Speedy
Użytkownicy-
Zawartość
1,097 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Speedy
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 2 z 44
-
Hm, i z tych odlewów pobrały materiał genetyczny do badań DNA?
-
Sorry że się wtrącę, ale co ma jedno do drugiego???? Z teorii gier, wygrywa ten, kto zrealizuje cel gry. Przekładając to na "gry wojenne", strategię i taktykę działań militarnych, bitwę/wojnę/kampanię wygrywa ten, kto zrealizował cel, jaki sobie postawił na początku. Realnie na wojnie cel jest czasem symetryczny do celu przeciwnika tzn. celem jest uniemożliwienie realizacji celu przeciwnika. Straty nie mają tu nic do rzeczy. W czasie II ws Rosjanie ponieśli daleko większe straty od Niemców ale nie ma raczej wątpliwości że wojnę z Niemcami wygrali. Historia zna zresztą pojęcie "pyrrusowego zwycięstwa", zwycięstwa okupionego nieproporcjonalnie wielkimi stratami w stosunku do korzyści z odniesionego sukcesu - niemniej nadal jest to zwycięstwo. W maju-czerwcu 1794 pod d'Ouessant gra toczyła się o wielki francuski konwój z zaopatrzeniem - ponad 100 statków ze zbożem sprowadzanym z Ameryki. Miał on ogromnie znaczenie dla ogarniętych rewolucją francuskich miast, gdzie z jedzeniem robiło się właśnie w tym momencie nie za dobrze. Celem Brytyjczyków było przechwycenie i zniszczenie francuskiego konwoju, a przynajmniej zadanie mu maksymalnych strat, oraz przy okazji obronienie własnego konwoju, też zresztą idącego z tamtych stron, tyle że znacznie mniejszego i bez porównania mniej ważnego dla Brytyjczyków. Cel Francuzów był symetryczny - niedopuszczenie do realizacji celów brytyjskich, czyli obronienie własnego konwoju i w miarę możliwości zadanie maksimum strat Brytyjczykom. I to się poniekąd udało. Flota francuska przechwyciła brytyjski konwój i zadała mu znaczne straty, a francuski konwój ze zbożem dotarł do portów przeznaczenia. Czyli Francuzi wygrali. A to że francuska marynarka wojenna poniosła przy tym znaczne straty - no trudno, wojna to wojna, takie są jej koszty. Jakby wygłodzone francuskie miasta wypowiedziały posłuszeństwo rewolucyjnemu rządowi, skucha byłaby daleko większa.
-
Broń chemiczna w I wojnie światowej
Speedy odpowiedział redbaron → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Miało być "przemysłu chemicznego", chyba jakaś autokorekta poprawiła błędnie napisane słowo na inne zupełnie, sorry -
Broń chemiczna w I wojnie światowej
Speedy odpowiedział redbaron → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Fragment jaki zacytowałeś dotyczy testów, nie użycia bojowego. Sądząc z cytowanego dalej tekstu chodziło o granaty ręczne oraz wystrzeliwane z 26 mm pistoletu sygnałowego ("rakietnicy"). W kwestii owych niemieckich szrapneli chemicznych T-Geschoss spotkałem się z pewnym takim wyjaśnieniem, aczkolwiek nie pamiętam niestety gdzie to wyczytałem. Ponoć pomysł powstał na podstawie ichnich prawniczych ekspertyz. Zapis konwencji haskiej (tej o zasadach i zwyczajach wojny lądowej) mówił o zakazie stosowania trucizny i broni zatrutej. Zinterpretowano to tak, że chodzi tu o broń z założenia mającą oddziaływać na cel za pomocą bojowego środka toksycznego (BST) - ale nie o taką, która ma jakby uboczne działanie trujące. W okresie tym (początek XX w., przełom XIX/XX w.) miało to pewne znaczenie. Wchodziły wówczas do użytku nowoczesne materiały wybuchowe na bazie nitrozwiązków aromatycznych - TNT (tronitrotoluen), kwas pikrynowy (trinitrofenol), ekrazyt (trinitrokrezol), nitrolit (trinitroanizol). W produktach ich rozkładu (czyli tym co pozostaje po wybuchu) było mnóstwo toksycznych substancji, przede wszystkim tlenek węgla a także najprzeróżniejsze związki aromatyczne i alifatyczne, choćby fenol pozostający po kwasie pikrynowym. Nonsensem byłoby jednak uznawanie tego za amunicję chemiczną z tego powodu. I tu pomyślano w ten sam sposób, szrapnel służy do rażenia siły żywej za pomocą zawartych w nim lotek - najczęściej w postaci metalowych kulek (jak w tym przypadku) lub strzałek, a zdarzają się kształtki jeszcze bardziej skomplikowane. A to że będzie przy okazji rozpylać BST to już tylko taki dodatek... Mało to jest przekonujące, ale z taką wersją gdzieś się spotkałem. Tu mi się nasuwa jeszcze jeden ślad. W związku z wojennymi trudnościami ekonomicznymi i ogólną niewydolnością premium chemicznego około 1915 Francuzi zaczęli produkować bomby lotnicze elaborowane takim panklastytem, mieszaniną nafty i ditlenku azotu NO2 a raczej tetratlenku diazotu N2O4 (w temperaturze pokojowej przeważa taki właśnie dimer). To jest dość silny i wrażliwy m.w. jak nitrogliceryna powiedzmy. Technicznie rozwiązane to było tak, że bomba miała 2 komory z komponentami rozdzielonymi przegrodą; w momencie zrzutu taki sprężynowo-tłoczkowy mechanizm rozbijał przegrodę i składniki mieszały się, tworząc m.w. No a jeśli coś nawaliło i się nie zmieszały, albo niecałkowicie, to po upadku bomby jakaś ilość NO2/N2O4 wydostawała się w powietrze. Ma on działanie drażniące dla dróg oddechowych i jest też trujący - utlenia żelazo w hemoglobinie, uniemożliwiając jej transport tlenu (chociaż nie jest to bardzo mocna trucizna). Może więc zetknięcie z takimi bombami czy ich niewybuchami było przyczyną narodzenia się takich pogłosek... -
Gdyby w Jałcie Polska trafiła pod wpływy Aliantów?
