
Speedy
Użytkownicy-
Zawartość
1,099 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Speedy
-
Tak wyczytałem, niestety jak zwykle nie pamiętam gdzie Tak, oczywiście. Silnik kończył pracę na tych 30-paru kilometrach, ale przecież rakieta nie zatrzymywała się od tego w miejscu, lecz wznosiła się dalej siłą rozpędu. Ówczesnego (z połowy lat 40. XX w.) na pewno nie. Ale już w kilka lat później... W amerykańskim arsenale w 1951 pojawiła się bomba Mk.8 (pierwsza bomba-penetrator zresztą) o masie około 1500 kg i sile wybuchu 25-30 kt. W opracowaniu była też oparta o nią głowica W-8 (ostatecznie nie ukończona), nie wiem ile ważyła ale na pewno mniej. Pewnie już by się dało coś naciągnąć przy zmniejszeniu zasięgu. W 1952 weszła do służby taktyczna bomba Mk.7 (ok. 750 kg, siła wybuchu do 61 kt) a w 1953 oparta o nią głowica W-7 (450-500 kg, do 40 kt).
-
Hej Może i coś tam było na rzeczy, ale też znowu bez przesady. Prawdą jest, że te środki trujące o których tu dyskutujemy, faktycznie rozkładają się przy ogrzewaniu stosunkowo łatwo (sarin chyba już w 100 st. C, soman niewiele wyżej, a tabun jest trochę trwalszy). Ale też Niemcy wiedzieli o tym przecież i odpowiednio do tego zaprojektowaliby głowicę bojową, z jakąś izolacją termiczną itp. Np. zbiorniki paliwa miały taka izolację (z tkaniny szklanej), nie jestem pewien, ale głowica też zdaje się ją otrzymała. Rakieta A 4 nie leciała też tak znowu szybko, żeby się jakoś strasznie nagrzewać. Maksymalna prędkość w momencie zakończenia pracy silnika wynosiła do 1600 m/s. Większa część trajektorii przebiegała w górnych warstwach atmosfery, gdzie nagrzewanie nie groziło. A podczas "reentry" (powrotu w gęste warstwy atmosfery) rakieta nagrzewała się do ok. 600 st. C. Czyli powiedzmy nie tak tragicznie, zważywszy że ta faza lotu trwała bardzo krótko, raptem kilkadziesiąt sekund. Nic by się tam jeszcze nie zdążyło za bardzo zagotować. Faktem jest, że o odpowiedni materiał wybuchowy musieli zadbać (amatol 50/50 albo 40/60 - w czasie testów najlepiej znosił ogrzewanie, zapewne topiąca się saletra pobierała dużo ciepła, nie dopuszczając go do głębszych warstw materiału).
-
II WŚ, a nowa broń
Speedy odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Szczerze mówiąc nie kojarzę w tej chwili dwuprzepływowego silnika z czasów wojny. -
Hejka Jeszcze moje 3 gr tytułem uzupełnienia Dokładniej, na to co opisałeś składały się: - zegar - lotniczy autopilot (jakiś typowy model) pilnujący kursu; - przechyłomierz (to chyba część autopilota), pilnujący tego by rakieta wznosiła się pod odpowiednim kątem: na początku pionowo (do wysokości 10-13 km) by jak najszybciej opuścić gęste warstwy atmosfery, potem stopniowo pochylał oś rakiety w kierunku celu, tak że w momencie zakończenia pracy silnika (wys. 37-45 km) kąt wynosił 45 st. (spotkałem też gdzieś liczbę 49 st. ale nie wiem z czego miałaby wynikać - po co byłoby tak kombinować). - przyspieszeniomierz, pilnujący odpowiedniej prędkości końcowej (decydowała ona o donośności rakiety). Mierząc przyspieszenie osiowe i całkując je po czasie ustalał on sobie prędkość rakiety, a po uzyskaniu prędkości odpowiedniej do tego by rakieta osiągnęła cel, przekazywał komendę do wyłączenia silnika. Stery gazowe w postaci grafitowych płytek w dyszy wylotowej wychylały się wraz z normalnymi powierzchniami sterującymi na statecznikach. W fazie startu, gdy rakieta poruszała się powoli, siły na statecznikach były jeszcze za małe, główną rolę odgrywały stery gazowe. W miarę jak rakieta się rozpędzała, siły na statecznikach rosły, a jednocześnie stopniowo zużywały się stery gazowe, wypalające się w silnym strumieniu gorących gazów; stopniowo coraz większą rolę pełniły wówczas stery aerodynamiczne. Jeśli się nie mylę, rakiety mające to pomocnicze kierowanie, miewały też zdalną kontrolę prędkości: była ona mierzona przez specjalny radar, a po uzyskaniu odpowiedniej wartości była podawana przez radio komenda do wyłączenia silnika. To się pelengacja chyba nazywa - masz na myśli namiary jednego nadajnika z kilku odbiorników mające ustalić jego położenie? V-1 prowadzony był przez lotniczego autopilota, pilnującego kursu, pochylenia, przechylenia i odchylenia oraz wysokości (za to ostatnie odpowiadał czujnik barometryczny). Korekta kursu wprowadzana była dodatkowo w oparciu o kompas magnetyczny. Jako że sam Fi 103 był w dużej mierze stalowy (czyli też się magnesował z naturalnych przyczyn), wiązało się to z dosyć zabawną procedurą kalibracyjną. Na początku pocisk podwieszano za środek masy w specjalnym okrągłym bunkrze z naniesioną na ścianach podziałką w stopniach. Pod wpływem ziemskiego pola magnetycznego cały V-1 niczym igła kompasu obracał się, wskazując północ swoim własnym biegunem magnetycznym (niekoniecznie musiał być on w osi kadłuba pocisku). Ze skali odczytywano kąt