Skocz do zawartości

Grzesio

Użytkownicy
  • Zawartość

    152
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Posty dodane przez Grzesio


  1. Ja jednak podejrzewam, że przez większość czasu stosowano jednak zwykłe celowniki działające na zasadzie muszki i szczerbinki. ;)

    Doczytałem jeszcze dwie rzeczy - lot bojowy U-2LNB trwał średnio około 45 minut, natomiast tak duża liczba lotów jednej nocy była wyjątkowa w 46 pułku, inne jednostki takich wyników nie osiągały. Przyczyną była tu metoda obsługiwania samolotów wymyślona przez d-cę pułku, J. Bierszanską. Odstąpiła ona od obowiązującej w WWS zasady, że każdy samolot obsługiwany był przez przypisanych mu 'własnych' mechaników i uzbrojeniowców, i stworzyła coś w rodzaju obsługi taśmowej, gdzie grupy stworzone z serwisantów poszczególnych specjalności obsługiwały kolejno każdy lądujący samolot - w wyniku tego był on przygotowywany do następnego lotu w ciągu nawet 5 minut. Ale jako, że było to niezgodne z odgórnymi przepisami, nigdzie indziej nie było stosowane.

    Palność U-2 jest podkreślana w zasadzie przez wszystkich - więc naprawdę musiał to być problem, natomiast intryguje mnie w tym kontekście kwestia nieużywania aż do końca 1944 roku przez 46 pułk spadochronów. Oficjalnie pisało się, że lotniczki chciały zaoszczędzić w ten sposób na masie samolotu, mogąc zabrać jeszcze więcej uzbrojenia.

    Natomiast trafiłem na jeszcze inne "wytłumaczenie" - otóż uważano podobnież, że spadochrony nie są potrzebne, bo gdyby samolot zestrzelony został nad terytorium wroga, to uratowanie się na spadochronie oznaczało niewolę, co oczywiście było hańbą dla człowieka radzieckiego, który w takiej sytuacji wolał śmierć, zaś nad terytorium własnym "zawsze jakoś uda się wylądować". Z reguły się jednak nie udawało...

    Co prawda w 46. pułku spadochrony przydały się tylko raz - 13 grudnia 1944 dwie lotniczki wyskoczyły z płonącego samolotu, lądując jednak na polu minowym ziemi niczyjej - nawigatorka miała więcej szczęścia i trafiła na pole przeciwpancerne, skąd wyprowadzili ją żołnierze radzieccy, pilotka zginęła na minach przeciwpiechotnych.

    Pzdr

    Grzesiu


  2. No to czytania o 46 Gwardyjskim ciąg dalszy... ;)

    Jednostkom nocnych U-2 zdarzało się stacjonować nawet 15 minut lotu od linii frontu. A z reguły latano na tyle blisko, że cały przebieg akcji bojowej był widziany z macierzystego lotniska. Na skutek tego w ciągu letniej nocy załogi były w stanie wykonać kilka lotów bojowych, a w czasie długich nocy zimowych rekordziści dochodzili do 15-18 lotów.

    Jako największe zagrożenie dla nocnego pociaka określony został samolot myśliwski, 46 GLBAP stracił w ten sposób bodaj 8 maszyn, czyli połowę wszystkich strat - pozostałe to chyba mniej więcej po połowie artyleria i wypadki. Od wiosny 1942 do maja 1945 w jednostce poległo 30 osób personelu latającego, w sytuacji, gdy liczba lotniczek w 2, a potem 3 eskadrach bojowych wynosiła jednorazowo 40-60.

    Podkreślana jest też niezwykła łatwopalność U-2.

    Pewnym ciekawym elementem, na jaki natrafiłem tak we wspomnieniach radzieckich, jak i polskich, było zakleszczenie się bomby na wyrzutniku - w tej sytuacji nawigator musiał wyjść na skrzydło i spróbować jej pomóc spaść...

    Co do celności bombardowania - jedna z kobiet wspomniała, że U-2 nie miał w ogóle celownika bombowego i pomagano sobie namalowanymi na skrzydle liniami. (jak mniemam dotyczyło to raczej początkowego okresu walk, o ile w ogóle było prawdą). W każdym razie opisany został przypadek, gdy U-2 zbombardować miał interwencyjnie niemieckie pozycje za dnia - pierwszy samolot zrzucił bomby z 900 m (czyli podobnie jak w nocy) i chybił. Dopiero drugi z 600 m trafił w cel. To daje cokolwiek do myślenia na temat skuteczności nocnego bombardowania.