Speedy odpowiedział Rezz112 → temat → Historia alternatywna
Hm. Owe Kresy były częścią Rzeczpospolitej przedrozbiorowej. Dekretem z grudnia 1917 bodajże (zatwierdzonym później przez Radę Komisarzy Ludowych czyli bolszewicki rząd) W.I.Lenin anulował traktaty rozbiorowe co wg mnie oznacza powrót do granicy polsko-rosyjskiej z 1772 r. -
Przyznać trzeba, że goście naprawdę byli że tak powiem "hi-techowi" i wykorzystywali najnowsze techniczne nowinki. Chociaż z promieniami katodowymi (wiązkami elektronów) eksperymentowano już wtedy od kilku dziesięcioleci, to gdzieś dopiero na przełomie lat 80/90 albo nieco później goście bawiący się takimi rzeczami zaczęli dochodzić do wniosku, że elektrony hamowane na anodzie albo na czymkolwiek emitują jakieś niewidzialne, przenikliwe promieniowanie. Zajmował się tym m. in. Wilhelm Röntgen. I to on właśnie wpadł na pomysł, że owe przenikliwe promienie można wykorzystać do prześwietlania ludzkiego ciała w celach medycznych. Artykuł jaki napisać na ten temat opublikowany został w grudniu 1895. A na początku 1896 w jakimś brytyjskim szpitalu po raz pierwszy praktycznie wykonano prześwietlenie chorego. O ile wiem to chyba nie, cały czas bazowały na lampie Crookesa z zimną katodą, ulepszona lampa Coolidge'a z katodą podgrzewaną powstała, jak sobie teraz sprawdziłem w wiki, w 1913. Jak to ogólnie działa: lampa Crookesa to próżniowa bańka szklana, a w zasadzie nie tyle próżniowa co wypełniona gazem (powietrzem) o bardzo niskim ciśnieniu. W szkło wtopione są dwie elektrody zasilane prądem o bardzo wysokim napięciu (wiele kV, najlepiej w ogóle z kilkadziesiąt kV). Wyładowanie w rozrzedzonym gazie jonizuje go: powstaje plazma z jonów dodatnich i wolnych elektronów. Elektrony lecą do anody, dodatnie jony do katody, waląc w nią wybijają z niej elektrony, które lecą do anody. W tak silnym polu elektrycznym (wszystkie te kilowolty) elektrony rozpędzają się do przyzwoitych prędkości dziesiątków tysięcy km/s. Elektrony o tak wysokiej energii, uderzając w anodę i w szkło i w ogóle we wszystko wybijają elektrony z powłok w atomach, a te powracając do pierwotnego stanu wypromieniowują kwanty energii. A ponieważ to jest tak ogromna energia, to są to właśnie kwanty promieniowania X. I jeszcze te szybciutkie elektronki mogą walić nawet w jądra atomowe i to też się wiąże z emisją twardego promieniowania X. Wielkie napięcie niezbędne do takiej zabawy wytwarzał wtedy induktor Ruhmkorffa (Cewka Ruhmkorffa), układ złożony z uzwojenia transformatorowego i przerywacza, tam pod linkiem można sobie przeczytać dokładny opis. Generalnie chodziło o to że zasilany był prądem stałym o niskim napięciu, a wytwarzał impulsy asymetrycznego prądu zmiennego (czyli z przewagą przepływu w jedną stronę) o bardzo wysokim napięciu. Wiki podaje że do 50 kV, a mi się wydaje że nawet i więcej też może, ale mniejsza już o to. Niestety nie potrafię w tej chwili podać kluczowych parametrów - jakie moce wchodziły tu w grę, a to jest potrzebne przy tych wcześniejszych rowerowych rozważaniach. Mogę jedynie wskazać kolejny niekorzystny czynnik, mający na to wpływ. Chociaż wiedziano, że promienie X są w stanie naświetlać fotograficzne materiały światłoczułe, to z jakichś powodów w tych pionierskich czasach raczej nie wykonywano zdjęć rentgenowskich (a w każdym razie rzadko). Może miał na to wpływ stosunkowo wysoki koszt owych materiałów foto, jak i konieczność ich wywoływania, co oznaczało przedłużenie czasu i pracochłonności prześwietlenia. W każdym razie zwykle korzystano z innej techniki. Pacjent czy też jego prześwietlany fragment umieszczany był pomiędzy lampą rentgenowską a ekranem fluorescencyjnym - szybą pokrytą odpowiednim luminoforem (na początku były to dość egzotyczne substancje jak cyjanoplatynian baru czy wolframian wapnia, potem zdaje się okazało się że i prozaiczny siarczan baru się nadaje) który pod wpływem promieni X emitował światło widzialne. Stojący przed ekranem lekarz obserwował na nim to co pacjent ma w środku. Nie było to specjalnie zdrowe, bo i pacjent naświetlany był "iksami" dosyć długo zanim diagnosta wszystko sobie dobrze obejrzał, i przede wszystkim ów diagnosta badający wielu pacjentów dziennie przyjmował taką dawkę że ho ho ho... chorował niestety nierzadko. Ale w tych pionierskich czasach nie do końca zdawano sobie sprawę, że to promieniowanie jest aż tak szkodliwe. W każdym razie przy tej technice aparat musiał pracować stosunkowo długo w sposób ciągły, co oznaczało spory pobór mocy.
-
Hm, nie poczytuj tego proszę tylko za napastliwość - po prostu zwyczajnie pytam o coś czego nie wiem czy nie rozumiem. Co takiego jest w tamtejszych warunkach terenowych? Może znasz je lepiej z własnego doświadczenia bo np. tam mieszkasz czy często bywasz czy coś w tym rodzaju - to napisz proszę o co chodzi. Bo tak teoretycznie to co tam jest nie halo? Afryka Płd. jest generalnie suchą, równinną sawanną. Obszary zamieszkałe od stuleci przez europejskich osadników z pewnością miały jakąś sieć drogową. Co tam było takiego szczególnie niedogodnego dla cyklistów?.
-
A, to spoko. Kontrolowane miny do obrony portów itp. to najstarsza forma min morskich. Już w 1812 w Petersburgu chyba, rosyjski baron Paweł Szyling przeprowadził pierwsze eksperymenty z odpalaniem elektrycznym ładunków prochowych, w tym umieszczonych w wodzie w uszczelnionych beczkach. W czasie wojny krymskiej takie miny były już w użyciu, chociaż nie jestem pewien czy na Krymie też, na Bałtyku w każdym razie o ile pamiętam były postawione w obronie Kronsztadu. W tym znacznie nowocześniejsze miny konstrukcji Nobla (nie jestem pewien czy Alfreda czy jego taty jeszcze), także kontrolowane (aktywowane) z lądu ale już z zapalnikami kontaktowymi. Ta sztuczka o której mówisz ma jedną wadę, niekontaktowe miny naprawdę mogą narobić szkód jak wyprodukują falę uderzeniową w wodzie. Czyli muszą detonować a nie tylko szybko się palić. W czasach że tak powiem secesyjnych jeszcze nie bardzo o tym wiedziano, jako podstawowe materiały wyb. stosowano czarny proch i po trosze nitrocelulozę. Nitrogliceryna była znana, ale do celów militarnych zbyt wrażliwa i nietrwała. Piorunian rtęci także jest zbyt wrażliwy żeby go ot tak używać, świetnie nadaje się na detonator, ale to wymyślił Nobel już po wojnie, koło roku 1866 wraz z dynamitem. Bardzo duży ładunek prochowy oczywiście mógłby uszkodzić okręt z bliskiej odległości ale powiedzmy sobie taki okręt z lat 1860-tych to prędzej. Natomiast w 1945 Japończycy mieli już do dyspozycji normalne materiały wybuchowe i taki kilkutonowy ładunek np. TNT to już byłoby coś.
