Skocz do zawartości

Maciej

Użytkownicy
  • Zawartość

    67
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez Maciej

  1. Najlepszy pancernik II wś

    W poprzednim poście zapomniałem dołączyć rysunek.
  2. Najlepszy pancernik II wś

    Owszem. Dołączam rysunek. Przekrój Hooda na bazie tego co Amerykanie narysowali na przełomie 1918/1919 roku na bazie planów otrzymanych od Brytyjczyków. Bismarck miał dość wyżyłowane działa. Przy odległości z której Hood zaluczył trafienie, kąt padania mieścił się w zakresie 10-15 stopni. Dokładnie ile nie dowiemy się, bo nie wiemy do końca jaka była odległość na jaką strzelał Bismack ( dziennik nie ocalał ) i nie wiemy ile pocisków wcześniej wystrzelono zanim oddano salwę do Hooda, więc nie można dać poprawki na zmniejszenie prędkości wylotowej pocisków. Ale te ułamki stopnia niewiele wnoszą. Jak widać, jeśli pocisk miał dotrzeć w rejon magazynów amunicji musiał wcześniej uderzyć w pancerz burtowy. Sprawa nie jest tak super prosta, bo Hood nie był idealnie burtą do przeciwnika, lecz się ostro zbliżał, więc realna odległość jaką musiał przebyć pocisk zanim eksplodował w komorach była większa. Jeśli miałby padać przez pokłady, to wcześniej by wybuchł zanim by dotarł odpowiednio głęboko ( zresztą świadkowie potwierdzają że trafienie było gdzieś w burtę ) Jakby nie patrzeć trafienie żeby mieć szansę na sukces musiało przebijać się przez pacnerz burtowy najpierw ( to samo dotyczy wszystich pancerników I Wojennych z wyjątkiem amerykańśkich "standardów" ), a pancerz pokładowy miał wychwytywać uszkodzony pocisk. Przy realnych czasach działania zapalnika niemieckich pocisków, o ile nie nastąpiła nadzwyczaj długa zwłoka, to prawdopodobne wydaje się trafienie gdzieś w okolicach łączenia pancerza 7 z 12 calowym, przejście przez skos ( akurat sprzyjający kąt ) i wybuch w środku. Albo bardzo płytkie nurkowanie, ominięcie pancerza burtowego pod spodem i bum w środku. Zresztą analizowali to lepsi ode mnie. Pewnie, tyle, że to nie był jedyny problem Hooda. W realiach I Wojny Światowej miał pancerz nie do przejścia dla jakiegokolwiek przeciwnika. Ówczesne pociski nie radziły sobie przy trafieniu w pancerz pod kątem większym niż 20 stopni. Ukosowanie pod kątem 12 stopni na Hoodzie + kąt padania wynikający z balistyki, powodował, że pociski musiały uderzyć pod kątem 20+ stopni. Wszyscy z wyjątkiem Niemców nie mieli pocisków które realnie mogłyby przebić choćby te 5 cali pancerza górnego. Znaczy dziurę w tym 5, a nawet 7 calach, tyle że podczas tego wybijania dziury, pocisk się rozpadał na kawałi. Okręt byłby uszkodzony, ale do niczego naprawdę ważnego pocisk nie miał szansy dość. Niemcy mieli pociski co by mogły przebić to i wybuchnąć w środku, tyle że wymagały dużej prędkości uderzenia. W praktyce dobrze poniżej jakiś 10 km odległości. Tyle, że Hood wszedł do służby tuż po wojnie. Pod koniec wojny Brytyjczycy wprowadzili nowe pociski, które dystansowały