    Pzdr

    Grzesiu


  3. Rozmawiacie tu o Wunderwaffe, ale nikt nie wspomniał o czołgu, który wg. Hitlera miał zmienic przebieg wojny: PzKpfW VIII "Maus"

    Bo i chyba nie ma o czym wspominać... ;) Nawet Niemców nie można podejrzewać o to, że widzieli w mausie czołg podstawowy, a co dopiero narzędzie do zmiany losu wojny.

    Udało się wyprodukowac aż 3 sztuki tego uzbrojenia z czego tylko 1 był na chodzie.

    Z tego co wiem, to dwie były na chodzie, z czego jedna z wieżą, kilka innych w budowie.

    Uzbrojony był w działo kal. 150 mm, a zamiast Kaemu posiadał działko 75 mm.

    Ten zbudowany miał armatę główną kalibru 12,8 cm, kaemów chyba też mu nie brakwało. :)

    (obaliło to teorie, że były niezniszczalne wg. Hitlera)

    A co miał do tego Hitler? Zresztą ten czołg na zdjęciu został wysadzony przez Niemców, a nie zniszczony w walce. Po wojnie zamontowano jego wieżę na kadłubie pierwszego prototypu i tegoż składaka można po dziś dzień obejrzeć w muzeum w Kubince.

    Pzdr

    Grzesiu


  4. Tylko kilka uwag formalnych... ;)

    Na U-Bootach nie stosowano helikopterów, tylko wiatrakowce Fa-330

    Gwoli ścisłości - takie cuś nazywa się wiroszybowiec. Wiatrakowiec ma własny napęd do lotu postępowego, czasem także do wstępnego rozkręcania wirnika nośnego.

    Niemcy utworzyli swój helikopter, mianowicie Flettner Fl-282 ''Kolibri'', o podobnej konstrukcji.

    Bez przesady z onym podobieństwem. Fl 282 był śmigłowcem w, jak to się ładnie mówi, układzie dwuwirnikowym z krzyżującymi się wirnikami. Ja tu podobieństwa do Fa 330 nie widzę... :)

    Pzdr

    Grzesiu


  5. No z tymi zapalnikami to jest całkiem prosto.

    To były wszystko granaty trzonkowe. W RPG-40 i 41 na trzonku znajdowała się taka blaszana "listwa zabezpieczająca" - czyli pasek blachy obejmujący pół obwodu trzonka i zabezpieczony zawleczką. Przed rzutem wyjmowało się zawleczkę, trzymając granat za trzonek. Po rzucie oswobodzona z ręki listwa pod wpływem oporu powietrza odpadała od trzonka, wyciągając z umieszczonego w jego wnętrzu zapalnika kolejną zawleczkę, oswobadzając w ten sposób jego ruchome elementy.

    RPG-43 i RPG-6 jako granaty kumulacyjne wyposażone były w tekstylne taśmowe stabilizatory, które rozwijały się po rzucie, zapewniając, że granat będzie leciał głowicą do przodu. W RPG-43 stabilizator był nawinięty na trzonek u podstawy głowicy, wokół zapalnika i osłonięty z zewnątrz blaszanym kielichem. Na trzonku, jak i w poprzednich granatach, znajdowała się blaszana listwa zabezpieczona zawleczką, utrzymująca kielich na miejscu. Po wyjęciu zawleczki i rzuceniu granatu znajdująca się wewnątrz kielicha sprężyna odpychała go od głowicy, tak że spadał on z trzonka, wyciągając za sobą taśmy stabilizatora, na końcu których był przyczepiony. Natomiast po rozwinięciu taśm z zapalnika po prostu wypadał z niego oswobodzony w ten sposób sworzeń blokujący bezwładnik - i granat był uzbrojony.