-
Dzięki! I faktycznie wspominałeś już o tej stronie, racja. A pomysł z "torpedowymi fortami" z zatopionych statków wydaje się dziwaczniejszy jeszcze. - dlaczego właściwie nie zakładano z nimi łączności? Położenie podwodnego kabla telefonicznego to rzecz banalna. A bez tego jak wydawać im rozkazy? - jak mieliby odróżniać czy nasłuchiwane jednostki są własne czy wrogie i trzeba je zaatakować? - co tam robiła tak liczna załoga, wg raportu 40-50 osób? Np. jeden ze standardowych japońskich okrętów podwodnych, typ Kaichu, (nieduży, o wyporności koło 1000 t w zanurzeniu, późniejsze serie były trochę większe) miał od 40-kilku do 60 osób załogi. Okręt podwodny, na którym m.in. była rozbudowana siłownia spalinowo-elektryczna i masa urządzeń nawigacyjnych. A tu w stacjonarnej bazie gdzie do obsługi były tylko torpedy, sonar i system podtrzymywania życia załoga miała być taka sama? Czym oni się mieli zajmować? - skąd na zatopionym statku miał się brać prąd? Czy może po prostu zakładano, że napcha się tam akumulatorów z zapasem energii np. na miesiąc, a dłużej toto i tak nie przetrwa? - czy oni sobie dokładnie przemyśleli kwestię obsadzania tego przez załogę i robienia tych zmian co 10 dni? Przede wszystkim najpierw trzeba by taki statek znaleźć. Wg raportu Amerykanie dostali od Japończyków współrzędne i wykorzystali swoje najnowsze okręty z sonarami wysokiej klasy i te rzeczywiście odnalazły na dnie podejrzane miejsca. Amerykanie nie dokonali oględzin, bo jak stwierdzili skafandry jakie mieli do dyspozycji nie gwarantują bezpiecznego schodzenia na taką głębokość (obiekt namierzono na gł. 55 m). No ale OK, Amerykanie musieli się troszczyć o swój personel, Japończycy nie. Niemniej Japończycy takich super-sonarów nie mieli. A współrzędne geograficzne, sorry, to nie były czasy GPS, namiary pozycji wykonywano z dokładnością do pojedynczych mil. Czyli co, zakładano, że wrzuci się tych nurków do wody i oni sami sobie tę bazę znajdą? A jaka jest szansa że sobie znajdą? Historia zna niezliczone przypadki, że współrzędne punktu gdzie statek czy okręt zatonął były znane, a poszukiwania wraku trwały latami. - analogicznie kwestia zaopatrzenia - zamierzano wrzucać je do wody w jakichś zasobnikach i nurkowie z podwodnej bazy sami je sobie mieli poznajdować. No i ciekawe jak też by im szło. I jak sądzę chodziłoby przede wszystkim o te kluczowe zapasy: sprężone powietrze/tlen i chemikalia do pochłaniania CO2. Trudno mi jest oszacować ile by tego potrzeba do 50 ludzi, poza tym kwestia też jak często korzystaliby ze śluzy i ile powietrza by przy tym szło. Z żywnością i wodą jest mniejszy problem - zgrubnie szacując zapasy dla 50 ludzi na powiedzmy 30 dni (nie wiem, powtarzam, na ile starczyłoby energii w bateriach, taki przyjąłem limit "z powietrza") to byłoby zapewne kilkanaście ton. Raport mówi o wykorzystaniu statków o nośności 5000 t więc dałoby się chyba wygospodarować miejsce na te przynajmniej zapasy i już ich nie uzupełniać. Jeszcze tam jest kilka kwestii nad którymi się muszę zastanowić.
-
Tak jest, lecz powtarzam, przyczepiano je do nieruchomego statku, będąc z nim w bezpośrednim kontakcie. Można więc to było zrobić starannie i pewnie. I były to miny daleko mniejsze i lżejsze, z ładunkiem ok. 1,5 kg m.w. Przyczepienie miny magnetycznej, daleko cięższej od wspomnianych, do płynącego statku czy okrętu, przez pchnięcie go kijem z miną na końcu, wydaje mi się bardzo wątpliwe. BTW czytam ten raport w wolnych chwilkach (krótki jest na szczęście) i coraz bardziej skłaniam się ku przekonaniu że w jakiejś części są to rzeczy... no ... nie chcę powiedzieć "zmyślone", bo to nie byłoby dobre określenie. Ale powiedziałbym że coś co było na bardzo wstępnym etapie rozważań i testów, nie mówiąc już o realizacji, przedstawiono Amerykanom jako gotowe do wdrożenia plany operacyjne. Naopowiadano im różności, i prawdziwych i takich trochę mniej. A oni to łyknęli, bo mieli świeże i bardzo liczne doświadczenia z różnymi japońskimi taktykami samobójczymi i kolejna taka taktyka doskonale im do tego pasowała. Szczególnie te podwodne forty z zatopionych statków wyglądają podejrzanie,
-
Uwaga techniczna - czy mógłbyś sprawdzić raz jeszcze numer tego biuletynu All Hands? Wydaje mi się że znalazłem właśnie to na stronach marynarki wojennej, nr datowany January 1947 https://www.navy.mil/ah_online/archpdf/ah194701.pdf i nie ma tam takiego tekstu. Ogólnie pomysł znowuż mocno kontrowersyjny. W okresie międzywojennym załogi okrętów podwodnych niektórych flot (USNavy, i jeszcze ktoś chyba) szkoliły się w strzelaniu torped na słuch, bez użycia peryskopu. I w czasie II wojny to się chyba dwa razy udało tak w coś trafić. Albo coś koło tego. Bez tego co jest do dyspozycji dzisiaj, komputerów pomagających w ustaleniu parametrów nasłuchiwanego, to się wydaje nieomal niemożliwe. Owszem, okręty podwodne atakowano na słuch, ale tam wchodziły w grę odległości daleko niższe. I nikt raczej nie liczył na super-trafienie, po prostu zrzucano mnóstwo bomb głębinowych i zakładano, że któraś wybuchnie na tyle blisko celu, że go zniszczy. EDIT na stronach fischer-tropsch.org znalazłem i ten oryginalny raport: http://www.fischer-tropsch.org/primary_documents/gvt_reports/USNAVY/USNTMJ Reports/USNTMJ-200I-0743-0766 Report S-91 N.pdf Strasznie to wszystko dziwaczne. Po pracy napiszę więcej, muszę się jeszcze pozastanawiać i poszperać.