między osią podłużną pocisku, a tą jego, jak to nazwać, "osią magnetyczną" i stosownie do tego programowano ów układ odczytujący pokładowy kompas. Następnie jednak, ponieważ było to wszystko żmudne, długotrwałe i mało dokładne, zastosowano istotne uproszczenie procedury: w czasie przygotować do startu pocisku specjalna ekipa obijała go drewnianymi młotami w ten sposób powodując rozmagnesowanie konstrukcji. W locie zaś, pod wpływem potężnych drgań powodowanych przez silnik pulsacyjny, pocisk niejako "sam się obijał" i rozmagnesowywał na bieżąco. Podstawowym zaś źródłem błędów był prymitywny układ pomiaru przebytej odległości. Opierał się on o tzw. log powietrzny - wiatraczek umieszczony z przodu pocisku obracał się pod naporem powietrza, stosownie do prędkości i wysokości lotu pocisku no i osiowej składowej wiatru. Liczba obrotów była proporcjonalna do przebytej drogi. Mierzono ją w bardzo prosty sposób: za pośrednictwem mechanizmu zębatkowo-ślimakowego obroty wiatraczka powodowały powolne przesuwanie się pręta stanowiącego stycznik elektryczny i zamykającego po drodze kolejne obwody (powodował m. in. uzbrojenie się zapalnika po przebyciu kilkudziesięciu km). Po wykręceniu się liczby obrotów odpowiadającej odległości do celu zamykał się ostatni obwód uruchamiający sekwencję ataku: odcięcie autopilota i wychylenie sterów w pozycję odpowiadającą stromemu nurkowaniu pod kątem ok. 70 st. Tak jak napisałeś, co jakiś czas wystrzeliwano kilka pocisków z nadajnikami i namierzając ich sygnał, sprawdzano sobie poprawność tych kalkulacji dotyczących ustawienia dystansu, poprawki na wiatr, na prędkość, na ów kompas magnetyczny itd. i wprowadzając do kolejnych pocisków odpowiednie zmiany ustawienia tych parametrów. Żeby nie było całkiem offtopowo, to dodam, że w przypadku pocisku z tą chemiczną głowicą kasetową sekwencja ataku byłaby znacznie prostsza: wystarczyłoby podać impuls do zapalnika rozcalającego głowicę. V-1 rozpadłby się w locie poziomym uwalniając podpociski. To że punkty upadku ułożyłyby się liniowo, moim zdaniem nie przeszkadza. Zważywszy że najistotniejszy był błąd w ocenie przebytej odległości, liniowy rozkład w pewnym stopniu by to korygował. Nie słyszałem o tym, no ale kto wie. Bardzo to do Niemców podobne . Słyszałem natomiast (nie wiem na ile to prawda), że była taka nieco podobna sytuacja z nekrologami w gazetach. Podawano podobno w nich wówczas adres zmarłego. Czytając nekrologi w brytyjskich gazetach (można je było oczywiście kupić w krajach neutralnych) Niemcy mogli ocenić ułożenie punktów trafień pocisków V-1 i V-2 i stosownie do tego skorygować ustawienia systemów kierowania. Wobec tego brytyjski wywiad zaczął fałszować nekrologi, sztucznie zawyżając liczbę ofiar w północnej części Londynu, z myślą o tym, żeby Niemcy skrócili ustawienia systemów kierowania, to wtedy pociski zaczną spadać w płd. Anglii, nie docierając do stolicy. Nie wiem szczerze mówiąc czy to coś dawało i czy w ogóle miało jakieś znaczenie wobec rozrzutu pocisków V liczonego w kilometrach czy dziesiątkach km.
-
Oczywiście - jeśli strzela się do stałych celów i jeśli ma się linię kolejową odpowiednio usytuowaną, można sobie poradzić bez montowania tego całego klamu. Tak było pod Anzio, natomiast w innej sytuacji niekoniecznie by się to udało. Przypominam, ze K5 podobnie jak większość ciężkich dział kolejowych miała znikomy kąt ostrzału w poziomie (2 st. - a to i tak dobrze, w wielu armatach wynosił on 0 po prostu). Znaczy zapewne raczej ładunki miotające miałeś na myśli? Pociski z pewnością były elaborowane (wypełniane materiałem wyb.) fabrycznie. Ładunki, no właśnie: worki z prochem + łuska + zapłonnik (nie wiem czy był częścią naboju czy osobno wstawiany do zamka). Może i faktycznie można by zrobić osobny wagon do ich składania. Jako bonus, mogę jeszcze podrzucić listę pocisków, jakimi strzelała K5: - 28 cm Gr 35. Podstawowa amunicja, pocisk odłamkowo-burzący z czepcem z lekkiego stopu, zapalnikiem czołowym i dennym (zwykle dennego nie stosowano). Zamiast klasycznego pierścienia wiodącego zastosowano układ z 12 żeber wykonanych na korpusie pocisku, pasujących do nacięć gwintu (rozwiązanie spotykane w niemieckich ciężkich działach). Masa 255,5 kg, w tym 30,5 kg mat. wyb. Donośność 62,2 km. - 28 cm Gr 35 (Ei). Pocisk do wstrzeliwania się, o takich samych parametrach jak standardowy. Zawierał 9,5 kg m.w. oraz ładunek dymotwórczy. Przy eksplozji wytwarzał słup gęstego czarnego dymu, łatwy do zaobserwowania nawet z dużej odległości, wskazujący miejsce trafienia. - 28 cm Gr 42. Pocisk odłamkowo-burzący do armaty w wersji K5Vz (ze zmodyfikowanym gwintem): zamiast żeber miał klasyczny pierścień wiodący z miękkiego spieku żelaza. Parametry miał takie same jak Gr 35. - 28 cm Gr 42. Pocisk do wstrzeliwania się do armaty w wersji K5Vz, odpowiednik