Stonewall
Użytkownicy-
Zawartość
10 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
O Stonewall
-
Tytuł
Ranga: Uczeń
Poprzednie pola
-
Specjalizacja
Historia XIX wieku
-
Szanowny Przedmówco! Matras też ją rozprowadza.
-
Drodzy Forumowicze! Zapraszam do dyskusji o mojej książce: http://www.historycy.org/index.php?showtopic=101973
-
Tomaszu! Myślę, że powinieneś sam spróbować znaleźć odpowiedź na tak postawione pytanie. W swoich studiach nie skupiałem się na wojennej strategii. Bliższy był mi szeregowy żołnierz i jego przeżycia, odmalowane chociażby w strofach tego wiersza: http://www.historycy.org/index.php?showtopic=175&view=findpost&p=1181957
-
Drodzy Forumowicze! Szczegóły o mojej książce: http://infort-sklep.pl/zapowiedzi.html
-
Szanowny Przedmówco! Dzisiaj bardzo krótko. Mensdorff zgłosił swoją propozycję bodaj 9 czerwca, ale nie we Florencji, lecz w Paryżu. Nie znam na tyle ówczesnych zawiłości dyplomatycznych, aby stwierdzić, czy Francuzi poinformowali wtedy Wiktora Emanuela II o projektach wiedeńskiego ministra. Zresztą… sojusz włosko-pruski stał już wtedy od pełnych dwóch miesięcy, a Italiani mieli apetyty znacznie wykraczające poza Wenecję. 5 lipca, czyli tuż po Sadowie, tajną propozycję Mensdorffa ponowiono już zupełnie jawnie, żeby Włochów wyłączyć z wojny i ratować co się da na terenie Niemiec. Efekt był taki, że między Austrią i Prusami stanął rozejm, a znad Dunaju trzeba było pchnąć na południe cztery korpusy, żeby powstrzymać marsz Italinich w głąb monarchii habsburskiej. Wspominana przez Ciebie bitwa pod Lissą została stoczona w dwa tygodnie po zgłoszeniu ustępstw terytorialnych ze strony Austrii. Jej stawką wcale bowiem nie była Wenecja. Wkrótce po niej Giuseppe Garibaldi płakał, że tyle ziemi zostało przy „pijanych Niemcach”. A teraz uwaga końcowa. Nie byłoby tematu Wenecji, gdyby pan Mensdorff 24 czerwca 1859 roku na równinie w okolicach Medole na czele dywizji austriackich kawalerzystów zwyciężył zastępy francuskiej piechoty. Nie musiałby w 7 lat potem za pośrednictwem Richarda Metternicha prosić o łaskę Sfinksa z Tuileries.
-
Czołem Marynarzu! Po prostu nadarzyła się okazja coś napisać.
-
Drodzy Forumowicze! Kontynuuję wątek zapoczątkowany poprzednim postem. Zacznę od tego, że ambicje włoskie wykraczały daleko poza Wenecję, bo obejmowały także Trydent, Triest, Istrię i Dalmację. W roku 1859 Austria nie była sama, nad Renem koncentrowały się wojska pruskie, a na pograniczu niemieckim Francuzi trzymali oddziały dalece liczniejsze od tych, jakie posłano do Włoch. Postawa Wiednia w dobie wojny krymskiej bardziej odbiła się na samej armii cesarskiej, niż na pozycji Austrii na arenie międzynarodowej, ale o tym w moim artykule, oczekującym na druk. Teraz o Benedeku i Czechach. „Pierdole” nikt nie powierzyłby głównych sił monarchii. Na tamtym odcinku dowództwo otrzymał ten, o którym miano najwyższe mniemanie. Tyle tylko, że znaleźli się „mądrzejsi” od niego. VI korpus wg rozkazu pana Ludwiga miał skoncentrować się w Skalicach, a do Náchodu iść powinna tylko jego awangarda. Tymczasem 27 czerwca pod ostatnią z miejscowości korpus ten bił się w całości, a na przedpolu lasu Branka zmarnowano najlepszą weń brygadę Jonaka, która poszła ratować odpartą już straż przednią. W efekcie pruski V korpus owego dnia walczył z jednym tylko korpusem nieprzyjacielskim, a nazajutrz pod Skalicami też z jednym, ale innym, a przecież 28 czerwca mogły pod tymi Skalicami walczyć dwa świeże