resztę świata jeśli chodzi o zdolność penetracji pancerza przy skośnym trafieniu w cel. Przy użyciu tych pocisków, okazało się, że opancerzenie Hooda ma sporo słabych punktów, czy może lepiej "obszarów" przez które można się dostać do witaliów okrętu. Dlatego bliźniacy Hooda mieli być istotnie zmodyfikowani, a potem ich anulowano, bo lepiej było zaprojektować coś nowego, co zaowocowało G3 i N3 Wkrótce potem takie pociski dostali Japończycy i Włosi ( na licencji ). Amerykanie unieśli się dumą i nie chcieli brytolskich pocisków, w efekcie do końca lat 30-tych zostali z badziewiem. W sumie to z perspektywy czasu nawet nie było to takie złe, bo przecież wtedy wojny nie prowadzili, a udało się zaoszczędzić parę dolców. I tu dochodzimy do drugiej połowy lat 30-tych. Niemcy już w czasie I Wojny mieli pociski które mogły być dla Hooda groźne, choć wymagały duuużo szczęścia by być naprawdę groźne. Tyle że w okresie międzywojennym wiele się zmieniło. Wbrew temu co twierdzi Nathan Okun, niemieckie pociski przeciwpancerne w II Wojnie znacząco różniły się od I Wojnnych. Miały inny materiał, inny czepiec penetracyjny inne mocowanie tego czepca, inną obróbkę cieplną, inny czepiec balistyczny inny zapalnik, nawet inną proporcję masy do kalibru. Jedyne co miały takie samo, to rodzaj materiału wybuchowego w środku. Konsekwentnie Niemcy stosowali TNT Jakby tego było mało, nowy 38 cm pocisk nie dość, że cięższy niż stary, to jeszcze do tego wyrzucany z większą prędkością wylotową, do tego bardziej opływowy, wolniej wytracał prędkość, a więc miał ją większą w momencie uderzenia ( a do tego padał bardziej płasko ) Wszystkie te zmiany powodowały zwiększenie zdolności penetracji pancerza przez pociski. W tej odległości co był Hood, według niektórych wzorów, nawet przebicie przez pancerz burtowy 305 mm i wejście do komór było możliwe. Oczywiście na ile te wzory są dokładne to trudno powiedzieć. Warto pamiętać, że różne pancerze dawały różną odporność w zależności od tego jakim pociskiem się je potraktowało. Prób z uderzeń niemieckim II Wojennym pociskiem w pancerz produkowany w czasach budowy Hooda nie robiono, więc wszelkie wyliczenia muszą być brane z dużą dozą sceptycyzmu.
  3. Najlepszy pancernik II wś

    Książkę czytałem dość dawno, ale zdaje się, że jedynym uzasadnieniem było to, że Hood w efekcie tej szarży zatonął. Widać czysty hindsight, a co gorsza wcale nie wiadomo, czy bez tej szarży byłoby lepiej. Jakiś czas temu na innym forum wspominałem o tym, że ocena postępowania osób zwykle jest bardzo niesprawiedliwa. Przykład podał kto inny - powiedzmy, że wieziesz w samochodzie gościa, który dostał zawału. Przekraczasz prędkość, przejeżdżasz na czerwonym itd. Dojeżdżasz na czas do szpitala i ratujesz mu życie. Jesteś bohaterem Innym razem jedziesz identycznie. Ale zza krzaka wychodzi matka z dzieckiem w wózku i włazi ci prosto pod koła. Zabijasz obydwoje, bo nie zdążyłeś wyhamować, ani wyminąć. Co