Gr 35 (Ei). - 28 cm Spr.Gr. L/5,2. Dalekonośny pocisk o bardziej wydłużonym kształcie, do armat wersji K5Vz, opracowywany przez firmę Krupp od 1944. Do końca wojny prac nie ukończono. Masa 190 kg, w tym 27 kg m.w. - 28 cm R.Gr. 4331. Pocisk dalekonośny z pomocniczym napędem rakietowym, o tyle oryginalny, że silnik znajdował się w przedniej części pocisku (dysze na obwodzie). Z czysto balistycznego punktu widzenia to nawet nie jest zły pomysł (środek masy z tyłu), ale komplikacje techniczne ogromne; chyba wszystkie inne rakietowe pociski do dział (poza tymi niemieckimi) miały silnik klasycznie z tyłu. No i oczywiście przestrzeń przeznaczona na ładunek wyb. zmniejszyła się radykalnie z uwagi na obecność silnika. Masa 248 kg w tym 14 kg m.w., donośność 86 km. - 28 cm R.Gr 4341. Pocisk rakietowy jak wyżej, do armaty w wersji K5Vz (zamiast żeber miał pierścień wiodący). - 31 cm Spr.Gr 4861. Pocisk dalekonośny o stabilizacji brzechwowej, do armaty w wersji K5 Glatt z gładką lufą kal. 310 mm. Wystrzeliwany z sabotem, który dziś określilibyśmy jako typ rosyjski (pojedynczy segment w środku masy + podparcie na statecznikach). Przy prędkości początkowej ponad 1500 m/s przewidywano uzyskanie donośności 150-160 km (udało się chyba 151 km czyli powiedzmy że wyszło). Masa 136 kg, w tym 25 kg m.w. (na podstawie tej strony http://www.one35th.com/model/k5/k5_ammunition2.htm i różnych książek)
-
Ale za to najmniej pop...lone, można powiedzieć. K12 to ogólnie rzecz biorąc przeróbka projektu "armaty paryskiej" z I wojny. Dzięki postępowi technicznemu udało się przedłużyć żywotność lufy do 100-150 strzałów. Ale nadal była absurdalnie długa (L/158) i wymagała mechanizmu prostującego. I nadal wystrzeliwała stosunkowo lekkie pociski. A Dora to już w ogóle kuriozum, bardziej pomnik niemieckiej myśli inżynierskiej i demonstracja potencjału przemysłowego, niż broń mająca realne zastosowanie taktyczne. No jednak bez przesady, w takim tempie to okręty mogą strzelać, gdzie całe ładowanie zautomatyzowane jest na maxa. Tutaj może ze 2 razy by się udało w takim tempie wystrzelić. Deutsche Eisenbahngeschutze podaje 8-15 strz./h, rosyjskie publikacje 10-15/h. Dokładniej K5 jako taką ciągnęła 1 lokomotywa, natomiast cały system składał się z 2 pociągów. Bez przesady, co to jest 200 ton, pociągi towarowe ważą swobodnie 1000-2000. Może ja to jednak trochę rozszerzę, bo mam etat takiego pociągu, tylko nie do końca rozumiem co tam jest napisane : 1) pociąg z armatą: - lokomotywa szlakowa (zwykle jakiś parowóz, albo co popadło) - armata K5 - lokomotywa manewrowa (spalinowa, do pracy na stanowisku ogniowym np. podtaczania wagonu z amunicją itp.) - wagon amunicyjny, wentylowany (tego nie rozumiem, gdyż dalej są osobno wyliczone wagony z pociskami i ładunkami miotającymi) - 2 wagony z pociskami (po 113 szt. w każdym) - 2 wagony z ładunkami miotającymi - wagon warsztatowy z zestawem narzędzi - opancerzony wagon dla oddziału ochrony, przystosowany do prowadzenia ognia z broni strzeleckiej - wagon kuchenno-zaopatrzeniowy - wagon kierowania ogniem (chroniony przed podmuchem przy wystrzale) - wagon-platforma z działkiem przeciwlotniczym 2 cm Flakvierling 38 i 3 autobusami oddziału kwatermistrzowskiego (Bussen - może furgonetki jakieś po prostu) 2) pociąg z obrotnicą (zasadniczo armata strzelała ze specjalnej obrotnicy z pierścienia torów o średnicy 29,5 m, co umożliwiało łatwe naprowadzanie na cel) - lokomotywa szlakowa - 2 wagony z obrotnicą: jeden z centralną częścią napędową, drugi wiozący pierścień torów podzielony na 16 segmentów oraz dźwig (albo być może dźwig to kolejny, trzeci wagon) - wagon z częściami i osprzętem do budowy torów kolejowych - 3 wagony amunicyjne - wagon warsztatowo-narzędziowy - wagon przeciwlotniczy - 9 wagonów-platform dla autobusów i innych samochodów baterii. Wydaje się to trochę skomplikowane, ale z drugiej strony 80 cm Dora podróżowała w stanie rozebranym na 7 bodajże pociągach nie licząc personelu, idącego w tysiące ludzi
-
Owszem, ale to nie znaczy że jak się już ma do dyspozycji prawdziwą truciznę, to można sobie pozwolić na absolutnie wszystko bez wyjątku. W czasach nam bliższych (lata 90. ub. wieku), w ramach eksperymentów z amerykańską obroną przeciwrakietową przeprowadzono próbne strzelania pociskiem ERINT (przodek Patriota PAC-3) do celu imitującego taktyczną rakietę balistyczną z głowicą chemiczną. Cel zrobiony był z rakiety Lance. W teście z 30.11.1993 zawierał "ładunek kasetowy" - 38 pojemników z ciekłą substancją obojętną, imitującą środek toksyczny. W teście z 15.02.1994 miał głowicę unitarną, także z ciekłą zawartością. W obu testach uzyskano bezpośrednie trafienie na wysokości ok. 10 km. W obu testach nie tylko, że nie zanotowano żadnego "skażenia" na ziemi, ale wręcz trudno było w ogóle tę substancję imitującą wykryć.