korpusy austriackie. Wódz Szóstki niby palił się do kolejnego boju, ale po Náchodzie nie za bardzo miał co rzucić do walki. Tymczasem dwie raptem brygady z korpusu nr VII 28 czerwca zadały Prusakom wyższe straty, niż cała Szóstka wraz z dywizją ciężkiej jazdy dzień wcześniej. Potem ów VI korpus cofał się jakimiś wertepami, bo normalnymi drogami rejterowali „zwycięzcy” spod Trutnova. Pod tymże Trutnovem brygada Mondla w pojedynkę zatrzymała na czas dłuższy postępy Prusaków z korpusu nr I. Oczywiście nie była w stanie sama obronić wszystkich wzgórz, więc po ciężkim boju wycofała się z nich. Po jasną cholerę jeszcze tego samego dnia dowództwo X korpusu pchało trzy inne brygady, aby odebrać te nieszczęsne pagórki? Pagórki odzyskano, ale wojska austriackie poniosły dalece większe straty, niż przeciwnik. Nazajutrz okazało się, że inny korpus pruski wyszedł już na tyły „zwycięzców” i pagórki trzeba oddać północnym Niemcom. Brygadę Grivičicia, która najbardziej się wykrwawiła w walce o wzgórza, rzucono gdzieś samopas, tak iż w ciągu doby od „zwycięstwa” pruscy gwardziści roznieśli ją na strzępy. Pod Sadową zameldowało się zeń raptem kilkuset ludzi. 3 lipca „mądrych” było bez liku. Benedek przygotował plan bitewny zakładający optymalne wykorzystanie stacjonarnych pozycji obronnych. Karabin Lorenza przeciwko Prusakom sprawdzał się głównie w walce zza osłony, walce typowo defensywnej – podobnie artyleria. Po odparciu pruskiego ataku można już było wychylić kielicha i z nastawionymi bagnetami gonić przerzedzone pododdziały nieprzyjaciela. Nie wyobrażam sobie, żeby działając wg takiego planu Austriacy mogli ponieść większą klęskę od tej, jaka rzeczywiście pod Sadową zaistniała. Co zatem stało się owego 3 lipca? Ano trzem dowódcom korpusów nudziło się stać w miejscu i czekać aż Prusacy wychylą głowy. Tym samym całe prawe skrzydło wykonało zwrot o 90 stopni i zamiast trzymać linię obronną wybrało się na spacer do lasu. Wiedziano, że w lesie siedzą granatowi, więc trzeba ich pogonić, ale przecież polecenia spaceru ze strony Benedeka nie było. Spacer skończył się największą rzezią tego dnia, akurat obopólną, ale przecież Rakuszanie mieli przewagę 4:1. Panowie generałowie utrzymywali potem, że gdyby nie Benedek, to rozbiliby całą armię ks. Fryderyka Karola. Ciekawe… jeden las zdobywali godzinami, bijąc się przeciwko jednej dywizji. Artyleria cesarska, miast prać Prusaków na przygotowanych pozycjach, to waliła w te zarośla, zabijając tak wrogów, jak i swoich. Las zdobyto, pruska dywizja wycofała się, ale… nadeszła armia Kronprinza. Tymczasem wojska austriackie wykrwawione, armaty skierowane na las, a nie na żołnierzy Fryderyka Wilhelma i z tego cholernego lasu musiano się wycofać. Dowódca IV korpusu bez nogi, pułkownik szefujący jego sztabowi nie żyje, jakiś kapitan-Polak zostaje nowym szefem. Zmiana frontu, jedni mówią, że to nie Prusacy idą, tylko zaprzyjaźnieni Sasi, inni nie wiedzą, gdzie są ich żołnierze. Kluczowym punktem jest wioska Chlum, flankowana z dwóch stron specjalnie przygotowanymi rowami strzeleckimi. Pruska gwardia wali się na tę miejscowość, a tu za bardzo nie ma kim tych rowów obsadzić. W rowie powinien siedzieć 30 galicyjski batalion strzelców pieszych, elita armii Habsburgów, i ze swoich myśliwskich Lorenzów prażyć do wojaków hohenzollernowskich. Tymczasem baon ten wziął udział w wycieczce do lasu. Chłopaki były na schwał, przeszły przez zarośla, i nawet wyszły z drugiej strony