    W RPG-6 taśmy stabilizatora znajdowały się wewnątrz blaszanego trzonka. I ogólnie było podobnie - po wyjęciu zawleczki rzucało się granatem, z trzonka którego pod działaniem sprężyny odpadała listwa zabezpieczająca (utrzymywana przed rzutem ręką), która wyciągała zawleczkę z zapalnika i jednocześnie otwierała pokrywkę na końcu trzonka, wywlekając z niego taśmy stabilizatora, rozwijające się pod wpływem oporu powietrza. Jedna z taśm była za pomocą sznurka połączona z zapalnikiem, tak, że po rozwinięciu ściągała z zapalnika kołpak zabezpieczający, co powodowało uwolnienie kuleczki dodatkowo blokującej bezwładnik - i zapalnik był uzbrojony.

    :P

    Pzdr

    Grzesiu

    PS Tu ładna ilustracja RPG-43: http://www.inert-ord.net/russ02i/rpg43/index.html


  6. Tzn. ustalmy jedną rzecz - na niskim pułapie działały rozpoznawcze U-2. Im istotnie zdarzało się wyrzucać ręcznie granaty i ostrzeliwać Niemców z km obserwatora. Natomiast "prawdziwe" bombowe U-2 to zupełnie inna bajka. :P

    Wracając do warunków atmosferycznych - wczoraj wyczytałem np., że bombowe U-2 mogły działać przy minimalnym pułapie chmur powyżej 600 m, co brało się z minimalnego pułapu zrzutu bomb - 400 m - powiększonego o 200 m na lot ślizgowy ku celowi. W chmurach bowiem nie wolno im było latać ze względu na wzrokową nawigację.

    W ZSRR stosowano kilka typów granatów ppanc z zapalnikami uderzeniowymi - burzące RPG-40 i RPG-41 oraz kumulacyjne RPG-43 i RPG-6. Kwestia niewybuchania w chwili rzutu była tu całkiem prosto rozwiązana - po prostu zapalnik uzbrajał się dopiero w locie, po wypuszczeniu granatu z ręki. W granatach burzących na skutek odpadnięcia listwy zabezpieczającej z rękojeści, w kumulacyjnych - na skutek rozwinięcia taśm stabilizatora.

    Pzdr

    Grzesiu


  7. Właśnie tak się zastanawiam, w jakiej odległości od frontu stacjonowały jednostki bombowych U-2. Rozpoznawczym zdarzało się i poniżej 10 km. Ale pamiętać trzeba, że bombowiec musiał się jeszcze wdrapać na te 1500 m, a osiągi miał z ładunkiem mocno takie sobie... Czasem wykonywano jednej nocy 3-5 lotów. Stosowano także czasowe przebazowanie pułku z zasadniczej bazy na wysunięte lotnisko, tzw. "podskok", przybliżone do rejonu działań.

    A propos wyrzucania bomb ręcznie - czytałem właśnie o naszej 103 samodzielnej eskadrze lotnictwa łącznikowego, zdarzało się w niej załogom podczas lotów rozpoznawczych, gdy samolot nie miał bomb a nawinęli się jacyś 'faszyści' w pobliżu, używać po prostu zwykłych granatów ręcznych wyrzucanych przez nawigatora.

    103 eskadra - sporadycznie używana jako bombowa - zastosowała także na Pomorzu taktykę nalotu ze swego rodzaju oznaczaniem celu. Najpierw, za dnia, został on rozpoznany przez dwie doświadczone załogi, które następnie jako pierwsze zrzucały nań bomby w nocy, aby reszta jednostki mogła go odnaleźć.

    Natomiast z drugiej strony - Spaete opisuje co nieco taktykę walki z U-2. Myśliwiec dyżurował kilka km wgłąb własnego terytorium i wchodził do akcji kierując się na dostrzeżony przez pilota ogień przeciwlotniczy. Ponadto na pierwszej linii umieszczony był oficer łącznikowy, z którym można było nawiązać łączność - zajmował się on tak naprowadzaniem myśliwca, jak i przerywaniem ognia plot, a także późniejszym ewentualnym potwierdzeniem zestrzału. Ale Spaete pisze, że żołnierze sami przestawali strzelać na dźwięk nadlatującego myśliwca.

    No i co nas jeszcze może zainteresować - zaznacza, że nocne bombowe pociaki rzadko w cokolwiek trafiały, ale były mimo wszystko bardzo dokuczliwe swą obecnością.