-
No właśnie nie wiem czy 500; a jeśli mniej? Nie potrafię tego oszacować, a nie mam skąd podpatrzeć. Duże unitarne głowice chemiczne to raczej rzadkość, po wojnie najczęściej stosowano kasetowe. Unitarną miała rosyjska rakieta R-14 (SCUD), ale nie udało mi się znaleźć wysokości jej zadziałania (nawet ściągnąłem rosyjską instrukcję do SCUD-a, ale o głowicy chem. nie ma w niej informacji). Dla małych rakiet ta wysokość była w każdym razie niewielka. Amerykańska 4,5-calowa rakieta artyleryjska w wersji chemicznej wybuchała na wysokości 20 m. Dla dużej głowicy w rodzaju tego o czym mówimy, ta wysokość pewnie była większa, ale jaka...? Nie w tym rzecz że nie nad Londynem wystrzeli. Tylko jak wybuchnie za wysoko, to środek toksyczny za bardzo się rozproszy i stężenie nad ziemią może być niedostateczne do wykazania jakiegokolwiek działania. To akurat nic takiego. Nie znam dokładnie mechanizmu, ale stosuje się przecież wysokościomierz barometryczny nawet w naddźwiękowych samolotach.
-
Zegarki/Zegary elektroniczne
Speedy odpowiedział adamhistoryk → temat → Gospodarka, kultura i społeczeństwo
Na razie znalazłem artykuł o zegarkach naręcznych http://h2g2.com/edited_entry/A1006534 Okazuje się że elektryczny zegarek na rękę pojawił się stosunkowo późno (1957). -
No a nie? Ciśnienie atmosferyczne zmienia się nieustannie. Np. dzisiaj wieczorem w Warszawie jest 1010 hPa; a jutro rano ma być 1020. Odpowiada to różnicy wysokości 90 m. W środę ciśnienie ma wynosić 1030 hPa co zwiększy tę różnicę do ok. 170 m. A w dodatku Niemcy przecież nie wiedzieli, jakie jest ciśnienie w Londynie. Mogli tylko słuchać pogody przez radio (nie wiem jednak czy ciśnienie wtedy podawano). Trudno mi niestety oszacować drugą stronę zagadnienia, bo nie wiem na jakiej wysokości powinna się taka unitarna głowica otworzyć, by uzyskać optymalne rozproszenie środka trującego. W przypadku głowicy kasetowej byłoby łatwiej, bo ta optymalna wysokość jest dosyć duża, rzędu 1 km, ponadto nawet jak się otworzy za wysoko lub za nisko to nie odbierze jej to skuteczności. Z drugiej strony czy w warunkach II ws dałoby się zrobić taką kasetową głowicę do tej rakiety, też nie jestem pewien...
-
Hej Sądzę że nie. Pobawiłem się tzw. wzorem barometrycznym, http://pl.wikipedia.org/wiki/Wz%C3%B3r_barometryczny Napisałem sobie formułkę w excelu i oto wyniki. Przyjmując, że ciśnienie na poziomie morza wynosi 1013,25 hPa, sprawdziłem, iż najniższe ciśnienie atmosferyczne odnotowane w Polsce wynosiło 965,2 hPa - odpowiada to wysokości 417 m n.p.m. Najwyższe odnotowane w Polsce ciśnienie to 1054 hPa - odpowiada to depresji 338 m poniżej poziomu morza. Moim zdaniem to za duży rozrzut jak na to co tu rozważamy. Owszem. Ale też wojna radioelektroniczna między Niemcami a UK stała na bardzo wysokim poziomie. Być może Niemcy obawiali się możliwości zakłócania zapalnika przez Brytyjczyków.
