tematu, nietypową formę samobójstwa wybrał w 1930 roku jeden z więźniów znanego amerykańskiego więzienia San Quentin, niejaki Wiliam Kogut. Skazany na śmierć za morderstwo, sam postanowił jednak wybrać swój koniec. Sporządził mianowicie tzw. bombę rurową z fragmentu metalowej nogi łóżka i kawałka drewnianego kija od miotły (zatkał nim koniec rury). Jako materiał wybuchowy wykorzystał nitrocelulozę, a konkretnie podarte na drobne strzępki kilka talii kart do gry, które w tamtych czasach były grubo powlekane lakierem nitrocelulozowym. Bombę postawił na grzejniku olejowym, jaki miał w swojej celi, położył się głową w jej kierunku i czekał na wybuch, który po niedługim czasie faktycznie nastąpił i uśmiercił go zgodnie z planem.
-
Hej Kolega doktor chyba z wilkołactwem nie obeznany wg ludowych baśni wilkołaka, wampira czy innego upiora można zabić tylko srebrną kulą (lub ostrzem), ołów lub żelazo nie czynią mu krzywdy. Skoro Potocki uważał się za wilkołaka, to zapewne użył do samobójstwa pocisku ze srebra.
-
Hej Zgadza się, jak najbardziej jest takie efekt. Piechota musi widzieć, że w coś trafia, że jest jakiś efekt, inaczej będzie właśnie tak jak piszesz. Taki sam efekt był wspominany w jakimś artykule o karabinie ppanc. Kb.Ur. - goście strzelali a czołg jechał dalej, nawet jeśli faktycznie udało się zranić kogoś z załogi, to nie budziło zaufania do własnej broni. Nie tylko karabinów to zresztą dotyczyło. I faktycznie samo przebicie pancerza mogło nie być wystarczające, jeśli pocisk nie uszkodził niczego ani nikogo w środku. Niemcy np. zauważyli dosyć szybko ten problem i w wymaganiach na 37 mm armatę ppanc. tych "drugich" z 1918 założyli właśnie, że musi być pocisk ppanc. z ładunkiem wybuchowym. W czasie kolejnej wojny, gdy dosyć szeroko wprowadzili pociski typu podkalibrowego, z wolframowym rdzeniem, to zazwyczaj miały one z przodu czepiec ze stopu magnezu, który przy uderzeniu w pancerz zapalał się i dawał dobrze widoczny błysk identyfikujący trafienie. ?? Ten pierwszy Fischer 37 mm? Ale to była jakaś jednocyfrowa liczba, seryjna produkcja ruszyła w maju 1918 dopiero. A naprawdę dużo armat dostarczono armii na jesieni 1918 (kilkaset czy ponad 1000 nawet). (inna rzecz że i czołgów też jeszcze nie było za wiele...) No, powiedziałbym, że jednak musi. Być może pocisk kal. ok. 150 mm wygenerowałby takie odłamki, że przebiłyby 12 mm pancerz z 5-10 m. A być może ówczesny nie dałby rady. A dla mniejszych kalibrów tobym w ogóle na to nie liczył. Oczywiście prawdą jest to co tam dalej pisałeś, o tych lejach po pociskach i "księżycowym krajobrazie" utrudniającym poruszanie się. No i chwilę później pojawił się fajniejszy czołg Renault FT-17 z 22 mm pancerzem i problem się zrobił jeszcze większy. Tu już i Fischer za słaby trochę (koło 15 mm z 500 m - a te późniejsze armaty były na te same naboje, wg tej "drugiej" specyfikacji niczego nie wyprodukowano) i karabiny ppanc. tak trochę na styk i pepance karabinowe już w ogóle bez szans, a nawet artyleria polowa zaczyna mieć problemy. Trzeba by już bowiem używać pocisków ppanc. (choć być może granat odł. wystarczyłby do uszkodzenia czy unieruchomienia wozu) a nie wiadomo czy tak znowu wszyscy ich mieli dosyć. W relacjach z wojny polsko-bolszewickiej spotkałem informacje świadczące o tym, że na wschodzie nie było ich praktycznie wcale. W jakiejś polskiej relacji rosyjski samochód pancerny Garford zniszczono szrapnelem bez zapalnika (przy okazji korzyść, łatwo się dało go naprawić ). Były przypadki trafienia FT-17 pociskiem odłamkowym 76 mm który nie przebił pancerza i nic w zasadzie wielkiego nie zdziałał (raz zabiło kierowcę, który akurat był poza pojazdem i coś tam naprawiał).