    Pzdr

    Grzesiu


  8. Tak, określenie "dobrej widoczności" obejmuje loty nocne w szczególności. Widoczność musiała być na tyle dobra (wysoki pułap chmur, światło księżyca itp.), żeby możliwe było prowadzenie zwykłej wzrokowej nawigacji - zupełnie tak, jak za dnia. Oczywiście w rejon celu czy lotniska można było dotrzeć obliczając położenie za pomocą azymutu lotu+czasu, ale samo odnalezienie celu było już kwestią czysto wzrokową. Oczywiście pomocne były charakterystyczne punkty nawigacyjne - zwłaszcza wody, ale też widoczna linia frontu itp. Np. pierwsza akcja bojowa "Krakowa" była kilkukrotnie przekładana ze względu na złą pogodę właśnie.

    Samo lotnisko natomiast wskazywane było za pomocą ulokowanego w jego pobliżu reflektora, pracującego w odpowiedni, unikatowy sposób, umożliwiający identyfikację.

    Pułki nocnych bombowców wchodziły formalnie w skład dywizji lotniczej - ale same jednostki operowały, o ile się orientuję, głównie w zależności od potrzeby - lokowane były np. na wysuniętych przyfrontowych lotniskach w rejonie, gdzie ich wsparcie było potrzebne. Charakterystyczne dla jednostek radzieckich było całkowite rozdzielenie formacji latających i obsługi lotnisk - wobec czego jednostka lotnicza mogła się łatwo przebazowywać, nie ciągnąc za sobą logistycznego ogona.

    Jednostki operowały też tam, gdzie ich było trzeba - na przykład 46 GLBAP walczył początkowo na Ukrainie, nad Kubaniem i na Krymie, potem został przerzucony na Białoruś i dalej jego szlak prowadził przez północną Polskę do północnych Niemiec.

    Pzdr

    Grzesiu


  9. Tyle, że U-2LNB działały jedynie w warunkach dobrej widoczności, stąd nie było specjalnych problemów z wysokością. Wszak nie miały żadnego zaawansowanego wyposażenia nawigacyjnego, ani nawet zwykłej radiostacji - jedyne "specjalistyczne wyposażenie" to były bomby oświetlające i rakiety sygnalizacyjne.

    Nawigacja odbywała się całkowicie wizualnie - wg terenu, stąd wystarczyła chwila nieuwagi i załoga się gubiła. Np. zdarzyło się to pociakowi z 2. pnb - przez chwilę zajęli się bombą, która się nie wyczepiła - i już nie wiedzieli, gdzie są, co zakończyło się utratą samolotu, po lądowaniu gdzieś w polu (najpierw zresztą omal nie wylądowali na niemieckim lotnisku).

    Ale latano wysoko - poniżej 200 m schodzono dopiero przy podejściu do lądowania, samo zbliżenie do lotniska następowało na 400 m.

    Z tymi reflektorami, to chyba chodziło o ogólne wskazanie rejonu celu, gdy był jakiś niecharakterystyczny, tak sobie myślę... U-2 dolatywał w okolicę, wywalał bombę oświetlającą i patrzył, co tam może się znaleźć.

    Zaś z reflektorami przeciwlotniczymi, to w przypadku złapania przez nie samolotu stosowano taką procedurę, że pilotowi nie wolno było patrzeć na zewnątrz, leciał wg przyrządów i wskazówek nawigatora.

    Jeszcze wracając do szans U-2LNB w nocnym spotkaniu z myśliwcem - Natalia Krawcowa nazwała tę sytuację w swych wspomnieniach "bezkarnym rozstrzeliwaniem"...

    I na koniec ciekawostka - w 2. pnb Kraków nie zginął w czasie wojny ani jeden lotnik, choć kilka samolotów stracono.

    Pzdr

    Grzesiu


  10. A czy próbowali jakiejś takiej o milimetr nowocześniejszej taktyki, np. jakichś takich sztuczek w tych parach, żeby np. jeden pociak wykrywał cel i oznaczał go flarami a drugi bombardował?

    Nie przypominam sobie takich patentów - raczej atakowali to, co się samo ujawniło. Wczoraj czytałem jeszcze o 2. pnb "Kraków" - tam z kolei oprócz dwóch wspomnianych technik stosowano i taką, że najpierw nad rejonem celu przelatywał na pełnym gazie na wabia jeden samolot, co miało ujawnić wrogą OPL, która była następnie atakowana przez samoloty pierwszej fali, za którą z kolei nadlatywała druga, atakująca to, co się w międzyczasie udało wypatrzeć.