-
A oczywiście, kocioł (walczak) odpowiednio spreparowany nadawałby się na schron dla nurków, dla miny to raczej za duży nawet. Ale uczciwe zbadanie tej ewentualności wymagałoby pewnego "researchu" na który nie bardzo mam czas i chęć, nie jest to aż tak bardzo nurtujący mnie temat, a poza tym uczciwie mówiąc nawet nie wiem czy dałbym radę, może np. źródła są po japońsku tylko. Trzeba by sprawdzić czy Japończycy w 1945 mieli tych kotłów i parowozów po kokardę i mogli sobie swobodnie co starsze i gorsze wyrzucać do morza, a kto bogatemu zabroni - czy jednak wręcz przeciwnie. Na roboczo zrobiłbym założenie że niekoniecznie. To co USAAF sobie przećwiczyło wcześniej w Europie to były zmasowane działania przeciwko niemieckiej sieci kolejowej, które stopniowo doprowadziły do jej paraliżu - ataki na infrastrukturę (linie, mosty, stacje, węzły kolejowe) ale też ataki szturmowe na poszczególne pociągi i lokomotywy upolowane gdzieś na szlaku. Można przypuszczać chyba z dużym prawdopodobieństwem że w sytuacji "przedinwazyjnej" w Japonii i USAAF i marynarka wojenna robiłyby to samo, atakowały koleje itp. I tych parowozów i kotłów na zbyciu wcale nie musiałoby być dużo. Aluzje do wojny secesyjnej zapewne dotyczą miniaturowych morskich jednostek szturmowych (''lodzi podwodnych") Południa? To chyba jednak inne czasy i inne technologie, bez możliwości bezpośredniego przełożenia jednego na drugie. Aczkolwiek chętnie pokłócę się podyskutuję na ten temat.
-
Owszem, ale potrzebuje do tego owego podwodnego schronu. Z zapasem powietrza. I zapewne z połączeniem telefonicznym, żeby wydawać mu rozkazy. No w zasadzie to niby nic wielkiego. Tylko wyobraźmy sobie, co by było, jakby w takim razie zrobić schron dla samej miny. Bez faceta z tyczką. Przypominam, że chodzi o niewielką minę przeciwko małym jednostkom, z ładunkiem wyb. kilka - kilkanaście kg. Czyli coś wielkości wiadra powiedzmy. Betonowe "pudło" służące zarazem minie za kotwicę. Podłączone kablem albo po prostu linką, by zdalnie uruchomić mechanizm np. zrzucenia pokrywy, przez co mina wypłynie z pudła. Japończycy zresztą chyba faktycznie podobne ustrojstwo projektowali.
-
Hej O rany, nie! Niszczyciel raczej nie pojawiłby się na wodach tuż przy brzegu, mających 5 m głębokości i nie szedłby tam z dużą prędkością. Ten pomysł nakierowany był na małe jednostki desantowe, przede wszystkim te najmniejsze, przewożące czołg lub pluton wojska powiedzmy. Oczywiście większe też. One nie płynęłyby tak szybko więc powiedzmy byłaby jakaś szansa powodzenia. Właśnie jak mówię z tym podczepieniem nie bardzo. Ustawienie się tak by magnesy załapały, a prąd wody nie zerwał ładunku, w tak dynamicznej sytuacji wydaje się mało prawdopodobne. I jeszcze mina musiałaby mieć mechanizm zwalniający ją od tyczki w momencie załapania magnesów, kolejny element, który zapewne zawiódłby od razu. Opóźnienie zapalnika to już pal licho, nawet dłuższe mogłoby być, nikt już przecież by takiej miny nie rozbrajał. Tak jest. Jednostki desantowe o których mowa mają płaskie dno i odpowiednio ukształtowany dziób. Jeśli budowa dna akwenu na to pozwala, mogą nawet wsunąć się tym dziobem wprost na plażę. Zwykle tak dobrze nie ma i okręt osiada dziobem na jakiejś przybrzeżnej płyciźnie a ludzie i pojazdy brodzą do brzegu w wodzie głębokiej na metr (jak głębiej to już jest problem). Okręt jest w tym momencie faktycznie unieruchomiony i znajdujący się w pobliżu nurek Fukuryu mógłby spróbować doń podejść i zaatakować. Tylko że w tym momencie jest już po herbacie. Cały sens tej zabawy polega na tym, żeby okręt zatonął tych parę km od brzegu i nie mógł wysadzić na ląd żołnierzy i czołgów zagrażających świętej japońskiej ziemi. A jak on już ten desant wysadza, no to co da taka akcja? W najgorszym razie okręt zatonie także rufą (bo dziobem opiera się o dno) - w sytuacji desantu niewiele to zmieni. W najgorszym razie