-
Hej Raczej nie były. Niemniej Fi 103 (V-1) stosunkowo łatwo dałby się do tego przystosować. Tu na secretprojects są nawet rysunki głowicy chemicznej do niego (nie wiem co prawda czy bez logowania je można oglądać ) http://www.secretprojects.co.uk/forum/index.php/topic,8738.msg77963.html#msg77963 i to nawet jest głowica kasetowa. Znajdujący się na opisie tekst K-stoff zapewne nie oznacza w tym przypadku "prawdziwego" K-stoff z listy "stoffów" (chloroformian metylu - prekursor fosgenu, nic fajnego ale też i nie jakaś dramatyczna trucizna), tylko jest skrótem od Kampfstoff - bojowy środek trujący, też dosyć szeroko stosowanym. Z A 4 (V-2) jest troszkę gorzej, bo miała ona tendencję do zagłębiania się w ziemi przy upadku. Przy głowicy burzącej to nie był wielki ból, bo kosztem fali uderzeniowej w powietrzu wytwarzała się fala sejsmiczna w gruncie, przy bombardowaniu miast też w zasadzie przydatna. Ale przy chemicznej byłaby kicha, bo środek toksyczny w dużym stopniu poszedłby w ziemię, zamiast rozproszyć się po okolicy. A zrobić zapalnik zbliżeniowy tak by walnęło nad ziemią, nie byłoby Niemcom łatwo. A jakiś czasowy, wobec znacznego rozrzutu rakiet (a więc czasu ich lotu) zapewne nie dawałby gwarancji rozcalenia głowicy na optymalnej wysokości tych powiedzmy kilkuset metrów. Niemniej prawdopodobnie spróbowano i tego (a przynajmniej spróbowano narysować). W zalinkowanym wątku są rysunki rakiety ze zmniejszonymi zbiornikami paliwa i autopilotem przeniesionym na dziób w miejsce głowicy. Za zbiornikami czyli dość daleko z tyłu rakiety znalazła się przestrzeń na ładunek użyteczny, wg obecnych poglądów miała to właśnie być broń chemiczna. A jeszcze to o co wcześniej Poldas pytał. Znalazłem na szybko taki artykuł http://fly.historicwings.com/2012/12/deadly-mystery-at-bari/ Pod koniec w tekście pada stwierdzenie (tłumaczenie moje): "Hitler stwierdził, że Niemcy mogą użyć broni chemicznej we Włoszech, jeśli zostaną zmuszeni do odwrotu. Po lądowaniu na Sycylii i wkroczeniu na macierzyste ziemie Włoch, Alianci zastanawiali się (nie bez powodu) czy Hitler może wcielić w życie swą zapowiedź. Gdyby to zrobił, Armia i Biały Dom były zdania, że Amerykanie powinni odpowiedzieć odwetowym użyciem własnej broni chemicznej."
-
Nie wiem niestety z reguły nie pamiętam, gdzie o czymś przeczytałem lub usłyszałem, tylko sam fakt. Spróbuję poszukać, ale marne szanse
-
Nie zgodzę się z tym. Tabun zsyntetyzowano w 1936; wątpię by do '38 zdążyli już jakąś amunicję produkować, co najwyżej przebadali go porządnie. A nawet jeśli, to było wtedy coś kalibru powiedzmy naszej bomby atomowej. Wątpię, by sytuacja w czasie kampanii wrześniowej uzasadniała używanie takich rzeczy.
-
Hej No bez przesady. Tabun był "top secret", bardzo wątpliwe by go użyli ot tak sobie bez super-ważnej przyczyny. Skoro w kilka lat później nie zdecydowali się przywalić w Rosjan w sytuacji naprawdę krytycznej np. podczas forsowania Wisły czy Odry pojechać po przyczółkach... EDIT: bomb z fosforem używali Niemcy nawet w miarę szeroko. Jednak wg ich terminologii (ani wg polskiej, ani rosyjskiej ani brytyjskiej - tylko w USA mają takie zboczenie) nie zalicza się tego do broni chemicznej. W Bari była taka sytuacja, że wcześniej doszło do wymiany dyplomatycznych pogróżek: Niemcy w zawoalowany sposób oświadczyli, że jak nie ustaną bombardowania niemieckich miast, to oni odpowiedzą chemicznym odwetem. To Amerykanie odpowiedzieli, że sami też podejmą wtedy chemiczne bombadowania Niemiec. No i żeby to nie było takie puste gadanie, sprowadzili do Europy trochę różności. Ten statek w Bari zwał się John Harvey i przewoził wśród innej amunicji 2000 bomb lotniczych M47 (45 kg, iperytowa). W zmasowanym ataku ok. 100 bombowców niemieckich otrzymał bezpośrednie trafienie i wszystko to razem eksplodowało. Zresztą może nie będę się powtarzał, kiedyś był o tym wątek na odkrywcy: http://www.odkrywca.pl/pokaz_watek.php?id=672628#1081078 W Sewastopolu jest taka wersja, że był to nieudany atak za pomocą broni hmm paliwowo-powietrznej zwanej Tajfun. Ustrojstwo to, o którym do dzisiaj nie za wiele wiadomo, miało służyć do niszczenia fortyfikacji i różnych takich rzeczy. Miało się to odbywać w ten sposób, że do atakowanego obiektu przez np. otwory wentylacyjne, albo specjalnie wywiercone albo wysadzone albo co, wtłaczany był (z butli) palny gaz, który tam w środku mieszał się w powietrzem. Następnie był pobudzany za pomocą iskry elektrycznej wytwarzanej przez przewód zakończony powiedzmy czyms w rodzaju świecy zapłonowej, wprowadzany przez wcześniej wspomniany otwór. Jak widać, trochę to wszystko żałosne, aż się dosłownie prosi o niewypał, a komplikacja straszna. No a tak się składa, że ów palny gaz to był tlenek węgla, czy też jakaś mieszanka na jego bazie (może po prostu gaz świetlny - przemysłowy gaz złożony głównie z CO i H2). No więc w razie niewypału można było przynajmniej wytruć przy odrobinie szczęścia załogę atakowanego obiektu. I tak się ponoć stało. Próbując wysadzić obrońców Sewastopola ukrywających się w jakichś tam podziemiach, Niemcy użyli Tajfuna, który nie eksplodował, to wpuścili więcej gazu, który nie wybuchł, no to znowu itd. itd. aż w końcu wytruli wszystkich zamiast wysadzić.