    Podobnież stosowano także wskazywanie celu z ziemi przez reflektory, których światła krzyżowały się nad nim, względnie za pomocą amunicji smugowej czy wskaźnikowej. Szczerze mówiąc ten patent z reflektorami to dość desperacki mi się wydaje.

    Jeśli o pułap nalotów chodzi - 400 m to był minimalny dopuszczalny pułap zrzutu bomb z zapalnikami natychmiastowymi, podyktowany bezpieczeństwem samolotu. Co prawda zrzucano ponoć i ze 100 m, ale musowo były wtedy zapalniki z solidną zwłoką - pewnie jakiś AWSz-2, albo coś koło tego.

    Zaś co do skuteczności bombardowań - jakoś tak czytając opisy działań "Krakowa" odnoszę, na podstawie ilości lotów i wyliczonych zniszczeń, niejasne wrażenie, że szansa załogi na trafienie bombami w cokolwiek wynosiła jakieś 25-50%, w praktyce pewnie jeszcze mniej.

    Pzdr

    Grzesiu


  11. Z tym niewielkim dystansem, to bez przesady - standardową techniką nalotu było zejście na cel w płytkim zniżaniu, ze zredukowanymi obrotami silnika - bomby zrzucano z pułapu rzędu 1000 m. Poniżej 400 m nie było ich wolno zrzucać w ogóle. Najczęstszą taktyką był tzw. nalot strumieniowy, cała np. eskadra leciała gęsiego w odstępach 2-5 minut pomiędzy samolotami, co miało wyeliminować ryzyko wzajemnego zderzenia w locie. Ale z czasem stosowano także naloty parami, gdy jeden samolot atakował zasadniczy cel, a drugi ujawnione w międzyczasie stanowiska OPL.

    A propos dziennych lotów - Czeczniewa opisywała przypadek dziennego lotu łącznikowego, przy którym napotkała na myśliwiec - na sam widok wrogiego samolotu natychmiast wylądowała pod lasem i przeczekała zagrożenie; ale leciała na minimalnym pułapie.

    Natomiast 'kiwanie' myśliwca na U-2, to już osobny rozdział. W dzień może i by się udało do jakiegoś stopnia. W nocy - o ile mogę wnosić z tego, co czytałem - główny problem polegał na tym, że załoga pociaka z reguły nawet nie wiedziała, co w nią rąbnęło - o ataku myśliwca dowiadywała się praktycznie w chwili, gdy ten otwierał ogień, albo w jej samolot trafiały już pociski... Wyglądało to tak, że nawet gdy wiedząc o obecności wrogich samolotów zachowywali wzmożoną czujność, to nagle po prostu znikąd gwizdnęło, błysnęło, huknęło, obok przemknął ciemny kształt - i to by było na tyle wojowania na tę noc.

    Pzdr

    Grzesiu

    PS Maszyna do szycia to jest Naehmaschine. :huh:


  12. Słabe i powolne U-2 nie były wcale takie bezbronne, jakby się mogło wydawać. Zwrotne i uzbrojone w karabin maszynowy obserwatora (SzKAS 7,62 mm) mogły długo manewrować na małej wysokości, odgryzając się w dogodnych momentach; przeciwnik z reguły odlatywał zniechęcony.

    Oprócz SzKASa używano także DA i DT na obrotnicy. Z tym, że nie było z tym tak różowo, jak by się wydawać mogło - np. we wspomnianym 46 GLBAP przez większość wojny U-2LNB nie miały żadnego uzbrojenia defensywnego (no poza pistoletami załogi) - SzKASy pojawiły się w tej jednostce dopiero późną jesienią 1944 po kilku dotkliwych stratach zadanych przez myśliwce (i także dopiero wtedy kobitki zaczęły latać ze spadochronami!). Trzeba zaznaczyć, że SzKAS na podstawie WU-U-2 miał niewystarczające pole ostrzału, zwłaszcza w dół, a także za mały zapas amunicji - na ledwo 7 s ognia.

