Mój teść służył w wojsku niemieckim. Mieszkał w miejscowości Rytel, pod Chojnicami - po 1939 wcielonymi do Rzeszy. I wstąpił do armii niemieckiej "dobrowolnie".
Jego siostra opowiadał na czym ta dobrowolność polegała. W 1944, Niemcy zaczęli wcielać do wojska "element niepewny", w końcu teść miał czysto polskie nazwisko, rodzina od zawsze polska, po niemiecku mówili słabo, i to tylko dlatego, że od 1939 roku inaczej nie można było. Gdy przyszło wezwanie do poboru, rodzina podjęła decyzję, aby teść ukrył się u ich krewnych w odległej o kilkanaście kilometrów miejscowości.
Tak zrobiła inna rodzina, sąsiedzi mieszkający kilka domów dalej, w której to inny młody człowiek dostał wezwanie kilka tygodni wcześniej. Kiedy ten właśnie młodzieniec nie zjawił się w terminie poboru, zjawili się u nich policjanci, robiąc przeszukanie. Oczywiście nikogo nie znaleźli. Po kilku dniach do sąsiadów mojego teścia przyjechali już inni, niestety ciotka nie potrafiła określić czy byli to żandarmi, czy SS czy inna formacja.
Zabrali całą rodzinę, słuch o nich zaginął, mówiło się że zostali rozstrzelani (w każdym razie po wojnie nie wrócili do Rytla).
Teść również nie zjawił się w terminie poboru. W dwa, trzy dni później w mieszkaniu zjawił się policjant, którego ojciec teścia znał od przed wojny, ostrzegł go, że może ich czekać to samo.
W domu teść miał w domu trójkę młodszego rodzeństwa. Wszyscy na kolanach prosili go by zgłosił się do wojska.
Tak zgłosił się dobrowolnie na tym to polegało.
A piszę to, jako osoba, której rodzina bardzo wycierpiała od Niemców, powinienem ich nienawidzić, potępiać wszystkich służących w wojsku niemieckim. Ale historia jest bardziej skomplikowana jak pokazałem w powyższym przypadku.
Ps. Teść miał szczęście, w pierwszym dniu służby, we Francji, w Calaise został ranny, i do końca wojny przebywał w szpitalu, gdzie wyzwolili go Amerykanie.