-
Owszem. 500. Bateria SS dysponująca topową technologią (rakietami z pomocniczym kierowaniem radiowym) wystrzeliła na Remagen 11 pocisków. Pierwszy trochę się zgubił chybiając o drobne 60 km (widać się to radio też potrafiło posypać) ale w każdym razie kilka spadło w mieście i okolicy, najbliższy kilkaset metrów od mostu. Most Ludendorffa zawalił się tego samego dnia (17 marca), kilka godzin po ataku rakietowym; być może wstrząs wywołany uderzeniem rakiety miał w tym jakiś udział. Konstrukcja była już osłabiona i przez to nieudane wysadzenie i ostrzał niemieckiej artylerii i bliskie wybuchy bomb i intensywny ruch ciężkich pojazdów wojskowych... Możliwe że wybuch rakiety też się w jakimś tam stopniu przysłużył. W relacjach świadków którzy przeżyli wybuch V-2 często podkreślany jest potężny wstrząs gruntu powodowany przez upadek masywnej rakiety lecącej z wielką prędkością w połączeniu z jednoczesną detonacją głowicy.
-
II WŚ, a nowa broń
Speedy odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Hej Pytanie, czy ten skomplikowany układ (na wlocie 1-stopniowa sprężarka osiowa, dalej ta hybrydowa "diagonalna", dalej znowu 3-stopniowa osiowa) działałby poprawnie zgodnie z zamysłem autora. Na ile wiem, HeS 011 nie wyszedł poza fazę prototypu i w żadnym samolocie zainstalowany nie został. Co gorsze serie Jumo 004 potrafiły mieć nawet krótszą żywotność, 10-30 h pracy. Dla nas wygląda to nieco karykaturalnie: tego rzędu żywotność mają współcześnie silniki turboodrzutowe jednorazowego użytku, stosowane do napędu pocisków kierowanych na przykład. Wbrew pozorom jednak, dla Niemców w 1945 mogło to nie być aż takim dramatem. Za wikipedią, koszty materiałowe silnika Jumo 004 wynosiły 10 tys. RM; dla porównania tłokowy (rzędowy) Jumo 213 pochłaniał materiałów za 35 tys. RM. Wyprodukowanie silnika odrzutowego pochłaniało zaledwie 375 godzin roboczych; tłokowy (gwiazdowy) BMW 801 wymagał 1400 godzin. No i silnik tłokowy wymagał wysokooktanowego paliwa dobrej jakości; turbinowy mógł spalać dowolny badziew. Jumo 004 mógł korzystać ze specjalnej nafty lotniczej dla odrzutowców, standardowej benzyny lotniczej, albo i zwykłego oleju napędowego do diesla. Więc w sumie opłacało się "suszarki" produkować -
Nowe rodzaje broni wpowadzone w I wś
Speedy odpowiedział Gnome → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Zgadza się. Na ile wiem, "nowożytny" miotacz ognia skonstruował niemiecki inżynier Richard Fiedler, zgłaszając swój patent w 1901 r. Miotacz był pneumatyczny, 1-strzałowy, odpalany pochodnią (więc w zasadzie nie wiem czemu 1-strzałowy, może zawór się po otwarciu już nie zamykał). Donośność wynosiła 20 m. Tu jest artykuł o niemieckich miotaczach: http://www.kaiserscross.com/40029/76401.html -
Niemcy wszelkimi środkami próbowali zniszczyć przeprawy w Remagen (piszę w liczbie mnogiej, bo prócz uchwyconego Mostu Ludendorffa amerykańscy saperzy wybudowali w pobliżu kilka mostów pontonowych i przeprawy promowe). Przeprowadzili m.in. setki ataków lotniczych, głównie za pomocą myśliwców bombardujących Bf 109 i Fw 190, ale także starych Ju 87 i najnowszych odrzutowców Ar 234 i Me 262. Nie uzyskali jednak trafień, a straty ponieśli ciężkie. Amerykanie rozmieścili w rejonie Remagen silne zgrupowanie artylerii przeciwlotniczej, kilkadziesiąt baterii różnych kalibrów (poczynając od sprzężonych wkm-ów Browning M2 aż po 90 mm działa kierowane radarem). Skoro nawet odrzutowce i szybkie myśliwce miały problemy z przedarciem się przez strefę obrony, tym bardziej miałby je powolny Mistel.