zadrzewień, goniąc uchodzącego wroga. Tyle tylko, że w zabitych i rannych utracił on połowę stanu. W Chlumie stał pułk węgierski, który już pod Magentą porzucił broń. 3 lipca 1866 roku nastąpiła powtórka z rozrywki. Regiment szybko się poddał, a połowa jeńców już wkrótce miała służyć w legionie posiłkowym Prus. Potem dwa korpusy usiłowały odebrać wioskę utraconą na skutek zdrady – no i doszło do kolejnej masakry, liczb już nie będę przywoływał. Front się sypnął, Benedek pędził konno, żeby się zorientować, co tam wyczyniają jego podkomendni, a tu jak nie huknęło… kilku oficerów ze świty feldcechmistrza runęło na ziemię, ale tym razem kule ominęły samego Ludwiga. Potem mówiono, że podobno był „friendly fire”. Benedek jedzie dalej, a tu… Madziary i Szwaby zapierdzielają co tchu spod Chlumu. Jak tu zatrzymać uciekających? Benedek wyjął cygaro, zapalił, udaje spokojnego. Podjechał do żołnierzy, coś tam zagadał po węgiersku. Wrócili się, może zyskają trochę czasu na bezpieczną ewakuację reszty armii za rzekę. Cesarz odesłał pana Ludwiga do zacisza domowego, zobowiązując go, żeby nigdy publicznie nie wypowiadał się o wypadkach roku 1866. Benedek słowa dotrzymał, inni pisali raporty i pamiętniki. Ja sam napisałem taką niewielką książeczkę, nazywa się „Od Custozzy do Loigny 1866-70: z dziejów wojen o zjednoczenie Niemiec i Włoch”. Niedługo ukaże się ona nakładem InfortEditions.
-
Szanowny Przedmówco! Ludwig von Benedek nie był pierdołowaty, bitwa pod Custozzą toczyła się natomiast poza kontrolą ze strony Albrechta. Ten ostatni dostał dowództwo we Włoszech, aby ozdobić rodzinę panującą kolejnym wojennym wawrzynem. Nikt nie wątpił przecież, że w polu Italianich zawsze można pobić. Tym samym Habsburg został wyznaczony na pewnego zwycięzcę. W Wiedniu wierzono, że da sobie radę, ale nie dlatego, że był on takim świetnym dowódcą, ale ze względu na to, że nisko oceniano włoski potencjał bojowy. Pan na Żywcu rozpoczął dowodzenie od wydania odezwy, w której przypominał żołnierzom, ile to razy w przeszłych wojnach Austria gromiła włoskie zastępy. Front italski był frontem drugorzędnym, brygady tam kierowane miały znacznie niższe stany osobowe od tych posyłanych do Czech, a jednak ich dowódcą uczyniono najwyższego rangą wojskowego. Albrecht przewyższał stopniem feldcechmistrza Benedeka, ale to ten ostatni otrzymał komendę na kluczowym teatrze wojennym. To do Czech kierowano główne siły, to tam miały zdecydować się losy wojny. Tymczasem jedyny feldmarszałek w służbie czynnej otrzymał przydział do Włoch. Sam Albrecht zdawał sobie sprawę, iż oceniany jest przede wszystkim pod kątem pochodzenia, a nie rzeczywistych zasług. Uważał, iż odznaczenia otrzymuje jako arcyksiążę, a nie generał. Stosowny cytat odnośnie ostatniej kwestii odnajdziesz w mojej zapowiadane książce. Albrecht w praktyce nie dowodził pod Custozzą. Był zbyt daleko od swych czołowych oddziałów. Dość powiedzieć, że jego polecenie trzymania kawalerii w rezerwie na wypadek działań pościgowych szef owej kawalerii otrzymał już po tym, jak owa konnica wykonała kilka szarż, o których feldmarszałek nawet nie wiedział. Komendanci korpusów i brygad działali podług własnego uznania, wchodząc nawet w kompetencje głównodowodzącego. Najmocniej pokazują to poczynania feldmarszałka-porucznika (odpowiednik gen. dywizji) Josepha Maroičicia. Nie oglądając się na Habsburga, rzucił on do ataku na Monte Belvedere brygady Töply’ego i Welsersheimba, choć użycie ich w walce