gorsza samochód wpada w poślizg i uderza w nadjeżdżający z naprzeciwka mały samochód. Giną kolejne dwie osoby z tego samochodu. Gość którego wieziesz i tak umiera na serce. Zostajesz oceniony jako kompletny idiota który nikogo nie uratował a jeszcze dodatkowo zabił 4 osoby kompletnie bez sensu. W obydwu sytuacjach postępowałeś identycznie, a różnica w ocenie kompletnie nie zależała od ciebie. Brytyjczycy zachowywali się racjonalnie w pościgu za Bismarckiem. Holland też. Najpierw ustawiał się tak, żeby to on miał tą swoją "kreskę nad T", ale po drodze w nocy krążowniki zgubiły Niemców. Holland miał do wyboru - iść poprzednim kursem i jeśli Niemcy by nie zmienili kursu ani prędkości mieć przewagę taktyczną na starcie. Ale jeśli by zmienili kurs, to mogliby się wymknąć niezauważeni. Albo ściąć podejście i znaleźć się na pozycji, której Niemcy nie mogli ominąć i do spotkania musiało dojść, ale będąc w niekorzystnej sytuacji taktycznej. Ważniejsze było nie przepuszczenie Niemców na Atlantyk niż taka czy inna przewaga taktyczna. Wybrał więc rozsądnie. Skrócenie dystansu też było rozsądne. Prawdopodobieństwo tego co zaszło było minimalne. Zawsze jest jakieś ryzyko, w końcu to wojna, ale było niewielkie. Zresztą potwierdzone działaniami wojennymi - przypominam, to jedyny taki przypadek w Royal Navy całej wojnie i dotyczy brytyjskich okrętów wszystkich klas! Ale zaszło. A teraz wyobraźmy sobie co innego - znów okoliczności niezależne od Hollanda. Wiemy, że Hood strzelał dobrze. Załoga Prinz Eugena byłą przekonana, że następna salwa ich trafi. Następnej salwy nie było. Wiemy, że tuż przed wybuchem Hood zaczął zwrot w celu umożliwienia strzelania wszystkimi działami. Więc tak - niemiecka slawa ta co spowodowała wybuch trafia, ale bez tragicznych konsekwencji. Tylko jakieś tam uszkodzenia. Kolejna salwa z Hooda trafia w Prinz Eugena, tak jak się Niemcy spodziewają. Wybucha w środku kotłowni, czy maszynowni, jak kto woli. Kasuje 2/3, niech będzie nawet 1/3 napędu. Krążownik zwalnia do 20 węzłow ( czy ilu tam ) potem go wykańszają Norfolk i Suffolk. Hood zaraz po tej salwie zmienia ogień na Bismarcka ( jeszcze zanim salwa trafi, po prostu orientuje się w pomyłce i zmienia cel, a salwa trafia, no bo trafia ). Jak wiemy mniej więcej w tym czasie Price of Wales zaczął trafiać. Hood wstrzeliwuje się w Bismarcka, PoW kontynuuje trafianie. Wkrótce obydwa brytyjskie okręty trafiają raz za razem. Jeden z pierwszych pocisków z Hooda ( czy kolejny z Bismarcka ) trafia w dziobowe stanowisko dowodzenia ( jak trzy dni później ). Po godzinie czy dwóch wymiany ognia Hood jest bardzo ciężko uszkodzony, PoW lżej. Bismarck jest wrakiem. Dobijają go niszczyciele, które akurat nadciągają na pole walki. Wszystko jak najbardziej realne - kwestia wojennego szczęścia, czy jak kto woli przypadku. Czyżby wtedy manewry Hollanda, robione identycznie jak historycznie, nie były traktowane jak super strategia/taktyka?