    Myślę, że nie ma co powielać mitów - przynajmniej z literatury wspomnieniowej wynika, że właśnie wrogi samolot był dla U-2 najbardziej śmiercionośnym przeciwnikiem.

    Pzdr

    Grzesiu


  13. No z tymi bombami łopatami to nie za bardzo. U-2LNB miał sześć normalnych wyrzutników bombowych pod skrzydłami, mógł na nich brać 200-300 kg bomb, także kaset. Zdarzało się natomiast, że nawigator wyrzucał ręcznie z kabiny bomby oświetlające.

    Nie wydaje mi się natomiast, żeby U-2LNB były specjalnie skuteczną bronią. Psychologiczną i nękającą były na pewno, acz sądzę, że rzeczywista skuteczność ich nalotów była - wbrew imponującym liczbom przytaczanym w radzieckiej literaturze - mizerna. Biorąc pod uwagę, że promień skutecznego rażenia 50 kg bomby burzącej przeciwko celowi nieopancerzonemu wynosi 10 m, a np. przeciw linii kolejowej - 2 m, to nocne zniszczenie przez pociaka czegokolwiek staje się w zasadzie kwestią przypadku. Bombardowano bowiem przeciętnie z pułapu rzędu 1000 m, a celownik bombowy... ekhm, mi nieodparcie kojarzy się z celownikiem do granatnika karabinowego, taki patyczek z muszką i szczerbinką zamocowany na burcie kadłuba.

    Największym chyba dla "łastoczki" zagrożeniem był w nocy inny samolot - o ile sobie przypominam lekturę kilku książek poświęconych żeńskiemu 488 LBAP / 46 GLBAP (jedyna całkowicie żeńska jednostka lotnicza WWS), to najwięcej strat zadały mu myśliwce właśnie - ze sztandarowym przypadkiem nad Kubaniem 31.07.1943, gdy jeden Bf 110 we współpracy z reflektorami zestrzelił cztery pociaki, piąty uszkodził. Wbrew bowiem pozorom, i rozsiewanym tu i ówdzie opiniom, zestrzelenie U-2 nie było dla myśliwca najmniejszym problemem.

    Pzdr

    Grzesiu


  14. Najlepiej chyba będzie pisać, zachowując oryginalną pisownie nazwiska, czyli np. "Rudel'a". Może tak...

    Tak na 100% jest błędnie, bo końcówkę oddzieloną apostrofem stosuje się zasadniczo w przypadku wystąpienia niemych zgłosek na końcu wyrazu obcojęzycznego.

    jest to nazwisko obce w naszym ojczystym języku, więc nie podlega takim samym regułom gramatycznym, jak np Kowalski czy Malinowski...

    Ależ podlega, podlega - w znakomitej większości przypadków wyrazy obcojęzyczne odmienia się po polsku dokładnie tak samo, jak wyrazy polskie, wg najbliższych im polskich wzorców. W zasadzie różnice i ewentualne pułapki związane są tylko z fonetyką, czy też jej transkrypcją (choćby fonetyczny zapis końcówek - np. zastępowanie c przez k). A wyjątki od odmiany są sporadyczne - np. Kościuszko się odmienia, a Franco - nie.

    fakt, że zwyczajowo, odmieniamy tak jak Ty wskazałeś, jest regułą pospolitą, i dopuszczalną, co wcale nie znaczy, że poprawną!

    No to popatrzmy, zasady pisowni, odmiana nazwisk niemieckich kończących się na -el...

    http://so.pwn.pl/zasady.php?id=629628

    Zasady pisowni i interpunkcji

    [252] 67.2. Zakończenie -el zawiera e ruchome:

    Wackernagel, Wackernagla, o Wackernaglu;

    Diesel, Diesla, o Dieslu;

    Weigel, Weigla, o Weiglu.

    Pzdr

    Grzesiu


  15. Poglądowo, sztuk trzy:

    luftfaust_clr.jpg

    ;)

    Swoją drogą, intrygowało mnie zawsze, dlaczego Niemcy nie zmajstrowali takiego "schreckfausta", łącząc wyrzutnię PzF z głowicą panzerschrecka? Zwłaszcza, że pakowali tę głowicę na lewo i na prawo do różnych mniej lub bardziej dziwnych pocisków. Przebijalność niewiele by na tym ucierpiała, a balistyka znacznie zyskała...