wymagało osobistego rozkazu wodza Armii Południe. Custozza praktycznie została wygrana jeszcze rankiem, gdy arcyksiążę na dobrą sprawę nie wiedział, co się dzieje. Na prawym skrzydle V korpus rozbił wtedy dwie włoskie dywizje, a na lewym niewielkie siły jazdy sparaliżowały dwie kolejne. Większość żołnierzy królewskich służyła tylko pod przymusem i nie miała ochoty tracić życia w imię ambicji Sabaudów. W pełni ufano tylko jednostkom rekrutowanym w Piemoncie. Neapolitańskiego generała wprost oskarżono o zdradę. W tej sytuacji część austriackich wojskowych miała żal do swego pryncypała o niewykorzystanie zwycięstwa, które oni odnieśli. Szczególnie dotyczyło to oficerów wspomnianego prawoskrzydłowego korpusu. Piątka poniosła niewielkie straty, a zajęła dużo terenu. Oni oczekiwali rozkazu generalnego pościgu i pogłębienia klęski przeciwnika. Rozkaz taki nie padł, choć uważano, że nawet dwugodzinna zwłoka na wypoczynek nie zaszkodziłaby takiemu pościgowi. Gdyby przyjąć, że zrazu Albrecht nie chciał przekroczyć granicznej rzeki Mincio, gdyż instrukcje polityczne tego mu zabraniały (Albrecht występował w podwójnej roli: wojskowego i polityka, a w grę wchodziła reakcja Francji), to przecież w końcu i tak ją przekroczył, choć na krótko. Zdaniem sporej grupy jego oficerów jeszcze po austriackiej stronie istniała szansa na dobicie wojsk królewskich. Te opinie wysuwano zaraz po bitwie, ale z perspektywy czasu doszła krytyka dodatkowa. Generał Bartels sądził bowiem, że Albrecht był w stanie pobić także armię Cialdiniego, która spieszyła na ratunek wojskom zwyciężonym pod Custozzą. Jego zdaniem istniała szansa natarcia z flanki na kolumny, które w dalszym etapie wojny miały zająć Veneto. Bartels co prawda był oskarżycielem wszystkich i wszystkiego, a jako niepoprawny krytykant powinien być traktowany z pewnym dystansem, to i jego opinie należy uwzględniać. Albrecht tłumaczył się potem stratami i użyciem w walce custozzkiej dosłownie każdego batalionu, ale straty te były dalece niższe od tych ponoszonych w bojach z Prusakami, a wbrew jego relacji nie każdy batalion posłano w ogień. Arcyksiążę należał do wodzów ostrożnych, o czym świadczy bitwa pod Novarą z roku 1849, jeden z niewielu przykładów jego osobistego dowodzenia w polu. Wielu oficerów słyszało wówczas pod własnym adresem: „Jest pan dzielnym człowiekiem, ale nazbyt gorącym”. Wojska Albrechta zwyciężyły 24 czerwca, a oddziały Benedeka przegrały 3 lipca. To były dwie największe bitwy wojny. Ludwiga wyłączono ze służby czynnej, zaś Habsburga uczyniono Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych. Tyle tylko, że jeden bił się z Prusakami, a drugi z Włochami. Sukcesy na Włochach łatwo windowały ludzi, którzy zawodzili w boju z lepszym przeciwnikiem. Po wojnie siedmiotygodniowej ministrem wojny uczyniono Franza Kuhna, który bronił Tyrolu przed włoskim pospolitym ruszeniem w bitwach, które Austriacy uważali za swoje sukcesy, a Italiani za własne zwycięstwa. Ten sam człowiek w roku 1859 po bitwie pod Magentą poleciał ze stanowiska szefa sztabu armii austriackiej, walczącej z Francuzami. Pytanie, czy gdyby w roku 1866 posłano go do Czech, to kiedykolwiek zostałby ministrem. Kończę już swą wypowiedź. Innym razem chciałbym napisać tutaj o „pierdołowatym” Benedeku i o tym, jak to się w Czechach sprawy miały. Wrócę jeszcze do Wenecji, włoskich ambicji i roku 1859. Niech te posty posłużą szerszemu spojrzeniu na armię austriacką doby Franciszka Józefa.