okręt desantowy będzie nadawał się na złom - no i co, te jednostki desantowe de facto traktowano niemalże jak jednorazówki, a te mniejsze to nawet bez "niemal". Jeszcze tak sobie dzisiaj myślałem w pracy (zdalnej - bo nam pracowa poczta siadała i zdalnie nam naprawiali zdalne komputery) bo nie było roboty dużo. Z tych naszych rozważań wychodzi, że nurek Fukuryu mógł praktycznie zaatakować tylko okręt który przeszedł bezpośrednio nad nim. Oczywiście w dzień, w nocy pewnie nie zobaczyłby go. No i pozostawał gotowy do akcji tak długo jak dysponował zapasem powietrza. No OK, ale za to... No właśnie. Ale za to CO? Jaka właściwie była korzyść z tego faceta z miną na tyczce? W czym on przewyższał postawioną przy brzegu samą minę? Może być i z tyczką?
-
Wydaje mi się że zakładasz chyba nadmiernie krytyczne warunki brzegowe: O tym to ja wiem. Starałem się jednak nawiązać do wypowiedzi przedmówcy, który najwyraźniej rozmyślał nad niesamobójczą odmianą tego pomysłu. Co do tego pierwszego - oczywiście przed każdym desantem ostrzał był potężny, jak też i bombardowanie lotnicze. Co prawda skierowane głównie na umocnienie nadbrzeżne ale siłą rzeczy w wodę też spadało tego sporo. Kojarzę wzmiankę o takich przypadkach - tylko nie pamiętam czy dotyczy to Normandii czy jakichś operacji na wyspach Pacyfiku - że czołgi brodzące w płytkiej wodzie blisko brzegu były unieruchamiane czy nawet tonęły, wpadając w wielometrowe leje w dnie, wybite pociskami ciężkiej artylerii okrętowej czy bombami lotniczymi. Więc należy dodać jeszcze i tę kwestię. Część podwodnych kryjówek mogłaby zostać zniszczona przez bliskie trafienia pocisków i bomb. Niektóre mogłyby zostać wykryte przez nurków-saperów z UDT i wysadzone. Natomiast co do tego zmętnienia, nie jestem przekonany. Nawet w warunkach słabej widoczności nurek chyba jednak widziałby że dookoła ciemno, lecz nad nim jest jasno. A gdy nad nim przepływał okręt (bo faktycznie musiałby przepłynąć wprost nad nim, tu pełna zgoda) na moment robi się ciemniej. Pewnie też na jasnym tle ciemny kadłub wyróżniałby się dostatecznie. To jest ważna kwestia i to z tych fundamentalnych. Niemożliwe jednak by autorzy pomysłu kompletnie nie zdawali sobie z tego sprawy. Zaczęli szkolenie tych oddziałów, tysiąca ludzi na początek, wykonali partię kilkuset min ćwiczebnych. Skoro się szkolili to chyba jakoś ten problem mieli rozpoznany. Może jednostki desantowe na tym ostatnim odcinku nie szły już tak szybko i nie wytwarzały aż takiej fali, te mniejsze przynajmniej, których wszak było najwięcej. A może faktycznie autorzy nie przemyśleli tego, a trenowali swe akcje na jakichś małych łodziach czy kutrach, które faktycznie tego efektu nie dawały... W sumie na ten aspekt nawet nie spojrzałem - czy nie zdarzyłoby się dostrzec atakującego nurka? Chociaż w takiej mętnej wodzie, na tle ciemnego dna, małe chyba szanse... Co do manipulowania samą dzidą-miną powiedzmy że można sobie pomóc odpowiednim wyważeniem. Gdyby np. mina na końcu miała lekko dodatnią pływalność i sama z niewielką siłą unosiła się do góry to wykonanie takiego pchnięcia mogłoby nie być trudne. Oczywiście w tej konfiguracji trzeba by ją przywiązać jakoś do nurka, żeby mu nie uciekła i nie wypłynęła. Jeszcze zastanawiałem się nad takimi prostymi środkami obrony, jakby się Amerykanie zorientowali w istnieniu Fukuryu. Można by chyba w zasadzie bezpiecznie rzucać sobie przed dziób granaty ręczne: amerykański granat zaczepny Mk.3 miał 230 g m.w., wybuch na dnie, kilka metrów pod okrętem może i nie byłby przyjemny, ale i chyba nic by nie zaszkodził. Ewentualnie jak to za duży hardcore, to wystrzeliwać sobie na trochę większy dystans przed dziób granaty nasadkowe z karabinów piechoty. Tak czy inaczej w pasie przed/pod okrętem nurek czegoś takiego by nie przetrwał. (A w ogóle to chyba powinno pójść do wątku o Kamikadze, a nie o wojnie krążowniczej...?)