  4. Najlepszy pancernik II wś

    To nie pomyłka. Hood w momencie wejścia do służby był najlepiej opancerzonym pancernikiem świata. Można dyskutować czy burty nie miału lepiej zabezpieczone okręty niemieckie ( zależy od pocisku ), ale pancerz pokładowy miał w momencie wejścia do służby bezwzględnie najsilniejszy na świecie. To nie pomyłka. Była to zresztą opinia samych amerykanów, którzy mieli okazję plany Hooda pooglądać. Hood miał licząc od góry: 2 cale, ( dokładniej 50 lbs + 30 lbs ) czyli jakieś 50 mm pokład niżej: 0,75 - 1" ( dokładniej 30 do 40 lbs ) czyli jakieś 20-25 mm pokład niżej: 2 cale ( dokładniej 50+30 lbs ) czyli jakieś 50 mm Razem masz w zależności od miejsca od 3,5 do 5 cali stali na pokładach, zależy od miejsca. Przy czym, co istotne, już najwyższa warstwa na samej górze była wystarczająca by spowodować znaczące spowolnienie pocisku i aktywację zapalnika. Warstwy średnia i dolna były dodatkowo chronione pancerzem burtowym grubości 5 lub 7 cali ( zależy od miejsca ) przy czym ten pancerz jeszcze do tego spoczywał na 1,5 calu stali konstrukcyjnej. Pocisk musiał się wcześniej aktywować po uderzeniu w te płyty. Przy realiach roku 1919 tylko Brytyjczycy ( wkrótce po nich Japończycy na brytyjskiej licencji ) mieli pocisku które mogły sprostać temu pancerzowi. Powiedzmy, że jeszcze pociski niemieckie, ale te okręty były raczej mało aktywne w tym czasie. Amerykanie ze swoimi pociskami z miękkimi czepcami, pękającymi przy trafieniu w grubszy pancerz przy kącie trafienia już rzędu 15-20 stopni ( liczonej do prostej prostopadłej ) nic mu nie mogli zrobić. Znaczy uszkodzić tak, ale nie sforsować głównej ochrony pancernej. No może jakimś pociskiem nurkującym, jakby się udało. Hood wszedł do służby w 1919 roku. W tym czasie z jednostek amerykańskich najnowsze w służbie były New Mexico. Tennessee i Colorado to czasy późniejsze, o czym potem. New Mexico miał na pokładzie: 3,5” pokład pancerny ( dokładniej 70+70 lbs ) czyli jakieś 88 mm 1,25” pokład przeciwodłamkowy poniżej ( dokładniej 50 lbs ) czyli jakieś 31 mm Przy czym, co istotne pancerz 3,5” umieszczony na samej górze nie był chroniony żadnym ekranem. Wrogie pociski trafiały go bezpośrednio bez żadnej spowolnienia czy aktywacji wcześniej Powyżej były tylko cienkie pokłady, nawet nie przenoszące naprężeń. Wrogi pocisk aktywował się/gubił czepiec dopiero po przebiciu tego pancerza. Doświadczenie uczyło, że ze względu na odległości mia spore szanse przebić się przez 1,25” pokład przeciwodłamkowy. Jak porównać to ze starszymi pancernikami brytyjskimi, to wygląda interesująco. Revenge od góry: 1 cal ( 25 mm ) 1,5 cala ( 38 mm ) 2 cale ( 50 mm) Przy czym ten 1,5 cala może być trafiony pociskiem niespowolnionym wcześniej U Niemców też interesująco. Taki Bayern od góry 20-30 mm 20 mm 30 mm Jak widać, opancerzenie pokładów jednostek niemieckich jeszcze słabsze niż brytyjskich. Oczywiście to nie takie proste, bo niemieckie pancerniki miały grubsze burty, co przy pojedynkach artyleryjskich miało znaczenie dla odporności pokładów ( wiem pokrętnie brzmi, ale to prawda ) Problem z Hoodem polegał na tym, że przez okres międzywojenny nie przeszedł żadnej modernizacji, która poprawiałaby mu opancerzenie pokładów. Pancerniki amerykańskie przeszły ( z wyjątkiem typów Tennesee i Colorado – te już w czasie wojny ). Japońskie też modernizowano i pokłady poprawiano.