-
Panie i Panowie! Co tu tak cicho? Witam, szanowny Stonewallu, nie ma się, co dziwić. Póki, co trwa sezon urlopowy i na forum również panuje nieduży ruch. Po drugie myślę, że takiemu znawcy tematu tejże wojny nie jest łatwo napisać jakąś konstruktywną odpowiedź, można, co najwyżej zadawać pytania. Łyzio - moderator XIX wieku.
-
Leuthenie! Racja jest oczywiście po Twojej stronie, a nie pani Grażyny. W bitwie pod Czeskimi Skalicami 7 królewski pułk grenadierów utracił poległych 6 oficerów i 92 żołnierzy, rannych 17 oficerów i 336 żołnierzy, 5 żołnierzy uznano za zaginionych. Gros ubytków przypadło na 2 batalion, który postradał 14 oficerów i 292 żołnierzy. Słusznie wnioskujesz, iż regiment ów był w walce od samego jej początku, wszak stanowił on wraz ze wsławionymi pod Náchodem jednostkami rekrutowanymi w Wielkopolsce – 37 pułk fizylierów (niech nikogo nie zmyli jego oficjalna nazwa „westfalski”) i 58 pułk piechoty (wg innej nomenklatury 3 poznański pułk piechoty) – straż przednią korpusu Steinmetza. Straty przeze mnie podane wynikały zarówno ze skutecznego ognia armatniego i karabinowego strony rakuskiej (choćby ukryci za nasypem kolejowym żołnierze 77 galicyjskiego pułku piechoty z Sambora, oni święto pułkowe również mieli 28 czerwca), jak też z zaciętych walk na bagnety. Grenadierzy pułkownika Wilhelma von Voigts-Rhetza tym samym spłacali dług krwi, jaki mieli w stosunku do pozostałych chłopców ze straży przedniej. Dług ów dotyczył stoczonej dzień wcześniej bitwy pod Náchodem (Wysokowem wg piśmiennictwa austriackiego), w której pułk imienia samego Wilhelma I pełnił rolę rezerwy. Królewscy grenadierzy ponieśli w niej stosunkowo skromne straty od ognia cesarskiej artylerii. 27 czerwca zginęło w szeregach jednostki 2 oficerów i 22 żołnierzy, rannych zostało 2 oficerów i 59 żołnierzy. Czy straty 7 regimentu w początkowych bojach wojny siedmiotygodniowej należy uznać za „bardzo duże”? Określenie ujęte w cudzysłów padło w Twoim poście. Wobec tego przywołam liczby dla debiutu owych grenadierów w konflikcie francuskim roku 1870. Znów mamy dwie bitwy stoczone jedna po drugiej. Myślę tutaj o Wissembourgu (4 sierpnia) i Wörth (w piśmiennictwie nadsekwańskim Froeschwiller). W pierwszej z nich grenadierom przypadło zadanie zdobycia uporczywie bronionego przez wroga wzgórza Geissberg. W walkach o nie zginęło 10 oficerów i 80 żołnierzy, rannych zostało 13 oficerów i 249 żołnierzy z królewskiego pułku. Największe ubytki spotkały 3 batalion, o którym nie pisałeś w swoich postach. Baon majora von Kaisenberga utracił 17 oficerów i 291 żołnierzy. Sam dowódca pododdziału, odznaczony za Skalice najwyższym laurem w postaci orderu Pour le Mérite, padł przeszyty trzema kulami, gdy dzierżył w dłoni znak bojowy baonu. Chorągiew tę zatknął na szczycie dopiero sierżant Förster, piąty z kolei w owym dniu nosiciel sztandaru. Dotarł on tam z ułamkiem drzewca, dwukrotnie łamanego przez francuskie pociski. Po bitwie płachtę chorągwi ucałował wdzięczny wódz III armii sprzymierzonej, sam pruski Kronprinz. Był to hołd zarówno dla prostych szeregowców, jak też dla wysoko urodzonych oficerów. Wspomniałeś elitarny charakter jednostki, więc przypomnę parę nazwisk, które krwawo wpisały się wówczas w historię pułku. Oprócz von Kaisenberga ciężko ranni zostali także dowódcy pozostałych