-
Owszem tylko to nie w tym rzecz! Owi dywersanci atakowali jednostki nieruchome: w porcie, przy nabrzeżu, na kotwicowisku - ale właśnie nieruchome. Więc była możliwość zbliżyć się do nich i w pewny sposób zamocować owe miny. A Japończycy zamierzali atakować jednostki ruchome - płynące do brzegu barki desantowe. W takiej sytuacji, przyczepienie czegoś na magnes nie wydaje mi się możliwe. Może jeszcze przy współczesnych magnesach neodymowych byłyby jakieś szanse, ale nie w tamtej epoce. EDIT widzę że gregski to samo napisał, ale trudno nie będę już zmieniał. Owszem są różne materiały ale to niewiele zmienia. Wg opisu w angielskiej wiki mina Typ 5 przewidziana jako uzbrojenie nurków Fukuryu zawierała 15 kg materiału wyb. i zaopatrzona była w 5-metrowej długości drążek. Nie ma wg mnie możliwości przeżycia przez nurka podwodnej eksplozji w takich warunkach.
-
Wszystko się zgadza; ja jedynie z drobnymi uwagami i poprawkami: Skoro zajrzałeś na stronkę Naval Weapons to mogłeś też zauważyć tam wzmiankę i o tych minach. Wg tej informacji masa całkowita miny wynosiła 5,5 tony brytyjskiej (ok.5590 kg), z czego 3700 funtów (1680 kg) stanowił sam materiał wybuchowy. Trochę są to dziwne proporcje jak na tego rodzaju amunicję, prawdopodobnie z uwagi na wyważenie i własności hydrodynamiczne okrętu-nosiciela mina musiała mieć określony kształt i wyporność, pewnie dodano jakieś komory powietrzne czy balastowe czy coś i to "nabiło" masę całkowitą. Mówiąc ściślej, nie przewidywano w tej akcji - nie miałoby to sensu ani celu. Ale ogólnie te jednostki typu X jak najbardziej miały śluzę powietrzną i przystosowane były do operowania z nich nurków.
-
Ano właśnie - sam miałem napisać coś takiego, dzięki za wyręczenie
-
Aaa... dzięki za uściślenie. Ja jestem przecież szczur lądowy, tyle się znam na statkach i okrętach co z przeczytanych książek i publikacji (nie powiem, licznych). I jakoś zawsze mi przychodzą na myśl przy takich rozważaniach te współczesne, daleko przecież większe niż to co pływało 70-80 lat temu...
-
Miał albo i nie miał... takie pływanie w porcie mogłoby jednak wzbudzić niejakie podejrzenia raczej nie mógł tego robić nieskończenie długo nie narażając się na odkrycie. A wylot wału to jest jednak dobre parę metrów pod wodą, trzeba by zanurkować i znaleźć go po omacku.
-
Jejku, ale to są nieporównywalne rzeczy! Szajnowicz nie chodził po dnie morza z tyczką i nie dźgał nią przepływających okrętów. Ani tym bardziej nie gonił ich wpław. Podpływał skrycie do jednostek stojących w porcie i przyczepiał miny że tak powiem, w bezpośrednim kontakcie. Czy coś zatopił to trudno mi powiedzieć, może i nie, te brytyjskie miny dywersyjne w większości miały ładunek do 1,5 kg (a z za ciężkimi nie byłby przecież w stanie płynąć). Ale w przypadku statków handlowych, o niezbyt grubym poszyciu, taki wybuch może narobić całkiem solidnych szkód. To nie okręt wojenny, o mocnej konstrukcji, z rozbudowanym systemem grodzi wodoszczelnych, pomp. z doskonale wyszkoloną załogą. Jakiś zapyziały grecki parowiec z załogą niecałkowicie trzeźwą to inny kaliber problemu. Ale taki zardzewiały parowiec to konkretna zdolność przewozowa służąca okupantowi i wyeliminowanie go choćby czasowe to konkretna korzyść.
-
OK, rozumiem, żeby oddziaływać na kolejne fale desantu. Dalej to wg mnie słabo rokuje, skąd mieli wiedzieć kiedy ta druga fala nadciąga, no ale pojmuję zamysł. Z tego wszystkiego to chyba tylko te miny wyglądają jako tako sensownie. Na historycy.org, w wątku o najdziwniejszych rodzajach broni, była niedawno dyskutowana japońska, no jak to nazwać, podwodna boja artyleryjska. Była to wodoszczelna kapsuła, zaopatrzona w zbiornik balastowy, mieszcząca bodajże 2-3 ludzi, uzbrojonych w małokalibrowe działko czy karabin masz. Boja miała być stawiana na kotwicy w odpowiedniej odległości od brzegu, a przed spodziewanym amerykańskim desantem obsadzana załogą i zanurzana. Na dnie załoga miała przeczekać przygotowanie artyleryjskie, a gdy jednostki desantowe zbliżały się do brzegu - wynurzyć swoją boję, otworzyć luki i ostrzelać Amerykanów.