  5. Najlepszy pancernik II wś

    Kilka spraw. Eksplozja na Hoodzie to był jedyny taki przypadek na brytyjskim okręcie w całej II Wojnie Światowej. Chodzi mi o eksplozję komory amunicyjnej spowodowanej przez wrogi ostrzał artyleryjski. Setki czy tysiące trafień przez całą wojnę, łącznie z niszczycielem który zaliczył 15 calówkę, ileś pożarów, a jedna eksplozja. Faktycznie o czymś to świadczy i jest bardzo wymowne. Hood z krążownikiem liniowym ( w wersji Fisherowskiej ) miał wspólną klasyfikację. W momencie wejścia do służby był najsilniej opancerzonym okrętem wojennym świata. Zwłaszcza najsilniej opancerzone miał pokłady. To tyle jeśli chodzi o jego krążowniczość. Znów - ciągłe powtarzanie tego samego, choć od iluś lat pokazuję dane, że to nie prawda. To nudne. Co do słabego pancerza na brytyjskich krążownikach liniowych - owszem nie było bardzo silne, ale nie to było przyczyną ekplozji. Nie ma żadnych dowodów na to by jakikolwiek pocisk dostał się do wnętrza komór amunicyjnych brytyjskich okrętów w bitwie lutlandzkiej. Pewnie, że odpowiednio druby pancerz wież, pewnie by te okręty uratował, ale przy takim podejściu do składowania i transportu ładunków miotających, to nawet nie trzeba było trafienia z perforacją. Jak pokazało niejedno trafienie, pocisk, który nie przebił się w pełni przez pancerz, mógł wybić w nim dziurę i wygenerować odłamki. Nawet te z samego pancerza miały nieraz wystarczającą temperaturę żeby zapalić ładunki miotające. Jak było ich w pobliżu zbyt dużo.... Seydlitz pod Dogger Bank ledwo przetrwał. Niemcy po Dogger Bank zwiększyli bezpieczeństwo transportu ładunków miotających z komór do wież, kosztem jakiegośspadku szybkostrzelności. Brytyjczycy po Dogger Bank zwiększli szybkostrzelność dział, kosztem pogorszenia warunków bezpieczeństwa ładunków miotających. Efekt było widać w rejonie Jutlandii ( czy jak kto woli Skagerraku ) W realiach I Wojny nie było okrętu który miałby wieże całkowicie odporne na przebicie. Niemieckie okręty miały wieże przebijane, barbety też. To co powinno uchronić jednostkę przed katastrofą, to było zabezpieczenie przeciwpożarowe i przeciwwybuchowe ciągów amunicyjnych. Brytyjczycy o nie zadbali na etapie projektowania, po czym jakiś geniusz, stwierdził, że te wszystkie drzwi, blokady itd powodują spadek szybkostrzelności, która jest najważniejsza. Jak trzeba było to się te drzwi nawet zdejmowało. O totalnym burdelu ( przepraszam za słowo totalny ) panującym przy operowaniu łądunkami, dostarczaniu czy składowaniu też warto wspomnieć.
  6. Kiedy kolejny tom? Nie wiem. Ale to potrwa. Uparłem się, żeby zamieścić opisy wszystkich pancerników całego świata budowanych w tym czasie. Jest to do zrobienia, bo nie było ich znów aż tak wiele. Ale uparłem się też żeby zrobić im rysunki takie jak ten I tu pojawia się trudność. Dostępnych jest milion pięknych rysunków modelarskich pokazujących relingi czy bulaje, ale za nic nie można znaleźć porządnych przekrojów wielu okrętów, a fantazjować nie chcę. Do tego zabrałem się za nadrabianie zaległości z artykułami dla MSiO i OW, co też zajmuje czas. Myślę, że realne jest jakieś 2 lata. Wcześniej nie sądzę, bo w końcu trzeba się zająć pracą. W końcu muszę z czegoś żyć, a nie masz chyba złudzeń, że z książek/artykułów to się nie utrzymasz.
  7. Nazwy papieru nie wspomnę, jakaś fikuśna jest. W każdym razie podobny do matowej kredy ( ale nie jest to kreda ). Gramatura bodaj 120 czy 130 g/m^2 ( dość gruby, tak "na oko" porównywalny, czy może trochę grubszy z tym na czym są drukowane "Okręty Wojenne" ) Rysunki wyłącznie czarno - białe. Nakład 50 egzemplarzy. Prawie wyprzedany ( prawie, jeszcze kilka sztuk mam ) W razie potrzeby może być dodruk. PS. Czy Widiowy7 z militisa to ty?