baonów: plebejusz major Schaumann i arystokrata major von Unruh (z rodziny naszego wiceadmirała Józefa Unruga). Podobnie było z poległymi kapitanami: plebejuszem Broetzem i szlachcicem von Beyerem. Wśród zabitych oficerów widzimy podporucznika von Tschirschky’ego ze starej śląskiej i katolickiej rodziny. Pośród rannych odnajdujemy podporucznika barona von Kirchbacha, z najbliższej rodziny dowódcy V korpusu. Sam ów dowódca, gen. Hugo Ewald von Kirchbach, rodem ze Środy Śląskiej, u stóp Geissbergu otrzymał groźny postrzał z ręki francuskiego snajpera. Wszystko to w bitwie trzech niemieckich korpusów z zaledwie jedną francuską dywizją, której wódz, gen. Abel Douay, poległ na wyżej wzmiankowanym wzgórzu Pod Wörth baonami 7 pułku komenderować musieli kapitanowie: von Kracht, Laacke i von dem Mülbe. Straty tam poniesione przerosły Wissembourg, wszak wyniosły łącznie ponad 500 ludzi dla wszystkich batalionów. Siódmy i tak miał szczęście, bo oszczędzano go po Wissembourgu. Ówczesny komendant regimentu, płk von Köthen, mógł uważać się za szczęściarza, że 6 sierpnia nie podzielił losu innych dowódców pułków V korpusu – poległego von Burghoffa (47 pułk piechoty) oraz rannych: von Stoscha (46 pułk piechoty), Flöckhera (6 pułk grenadierów), Michelmanna (50 pułk piechoty) i Eyla (59 pułk piechoty). Po bitwie chłopcy z Siódemki przyjęli gratulacje od wizytującego ich Kronprinza. Przed frontem grenadierów witał księcia sam von Voigts-Rhetz, pod Skalicami komendant regimentu, a w roku 1870 wódz brygady, do której jednostka von Köthena przynależała. Napisałeś Leuthenie o „bardzo dużych” stratach 7 pułku pod Skalicami. Pokazałem, że w wojnie francuskiej regiment ten ponosił straty dużo wyższe. Śmierć każdego człowieka to osobna tragedia, ale statystyki jednostek walczących z Prusakami przedstawiają obraz prawdziwej zgrozy. Pod Náchodem rekordzistą okazał się rekrutowany na Sądecczyźnie i Podhalu 20 galicyjski pułk piechoty. Właścicielem regimentu był o ironio pruski Kronprinz, wódz wrogiej armii w owej bitwie. Parę lat przed wojną wyróżniający się podoficerowie z Nowego Sącza, Jan Migacz i Jan Szuba, otrzymali wysokie odznaczenia z rąk samego Wilhelma I. Pod Wysokowem ich pułk stanął oko w oko z królewskim synem. Po walce książę odbył rozmowę z jeńcami z galicyjskiego oddziału. Pomógł mu w tym jeden z Wielkopolan, który tłumaczył dla obu stron. W wiele lat później, wizytując Jarocin, Fryderyk Wilhelm surowo napomniał niemieckich rajców owego miasta, nie znających mowy Polaków: „Sądzę, że każdy urzędnik w tym kraju powinien mówić po polsku”. Być może teraz już wielu z Was wie, dlaczego Otto von Bismarck tak nie znosił królewicza. Królewicz ów w gmachu jarocińskiego ratusza swymi słowami składał hołd tym synom naszego narodu, którzy tak mężnie walczyli pod jego komendą w dobie Einigungskriege. Jeśli zajrzycie do zapisków fryderycjańskich, to pod datą 1 września 1870 roku zobaczycie słowa przypisujące sedańską wiktorię w pierwszym rzędzie „energii i niezłomnej odwadze dzielnego V korpusu”, korpusu nasyconego pułkami z Poznańskiego. Nazajutrz wieczorem, gdy Napoleon III złożył już swą szpadę w dłonie Wilhelma I, przed kwaterą pruskiego Kronprinza rozległy się dźwięki wygrywane przez orkiestrę 58 regimentu piechoty, wielkopolskiego zbiorowego bohatera wszystkich