    Tzn. w końcu zrobili unifikację głowicy, ale dopiero w charakterze musztardy po obiedzie tudzież łabędziego śpiewu - dotyczyło to już PzF 150 m i panzerschrecka 10,5 cm.

    Pzdr

    Grzesiu

    EDIT:

    Obok luftfausta zachowanego w CMSZ w Moskwie znany jest jeszcze jeden, ale to ewidentna podróbka, wykonana na podstawie nieprecyzyjnego rysunku, zamieszczonego m.in. w książce Hogga:

    PHTO0194.jpg


  16. Na tym zdjęciu widać trzy Luftfausty-B. ;) Z nazwą pocisku nigdy się nie spotkałem, zaś kaliber był ciut większy, tak koło 21 mm pewnie. Czy używano ich w Berlinie jako broni przeciwpiechotnej - może, ale nie ma na ten temat żadnych informacji poza dwoma zdjęciami destruktów pod hotelem Adlon. Tak samo znane są niedawne znaleziska LF z Saksonii, ale wiadomo jeno z relacji z epoki o skierowaniu próbnej partii wyrzutni na front zachodni.

    Znając maniakalną dokładność Niemców, ich produkty były jak najlepszej jakości, jaka była możliwa.

    E tam, pod koniec wojny to już była klepanina i manufaktura, wynikła z oszczędności, pośpiechu i rozśrodkowania produkcji. Luftfaust jest tak dziergany z blachy, że wygląda jak robota kowala amatora, nawet zwykłego spustu nie ma.

    Wracając do panzerfausta - jego późne wersje, PzF 100 m czy PzF 150 m zbliżały się już masowo (odp. 6,8 i 7 kg) do odchudzonego w międzyczasie panerschrecka, który w wersji 54/1 ważył bez tarczy, ale z pociskiem, 7,8 kg.

    Pzdr

    Grzesiu


  17. Ja mam kilka przemyśleń... :D

    Lepsza rzekomo celność panzerschrecka od bazooki. Masz, Iwanie, jakieś dane na ten temat? O ile można znaleźć dane dotyczące rozrzutu bazooki (bodaj rzędu 7 tysięcznych), to o panzerchrecku nic mi się wyszukać nie udało. Ba, natrafiłem na jakąś wzmiankę o testach poligonowych, gdzie w cel (czołg?), i to chyba nieruchomy, trafiło bodaj 10% pocisków. Teoretycznie panzerschreck miał tu przewagę wynikającą z szybszego i cięższego pocisku, ale pozostaje jeszcze kwestia jakości wykonania i przyrządów celowniczych.

    Panzerfaust rzeczywiście pomyślany był w późniejszym okresie jako stosunkowo wielozadaniowy - opracowywano do niego pociski odłamkowe (i to z zapalnikami czasowymi, wybuchające w powietrzu), zapalające, gazowe etc... A nawet rakietowe.

    Z kolei do panzerschrecka istniał pocisk przeciwlotniczy, szrapnel zapalający Fliegerschreck - użyty przeciw naziemnym celom miękkim też mógłby być zabójczy.

    Jeśli bazooki chodzi - w wersjach M9, M9A1 i M18 miały one już mechanizm zapłonowy z generatorem miast baterii.

    czy na pewno bazooka, panzershreck i panzerfaust można klasyfikować jako wyrzutnie rakietowe

    Bazookę i schrecka jak najbardziej tak.

    Pzdr

    Grzesiu


  18. Ale widziałem też fotki gdzie kilku T-34 puszczały spawy... całej przedniej płyty...

    A owszem - i co lepsze w trakcie poligonowych testów przed wojną ojczyźnianą czy na jej początku, przetestowano kadłub pod kątem odstrzału z armat ppanc 37 czy 45 mm - okazało się, że często pocisk nawet jeśli nie przebił czołowej płyty (na co skądinąd nie miał szans) to powodował zerwanie spawów i czołg nie nadawał się do użytku.