-
II WŚ, a nowa broń
Speedy odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Hej Już tłumaczę; Niemcy postawili na układ ze sprężarką osiową. Obiektywnie to jest dobry pomysł, taki silnik ma wiele zalet, współcześnie właściwie tylko takich się używa. Anglicy zaś budowali silniki ze sprężarką odśrodkową. Taki silnik ma niestety większą średnicę, co powoduje wzrost oporów aerodynamicznych samolotu (bo trzeba zrobić odpowiednio szerszy kadłub czy gondole silnikowe). Ale jest taki myk, że w tamtych pionierskich czasach zjawiska zachodzące we wlocie powietrza i na łopatach sprężarki nie były jeszcze dobrze poznane. W praktyce okazało się, że jakiekolwiek zakłócenie przepływu we wlocie bardzo często skutkuje wystąpieniem tzw. pompażu. Mówiąc w skrócie polega to na swego rodzaju "przeciągnięciu" na łopatkach sprężarki, która w związku z tym przestaje sprężać, a silnik - wytwarzać ciąg. Czyli kręci się, a nie napędza. Silniki niemieckie mogły się przy okazji zapalić lub definitywnie zgasnąć. Dlatego w czasie lotu należało nad wyraz ostrożnie manipulować dźwignią gazu - w Me 262 ponoć najlepiej było ustawić ją po starcie na 3/4 obrotów max. i już w ogóle jej nie ruszać. No i okazało się, że te problemy dotyczą w znacznie większym stopniu silników ze sprężarką osiową. A silniki ze sprężarką odśrodkową są na te niekorzystne zjawiska o wiele mniej podatne. Stąd Meteor był w miarę bezpieczny w prowadzeniu, jeśli chodziło o manipulowanie ciągiem. Polski oblatywacz J. Żurakowski wymyślił nawet specjalną figurę akrobacyjną, polegającą na wprowadzaniu samolotu w obroty wokół osi pionowej dzięki różnicowaniu ciągu silników. Stąd dla ludzi budujących swoje pierwsze silniki i samoloty odrzutowe układ ze sprężarką odśrodkową był bardziej korzystny - pozwalał na w miarę bezpieczne zebranie doświadczeń i "nauczenie się latać". W toku dalszego jednak rozwoju techniki lotniczej udało się rozwiązać wspomniane problemy ze sprężarką osiową i taki układ jest obecnie powszechnie stosowany. Sprężarka osiowa http://pl.wikipedia.org/wiki/Spr%C4%99%C5%BCarka_osiowa Sprężarka odśrodkowa http://en.wikipedia.org/wiki/Centrifugal_compressor (link do angielskiej wiki, bo w polskiej nie ma rysunków) -
Lotnictwo amerykańskie w Wietnamie
Speedy odpowiedział Ratel → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Taktykę przełamywania nowoczesnej obrony plot. Wydzielone grupy uderzeniowe, mające wykrywać i atakować radary; inne zajmujące się zakłócaniem; wyposażenie wszystkich samolotów uderzeniowych w proste nadajniki zakłóceń; umiejętność skoordynowania tego wszystkiego w czasie. Wprowadzono też do użytku na skalę masową pociski przeciwradarowe. Najbliższa wojna po - chyba arabsko-izraelska w 1973. Nie była to wojna Amerykanów co prawda, ale obie strony korzystały z wietnamskich doświadczeń. -
Lotnictwo amerykańskie w Wietnamie
Speedy odpowiedział Ratel → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Tak jak napisałem, liczby są z wikipedii (ang.), a wikipedia głównie z tego: McCarthy, Brig. Gen. James R. and LtCol. George B. Allison, Linebacker II: A View from the Rock. Maxwell Air Force Base AL: Air University Press, 1979. Tilford, Earl H. Setup: What the Air Force Did in Vietnam and Why. Maxwell Air Force Base AL: Air University Press, 1991. Rolling Thunder chyba nie był tak dobrze zrobiony jakby mógł być. Generalnie jak się chce kogoś zbombardować, to należy walnąć mocno i zdecydowanie. Z drugiej strony trudno gościom stawiać taki zarzut, wszak mieli pełne prawo obawiać się, że takie zdecydowane działania pociągną za sobą "drugą Koreę", interwencję Chin a może i ZSRR i wojnę światową. Stąd ta doktryna eskalacji, ograniczonych ataków o skali odpowiadającej atakom północnowietnamskim (np. w odpowiedzi na akcję japońskich kutrów torpedowych przeciw amerykańskim okręto - nalot Skyraiderów na bazę tych kutrów; w odpowiedzi na to seria wietnamskich ataków na bazy amerykańskie w początkach 1865, w odpowiedzi na to operacja Flaming Dart - seria nalotów na różne północnowietnamskie obiekty w lutym '65 itd.). Stąd liczne ograniczenia np. nieatakowanie celów w rejonie Hanoi żeby uniknąć cywilnych ofiar, co słabo wypada w mediach; zakaz atakowania celów powietrznych bez identyfikacji wzrokowej, żeby uniknąć omyłkowego zestrzelenia np. chińskiego czy radzieckiego samolotu (albo celowej prowokacj); tego typu rzeczy. W każdym razie mimo tych wszystkich ograniczeń udało się jednak narobić szkód, przy dość dużych jednak stratach własnych. No i najwazniejsze. Nauczono się w praktyce przełamywać nowoczesny system obrony plot., z radarami, kierowanymi rakietami i klasyczną artylerią. Opracowano nowoczesną broń i taktykę dla lotnictwa uderzeniowego. Procentowało to Amerykanom w kolejnych zbrojnych konfliktach. -
Lotnictwo amerykańskie w Wietnamie