kampanii Fryca (kapele V korpusu pod Wörth obok „Hohenfriedberger Marsch” i „Heil dir im Siegerkranz” grały także „Mazurka Dąbrowskiego”). Historia ta miała jednak i drugą stronę medalu, wyrażoną w skromnej mogile Staszka Korońskiego, który poległ na skraju náchodskiego lasu Branka w walce z rodakami spod habsburskiego sztandaru. W przeddzień bitwy z 27 czerwca roku 1866 nominowany potem do literackiej Nagrody Nobla młodziutki Alois Jirásek spotkał naszego Staszka, który martwił się tym, że tylu Polaków na drugi dzień zginie w walce o obcą dla siebie sprawę. Pośród nich znalazł się i on sam – o 15.30 wskazówki jego zegarka zatrzymały się, gdy wytoczona morderczym pociskiem polska krew zalała mechanizm czasomierza. Jego wielkopolscy rodacy w 4 lata później, tuż po sedańskiej wiktorii, będą maltretowani przez niemiecką tłuszczę, że wspomnę tylko brutalną napaść na polski sierociniec, w którym pozostały zaledwie dwie zakonne opiekunki, bo reszta pracowała już na froncie. W historię tę wpisali się wspomniani Sądecczanie, przypuszczalni zabójcy Staszka. Ich rodziny dokładnie tydzień przed wysokowską batalią spotkało nieszczęście gradobicia, które spustoszyło małopolskie zasiewy, a w samym Nowym Sączu wybiło okienne szyby. Klęska głodu zeszła się w czasie ze śmiercią i ranami setek mieszkańców południa Polski. Pod Náchodem potwierdzono śmierć 242 żołnierzy 20 regimentu. Przypuszczalnie zginęło ich jednak o 86 więcej. Rany odniosło 405 chłopaków z tego oddziału, a 93 w zdrowiu dostało się do pruskiej niewoli. 13 oficerów pułku zginęło na miejscu, 34 znalazło się na liście rannych. Wielu spośród tych ostatnich nie zdołało się wyleczyć. Należał do nich dowódca jednostki, płk Alphons von Wimpffen (kuzyn gen. Emmanuela de Wimpffena, który pod Sedanem poddał wojska francuskie), który osierocił czwórkę małych dzieci, przed śmiercią ojca powierzonych pieczy jego brata, w owym czasie oficera marynarki (bohater spod Lissy opuścił flotę, by jako rzutki przedsiębiorca sprostać woli pułkownika) Krwawo i boleśnie? Co mogły zatem powiedzieć rodziny żołnierzy pochodzących z francuskiej prowincji Oran? Może rzekły: „Allah tak chciał”, bo pod Froeschwiller, wioską leżącą obok Wörth, 6 sierpnia 1870 roku zginęło 15 oficerów i 800 żołnierzy 2 pułku strzelców algierskich. Kolejnych 21 oficerów i 800 żołnierzy regimentu odniosło ciężkie rany. Lekko rannych nawet nikt nie liczył. 97 procent stanu liniowego pułku zaległo na pobojowisku, ale przedtem 6 razy Niemcy musieli odstąpić od bronionej przez Algierczyków osady. Dla Bismarcka turkosi byli „bestiami”, ale dla pruskiego oficera, którego pod Froeschwiller opatrzyło czterech strzelców, byli po prostu ludźmi. Byli tak ludzcy jak mocarny trębacz Kara ben Salem, Murzyn służący w owym oddziale jeszcze w dobie Solferino. Pod Froeschwiller Kara opatrzył rannego w brzuch podpułkownika Mathieu, a potem dźwigał go na ramionach, gdy oficer ów prowadził dwa kolejne przeciwnatarcia. W walce Mathieu otrzymał następne rany, ale czarny żołnierz zdołał go żywego wynieść z ognia straszliwej bitwy. Twardy pułk i twardzi dowódcy. To o nich piszę w obszernym artykule „Froeschwiller 1870: chwała zwyciężonym”, tak jak o Dwudziestakach z Nowego Sącza w „Náchod 1866: prawdziwa historia Bartka Zwycięzcy”. Oby te teksty ujrzały światło dzienne.