    Pzdr

    Grzesiu


  19. Dmitrij Łoza opisuje dwa takie incydenty, które trafiły mu się w trakcie służby w l. 1943-45. W roku 1943 radziecka artyleria przeciwpancerna otworzyła ogień do powracających na przełaj na pozycje wyjściowe własnych matild, czołgi zresztą odpowiedziały ogniem. Zanim wystrzelone zostały rakiety identyfikacyjne, a inni obserwujący zdarzenie czołgiści powstrzymali artylerzystów, zniszczeniu uległy dwie matildy i dwie armaty, poległo 10 żołnierzy. Przyczyną była raz, że nieznajomość obcej konstrukcji czołgów przez artylerzystów, a dwa, że czołgi powracające po odparciu nieprzyjacielskiego ataku pojawiły się od strony, z której teoretycznie zaatakować mogli Niemcy.

    W drugim przypadku, z roku 1944, podczas zamykania pierścienia okrążenia, T-34 zniszczył na miejskim placu M4A2 z jednostki nadjeżdżającej z przeciwka - zginął dowódca czołgu. Tutaj jako przyczynę ustalono nieuprzedzenie jednostki T-34, że w jej sąsiedztwie operują czołgi zagranicznej produkcji oraz niewydanie jej odpowiednich tablic identyfikacyjnych, a także niewystrzelenie rakiet identyfikacyjnych w chwili zbliżenia się obu formacji.

    No i jeszcze taki bardziej 'celowy' incydent, gdy dwie BM-13 ostrzelały ogniem na wprost własny M4A2 ugrzęzły w błocie, który został osaczony przez niemiecką piechotę usiłującą dobrać się do załogi i kilku żołnierzy desantu zamkniętych we wnętrzu. W efekcie ostrzału oraz odsieczy ze strony dwóch kolejnych shermanów Niemcy zostali rozgromieni, a czołg wraz z pasażerami ocalał, lekko uszkodzony (choć załoga była cokolwiek ogłuszona i mało zachwycona tym stylem walki).

    Z tego, co pamiętam podczas bitwy pod Lenino doszło do ostrzelania polskich oddziałów drugiej fali ataku przez katiusze.

    No i niestety 1939 rok przychodzi mi do głowy, gdy polska artyleria plot strzelała do wszystkiego, co latało. ;)

    Pzdr

    Grzesiu


  20. Tak, ale nie było tam słowa o próbie bombardowania.

    Jakiego bombardowania?! 7 marca?

    Co do ilości żołnierzy broniących mostu, są niewielkie rozbieżności. Z twórczości własnej:

    Dowódcą mostu, jak i obrony Remagen został w listopadzie 1944 czterdziestoletni nauczyciel z wykształcenia, żołnierz od 1924 roku z zawodu, Hauptmann Willy Bratge, weteran kampanii w Polsce, Francji i Rosji, który do Remagen trafił po ciężkim zranieniu w sierpniu na froncie wschodnim. Miał po rozkazami kompanię zabezpieczenia w liczbie 36 żołnierzy, głównie rekonwalescentów ze szpitala polowego uzbrojonych w zdobyczną broń. Za zniszczenie mostu odpowiadał blisko pięćdziesięcioletni weteran I Wojny Światowej, Hauptmann Karl Friesenhahn mający pod sobą 120 osobowy batalion saperów. Do tego dochodziło 200-220 żołnierzy obsługujących artylerię przeciwlotniczą w Remagen, wokół mostu i na Erpeler Ley, 50-100 (wg innych danych aż 500) członków Volkssturmu, 180 Hitlerjungen i 120 wschodnich ochotników.

    A tak w ogóle, to pierwszy amerykański żołnierz na wschodnim brzegu nosił nazwisko Drabnik czy Drabik, bo spotkałem obie wersje?

    Pzdr

    Grzesiu


  21. Jakiej propagandy? The Bridge at Remagen to moim zdaniem całkiem niezły film jak na owe czasy, z powstaniem którego wiąże się zresztą równie pasjonująca historia - kręcony był w Czechosłowacji w roku 1968. Przywiązano w nim sporą uwagę do realiów, z wybudowaniem makiety kościoła św. Apolinarego włącznie. I warto zwrócić uwagę na sceny walk miejskich - one są kręcone w prawdziwym mieście i walą się tam prawdziwe domy... Szczerze mówiąc 100 razy wolę "Most w Remagen" od nadętego balonika "Szeregowca Ryana".

    Pzdr

    Grzesiu

    PS Mch90, dzięki za szczegóły.

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.