-
Hej Wszystko to prawda - jednak te same środki w nieporównywalnie większym stopniu zagrażały także piechocie (może poza kałużami ). Np. wbrew temu co piszesz na ogień karabinów maszynowych czołg Mark I był w zasadzie odporny. Ostrzał pociskami przeciwpancernymi z odległości poniżej 100 m pod dobrym kątem pewnie dałby radę. Jednak z tej odległości to i czołg prawdopodobnie nie miałby wielkich trudności ze zlokalizowaniem stanowiska kaemu i ostrzelaniem go. Dla piechoty ogień z kaemów był niebezpieczny już z 1000 m a w zasadzie z każdej odległości, z jakiej tę piechotę było widać. Artyleria również nie była aż tak niebezpieczna. Aby zniszczyć czołg, potrzebne było bezpośrednie trafienie. A to nie takie proste w przypadku ruchomego celu, działa polowe nie były generalnie do takich rzeczy przystosowane i wymagało to sporych umiejętności od obsługi. W przypadku broni stromotorowej prawdopodobieństwo trafienia jest jeszcze niższe. Piechota miała gorzej gdyż odłamki pocisku raziły ją w promieniu kilkudziesięciu metrów. Karabiny ppanc., jak i armaty ppanc. były poważnym zagrożeniem, po to je w końcu skonstruowano, żeby nim były. Tyle że weszły one do użytku w końcowym okresie wojny i nie były zbyt rozpowszechnione. Granatów ppanc. sensownych nie zrobiono praktycznie wcale. Co do rowów, Mark I z uwagi na swą znaczną długość pokonywał rowy szerokości 3,5 m. Nie tak prosto się kopie czterometrowe rowy, nie zrobi tego koleś z saperką podczas przerwy obiadowej. Co do kałuż faktycznie brodzenie nie było mocną stroną tego wynalazku, zaledwie 0,45 cm. Niemniej pół metra to już nie każda kałuża ma a raczej staw jakiś chyba czy bajorko.
-
Hej Dodam, że była to kula ze srebra (srebrnej cukiernicy) co w świetle tego, że uważał się za wilkołaka jest chyba dość ważnym szczegółem.
-
Hej Owszem - ale dlaczego się nie przesunęła? Ano dlatego, że Niemcy obsadzili północne Włochy znacznymi siłami wojska. Właśnie tymi, które mogły w innym wypadku być użyte pod Kurskiem. Gdyby nie to, po kapitulacji Włoch Alianci zajęliby je całe.
-
Hej To złożone zagadnienie. Bo zważ z drugiej strony, że na wschodzie było się jeszcze gdzie cofnąć i w razie katastrofy odtworzyć front na jakiejś nowej linii. A gdyby znienacka padły Włochy, alianckie wojska mogłyby nagle znaleźć się na granicach Austrii, niemalże w sercu Rzeszy.
-
"Kopalnią" takich przypadków są strony internetowe poświęcone tzw. Nagrodzie Darwina. Dla niezorientowanych, przyznaje się ją pośmiertnie osobom, które wyeliminowały się z puli genetycznej ludzkości wskutek własnej niebotycznej głupoty, udoskonalając w ten sposób nasz gatunek Pamiętam stamtąd np. historię złodzieja, który włamał się do baru-smażalni, wchodząc przez komin czy kanał wentylacyjny. Wylot owego kanału znajdował się nad "basenem" z wrzącym olejem do smażenia frytek itp. Oczywiście było to już po godzinach pracy, niemniej tak wielka objętość oleju "trzymała" ciepło na tyle długo, że złodziej który wpadł do niego doznał śmiertelnych poparzeń. Czytałem też na jakiejś rosyjskiej stronie wzmiankę o wypadku, w jakim w 1956 zginął radziecki konstruktor broni strzeleckiej, S.W. Władimirow (najbardziej znany jako twórca 14,5 mm wielkokalibrowego karabinu maszynowego KPW). Nie wiem czy to oczywiście prawda, ale ponoć zginął on, można powiedzieć, od własnej broni. Błąd popełniony (być może celowo, dla sprawdzenia czy taki problem występuje) przy rozbieraniu karabinu KPW spowodował, że napięta sprężyna powrotna, bardzo mocna w wielkokalibrowej broni, z wielką siłą wyskoczyła z gniazda i przebiła klatkę piersiową Władymirowa, powodując śmierć na miejscu.
-
Hej Szczerze mówiąc uważam to za kompletnie bezsensowne "dzielenie włosa na czworo". Nie został zamordowany, tylko zraniony, wskutek czego zmarł potem w szpitalu - ja bym powiedział, że to dokładnie na to samo wychodzi. Tak samo możemy powiedzieć że np. Reinhard Heydrich nie zginął w zamachu - tylko wskutek odniesionych ran zmarł w szpitalu po tygodniu czy coś koło tego. Albo np. Lew Trocki, któremu Mercader rozwalił łeb czekanem - też zmarł w szpitalu następnego dnia. I co, powiemy że nie zginął w zamachu? Natomiast dodam pewną ciekawostkę, jaką gdzieś ostatnio wyczytałem. W latach 70. w laboratoriach policji francuskiej poddano badaniom pocisk, który śmiertelnie zranił Barthou. Ponoć okazało się, że nie pochodził on z broni zamachowca (miniaturowy pistolet maszynowy Mauser Schnellfeuer) lecz z 8 mm rewolweru używanego przez francuską policję. Francuzom gratulujemy sprawności ochrony...