-
Hej To ja tu mam swoje 3 gr. Masz na myśli taką sytuację, że mina miałaby jakoś przyczepić się do kadłuba okrętowego, odczepiając się jednocześnie od owej tyczki? Moim zdaniem to raczej by nie wyszło. Trudno po pierwsze zapewnić takie przyczepianie - odczepianie, to jednak jest jakiś dodatkowy mechanizm który w japońskich realiach zapewne wyszedłby masakrycznie nieudany i zawodny. Samo przyczepianie można by zrobić za pomocą magnesów ale to znowuż jest komplikacja. Nawet jak celem była jakaś barka desantowa robiąca przy brzegu kilka węzłów to i tak jest to kilka m/s, wcale nie jest pewne czy starczyłoby czasu na takie ustawienie się żeby magnesy załapały. Przypomnę, że nie było wtedy współczesnych magnesów neodymowych, a te na bazie żelaza były znacznie słabsze. Ponadto dno jednostki pływającej zwykle porośnięte jest różnymi morskimi stworzeniami, to dodatkowo zmniejszało szanse przyczepienia magnesów. No i po co właściwie, skoro Japończycy zakładali działania samobójcze - znacznie prościej było zrobić po prostu zapalnik kontaktowy, reagujący w momencie zetknięcia miny z kadłubem okrętu. To ostatnie też szczerze mówiąc wygląda nie za dobrze. Przecież desantu nie wysadzał jeden amerykański okręt ale wielka ich liczba w szerokim na kilometry pasie wybrzeża. Wszyscy ci nurkowie musieliby przystąpić do akcji mniej więcej jednocześnie. Więc jak mieliby się kryć przed eksplozjami min sąsiadów? To ostatnie zaś to transporter opancerzony Ka-Tsu https://en.wikipedia.org/wiki/Type_4_Ka-Tsu Zasadniczo miał posłużyć do zaskakujących ataków na różne odległe cele za pomocą oddziałów specjalnych desantowanych przez okręty podwodne. Amerykanie też takie desanty robili, tyle że ich komandosi lądowali z owych okrętów podw. w klasyczny sposób na łodziach czy pontonach - a tak oczywiście byłoby fajniej i nowocześniej. W wersji z torpedami raczej nie bardzo wyobrażam sobie użycie go na pełnym morzu - nie ta prędkość i dzielność morska. Powiedzmy że mógłby przydać się do obrony tych wysp i atoli zagrożonych amerykańskim desantem. Jakieś normalne ścigacze torpedowe czy motorówki taranujące musiałyby korzystać z portów, choćby niewielkich, przynajmniej przystani jakiegoś rodzaju - takie miejsca były wykrywane i atakowane przez USNavy. Ale transporter gąsienicowy mógłby bazować w głębi lądu, nawet w jakimś schronie czy ukryciu, a w nocy wyjechać do akcji, podjechać do brzegu, zwodować się gdziekolwiek z plaży i poszukać celu do ataku torpedowego.
-
Cóż, ja też uważam, że ta armata (75 mm M3, L/40) nie była taka zła. W momencie jak czołg Sherman wchodził do produkcji (luty 1942) była całkiem na poziomie, porównywalna z armatami Ł-11 (L/30,5) i F-34 stosowanymi w radzieckich czołgach T-34 i mocniejsza od niemieckiej 7,5 cm KwK 37 (L/24) w czołgach Pz.IV od A do F. Gdzieś od kwietnia 1942 Niemcy zaczęli wprowadzać mocniejszą armatę 7,5 cm KwK 40 (L/43, wydłużona potem do L/48), mocniejszą od amerykańskiej, ale różnica nie była dramatyczna.
-
Panjandrum i inne niezbyt udane wynalazki
Speedy odpowiedział Budweiser → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie - ogólnie
1. Powiedziałbym, że w sytuacji aliantów w 1944-45 r. nie było raczej częstych sytuacji ucieczki, a raczej podsunięcia się do przodu za wycofującym się przeciwnikiem. Więc strata czasu na zawracanie jednak była. 2. Jak mówiłem, w trakcie walki kierowca musiał wysiąść z wozu. Więc może w sytuacji ucieczki nie było straty czasu na zawracanie, ale za to była strata czasu na wsiadanie kierowcy na jego miejsce. A jeśli w dynamicznej sytuacji pola bitwy niszczyciel znalazł się pod ostrzałem i przebywający poza nim kierowca został ranny lub zabity, no to już było przechlapane.
- Poprzednia
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
- 6
- 7
- Dalej
-
Strona 2 z 44