Speedy odpowiedział Ratel → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Hej Temat ciekawy, a że zdechł jakoś to może coś napiszę. Zapewne masz na myśli operacje Arc Light, wykorzystanie bombowców strategicznych do bliskiego wsparcia. One się faktycznie słabo do tego nadawały. a w zasadzie nie tyle one co cały w ogóle system identyfikacji celów i naprowadzania na nie bombowców, lecących iks godzin z wyspy Guam czy niewiele krócej z Tajlandii. Przez ten czas sytuacja na polu walki mogła się zmienić, siły wroga - przemieścić itd. Aczkolwiek każdy kiedyś ma swój dzień: w czasie oblężenia bazy USMC w Khe Sanh oddziały północnowietnamskie nie mogły już za bardzo się ruszyć, no bo skoro oblegali bazę to musieli siedzieć w określonych miejscach wokól niej. No i tam ich lotnictwo strasznie przetrzepało i nawet B-52 narobiły szkód. Podobne sytuacje były w czasie ofensywy wiosną 1972 - skoro wojska komunistyczne atakowały pozycje południowych Wietnamczyków, no to musiały być w określonym miejscu względem tych pozycji no i Arc Light mógł im zrobić kuku. (I z tym zarastaniem tobym też nie przesadzał. Typowy atak Arc Light prowadzony był przez klucz 3 samolotów B-52D ("cell"), z których każdy zrzucał 108 bomb 227 kg seriami w określonych odstępach. Powodowało to powstanie pasa zniszczeŃ zwanego "piaskownicą" (sandbox), w którym kratery po bombach niemal nakładały się na siebie, a spod ciemnej gleby i dżungli wyzieraŁo jaśniejsze piaszczyste podłoże. Nie jestem pewien, czy coś takiego zarosłoby w parę dni). Znacznie lepiej zaś B-52 wypadły w operacji Linebacker II - serii nalotów podjętych na przełomie 1972/1973 w celu zmuszenia Pn. Wietnamu do poważnego traktowania rozmów pokojowych w Genewie (tak to chyba należałoby ująć). W tym przypadku B-52 atakowały stałe cele strategiczne: zakłady przemysłowe, węzły komunikacyjne, lotniska, składy zaopatrzenia itd. A więc robiły to do czego były przeznaczone i w czym załogi szkoliły się od lat (co prawda w atakach nuklearnych no ale powiedzmy, że to już ma mniejsze znaczenie, bomba jest bomba ). No i to już poszło lepiej. Liczby wg angielskiej wiki: 207 bombowców B-52 wykonało 741 misji, zrzucając pond 15 tys.t. bomb. W wyniku ataków północnowietnamskie zdolnosći produkcji energii elektr. spadły o 80%. Zdolności przeładunkowe wietnamskiej logistyki zmniejszyły się ze 160 tys. t miesięcznie w grudniu '72 do 30 tys. t w styczniu '73. Linie kolejowe zostały przerwane w 500 miejscach. Zniszczono 372 szt. taboru kolejowego, spłonęło ponad 10 mln l paliw. Straty własne wyniosły 15 B-52 zestrzelonych, 9 uszkodzonych, zginęło 33 członków załóg i tyle samo dostało się do niewoli. -
Fartuchy Pz.Kpfw. III M
Speedy odpowiedział TyberiusClaudius → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
Hej Hmm tak myślisz? Czemu? Wyobraź sobie jakiś pocisk kumulacyjny np. rosyjski 76 mm BP-350. Zawierał on ponad 0,6 kg heksogenu. Wyobraź sobie że taki ładunek detonuje w kontakcie z dosyć cienką płytą stalową zamocowaną na jednej lub dwóch krawędziach. Sądzisz że się ona nie urwie od tego? Niezależnie od całej reszty zjawiska, że ją tam jakiś strumień kumulacyjny przebije itd. to raczej moim zdaniem małe są szanse by płyta pozostała na miejscu. A jeszcze gwoli ścisłości kumulacyjnej: Nie do końca podoba mi się określenie "topi się". Sugeruje ono oddziaływanie termiczne, które w tym przypadku nie odgrywa większej roli. Metal wkładki zachowuje się jak ciecz pod wpływem wysokiego ciśnienia a nie temperatury. Raczej używa się określenia, że metal "płynie". No ale to ostatecznie mało istotne. "Wylanie się" też brzmi nieco dziwnie w kontekście zjawiska, które przebiega z tak wielką prędkością. Czoło strumienia kum. robi jakieś 10 km/s, tego rzędu. Ogólnie mechanizm działania ekranu opiera się na popsuciu tzw. ogniskowej ładunku. Uformowanie się wkładki w strumień kumulacyjny wymaga pewnej przestrzeni, odcinka długości powiedzmy kilku średnic wkładki. Odległość od dna wkładki do punktu w którym strumień kumulacyjny będzie w pełni uformowany, skoncentrowany i będzie wykazywał największą zdolność przebijania nazywa się ogniskową ładunku. Stosownie do niej, odpowiednio projektuje się konstrukcję pocisku, zapalnika itd., aby wybuch nastąpił w takiej właśnie optymalnej odległości od przeszkody. Jeśli wybuch nastąpi w odległości większej od ogniskowej, to strumień kumulacyjny przed dotarciem do przeszkody będzie musiał pokonać pewną odległość w powietrzu. Zacznie się wtedy rozpraszać, a jego zdolność przebijania obniży się. Jeśli wybuch nastąpi w odległości mniejszej od ogniskowej, strumień kum. nie będzie jeszcze w pełni uformowany i jego zdolność przebijania także będzie obniżona. Działanie ekranu opiera się na tym, by spowodować wybuch pocisku w odległości większej od ogniskowej i w ten sposób osłabić efekt kumulacyjny. Przy małych kątach uderzenia (trafienie "po stycznej" czy powiedzmy ogólnie pod niewielkim kątem) mogło to działać nawet nieźle. Trzeba jednak mieć świadomość, że w tamtych czasach naukowcy nie wiedzieli jeszcze wiele o zjawiskach kumulacji, detonacji itd. Jak się patrzy na konstrukcję ówczesnej amunicji, szczególnie artyleryjskiej, to widać, że pociski te są generalnie chyba "za krótkie" - ich budowa wskazuje, że mogły detonować w odległości poniżej ogniskowej. W tej sytuacji przy trafieniach pod kątem prostym lub zbliżonym do prostego, wydaje się ze takie ekrany mogły być nieskuteczne czy nawet "przeciwskuteczne" - zamiast chronić, poprawiały zdolność przebijania trafiających pocisków. -
Fartuchy Pz.Kpfw. III M
Speedy odpowiedział TyberiusClaudius → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
1. Takie dodatkowe płyty pancerza określa się też jako ekrany, chyba to nawet częściej stosowana nazwa. 2. Sądzę, że każdy pocisk eksplodujący (czy to burzący, czy wybuchowy ppanc., czy - zwłaszcza - kumulacyjny) obrywał płytę, w którą trafił. Jakiś pocisk małokalibrowy, nie wiem, powiedzmy 20-30 mm mógłby pewnie przebić ekran nie zrywając go.