-
Hej Natknięto albo i nie natknięto. Drewniane warstwy mogą być po prostu drzewami powalonymi przez huragany. Ragularne odstępy? i co, metrówkami to sprawdzali? Zresztą wielkie huragany występują z pewną okresowością np. co 5-10 lat. Co do kamiennych płyt, to o ile wiem nie zachowała się żadna z nich (tylko repliki) co może też świadczyć że np. sporządziły je osoby prowadzące wykopki, dla lepszego zmotywowania bliskich rezygnacji współpracowników czy udziałowców. A, spoko. Jeśli jesteśmy na etapie Obcych, templariuszy i masonów, to ja też mam swoją teorię. Jeśli w ogóle miałby to być czyjaś instalacja, to stawiam na tych, mówiąc umownie, "Atlantydów" - hipotetyczną cywilizację istniejącą jakoby na Ziemi w okolicach końca ostatniego zlodowacenia, powiedzmy 10-12 tysięcy lat pne. albo coś koło tego. Wskutek związania wody w lodowce poziom oceanów był wtedy niższy o dobre 100 metrów. O ile sama Wyspa Dębów nie była akurat pod lodem (a sądzę że dałoby się znaleźć taki moment, że już/jeszcze nie była, zaś ocean jeszcze/już był odpowiednio "obniżony") to była ogólnie rzecz biorac wierzchołkiem wzgórza, z niezbyt twardych skał wapiennych, w których nawet kolesie z epoki kamienia mogli sobie ryć i kopać do woli i tunele i szyby i co tylko chcieli. Może nawet nie musieli się za bardzo wysilać, tylko dostosowali do swoich tajemniczych celów istniejący system jaskiń. Na minus mojej teorii (poza słabością poszlak na samych Atlantydów) przemawia brak kamiennych narzędzi z epoki, których dotąd tam nie odnaleziono. Być może jednak kolesie wkopywali się tam od podnóża góry i te ich ślady są w nieodsłoniętych jeszcze warstwach na głębokości kilkunastu czy kilkudziesięcku metrów.
-
Hej Ja tam jestem raczej sceptycznie nastawiony do tej całej historii. Najbliższa prawdy wydaje mi się teoria, że nie ma tam żadnych skarbów, starodawnych szybów ani tuneli doprowadzających wodę. Są naturalne zapadliska i warstwy wodonośne, przebijane przez kolejne pokolenia kopaczy i wiertaczy. Jeśli wyspa faktycznie służyła jako piracki skarbiec, to najpewniej piraci zabrali z niego dawno całą kasę, ślady jakie w 1795 znalazł McGinnis (o ile w ogóle znalazł jakieś) były śladami wydobywania skarbu a nie jego ukrycia. Na logikę, czy XVII/XVIII-wieczni piraci, drążyliby kilkudziesięciometrowej głębokości szyb? Jak i czym - czy w ogóle byliby technicznie w stanie to zrobić? Na podmokłej wyspie, w warunkach, w których zawodzi XIX- i XX-wieczna technika robót ziemnych?
-
Hej Sądzę że będzie poważny problem. Pancerz czołgu Mark I miał następującą grubość: przód i burty 10-12 mm, tył 10 mm, dno i góra 5-6 mm. Do wspomnianej mini-armaty 37 mm wz. 15 nie było prawdziwego ppanca, tylko taki "Minengranate mit Gehärteter Spitze" - burzący z utwardzonym wierzchołkiem - o masie 644 g i prędkości poczatkowej 172 m/s (dla porównania zwykły odł.-burz. 625 g i 185 m/s). Ów "hartowany szpic" przebijał pancerz 6 mm ze 100 m przy prostopadłym trafieniu. Ulepszona wersja działka z 1918 r. miała już pocisk ppanc. o masie 675 g i prędkości pocz. 250 m/s, przebijający 8 mm w tych samych warunkach. Tu jest to troszkę bardziej skomplikowane. Nie mam danych dla amunicji tak żeby było wyraźnie napisane że chodzi o taką z I wojny. Można jednak pospekulować, że 7,9x57 przeciwpancerny S.m.K (Spitzgeschoss mit Kerne) z rdzeniem stalowym był taki sam jak późniejszy. I można chyba bezpiecznie przyjąć, że ze stosunkowo długich luf karabinów i km-ów tego okresu miał on prędkość pocz. ponad 850-860 m/s czyli tyle, ile wzmocniony S.m.K.-v. lotniczy z II wojny z ówczesnych luf już krótszych. Ten zaś przebijał pancerz 12 mm ze 100 m pod kątem prostym. Czyli w zasadzie taki Mk.I byłby powiedzmy do przebicia przy dobrych układach. Tyle, że aby naprawdę coś zdziałać, trzeba by go podziurawić naprawdę mocno. Małokalibrowy pocisk nie miał raczej szans na spowodowanie większych zniszczeń w środku, co najwyżej zranienia lub zabicia kogoś z załogi (o ile po przebiciu pancerza zostało mu na to dość energii).