  8. takie miały być. Mnie nie obchodzą rysunki "modelarskie", a pisałem to tak, żeby powstała książka jaką bym sam chcial przeczytać ze 20 lat temu A to mnie ubodło. Miały trzymać skale. Co prawda nie wszędzie się dało ( ponizej pewnej grubości plyty po prostu dawałem kreske, bo inaczej się nie wydrukuje, ale pancerze od 100 mm w górę sa w skali ), ale teraz tak bez emocji jak patrzę - to zgoda. Nie wszystko trzyma skale. np. długości czy średnice luf to nie zawsze tak jak powinno być.... Sorry A to najmilsze co mogłem usłyszeć. O to w nich chodziło - żeby jasno i czytelnie pokazać o co chodzi. Niestety przyznaje bez bicia - rysunki w formie elektronicznej wyglądają o wiele lepiej. Po wydruku niektóre elementy się pozlewały, przez co traci się na czytelności, ale da się jakoś przezyc Chcialem zeby pokazywaly problemy i do tego byly w skali ( mniej wiecej ), żeby od razu gołym okiem było widac różnice w wielkości. Modelu na ich podstawie się nie zbuduje i nie to bylo ich celem. pozdrawiam Maciej Chodnicki
  9. Pollen i Dreyer to już początek XX wieku. Dokładne daty, to nie pomnę, ale też ciężko dokładnie określić, czy chodzi i początek prac czy konkretny działający system. Zresztą z kompltenie działającym systemem to też będą problemy, bo ciągle powstawały kolejne wersje które miały coś nowego i usuwano problemy z poprzednimi Generalnie - początek prac to tak koło roku 1905-1906 Pierwsze jakoś tam działające egzemplarze Dreyera ( dość prymitywne i jeszcze nie kompletne ) to bodaj 1912 rok. Pollena to tak mniej wiecej środek I Wojny Światowej. Też ciężko powiedzieć dokładnie kiedy, bo jest pewna różnica pomiędzy tym, że Pollen powiedział, że ma działający system a zainstalowaniem go na okręcie i stwierdzeniem, że naprawdę działa, a nie że się mówi że działa. Ten żyrokompas co to go nie było, to nie chodziło o to czy w ogóle żyro jest, bo to wymyślono parę lat wcześniej, tylko czy jest w wersji takiej, że nadaje się do sprzężenia z systemem kierowania ogniem. Jeszcze w 1912 były z tym problemy.
  10. Owszem to prawda, ale to okres znacznie późniejszy. Tak z pamięci, to zaczęli Francuzi pod koniec lat 30-tych, a reszta świata przeszła w okresie II Wojny Światowej. Dzięki tym kolorkom udało się niedawno Robertowi Lundgrenowi ustalić, że najdalsze trafienie w historii to uzyskał Yamato pod Samar. Z odległości dobrze ponad 30 km.
  11. System syntetyczny na podstawie zbieranych danych o odległości i kierunku do celu, oraz własnej prędkości i kursie, starał się wyliczyć kurs i prędkość przeciwnika. Albo w wersji „względem nas”, albo w wersji „względem ziemi”. Po wyliczeniu kursu i prędkości wyliczano przewidywane położenie celu w określonym czasie, porównywano z obserwacjami bieżącymi. Jak się pozycja wyliczona z obserwowaną nie zgadzały, to poprawka. Do skutku aż się obserwacje zgadzały z obliczeniami. Wtedy znaczyło że mamy poprawny kurs i prędkość przeciwnika. To szło do obliczeń na kąty podniesienia i kierunku dział. Czy dalej szły „raty” czy inne wartości, nie ma znaczenia. System miał ogromne zalety względem poprzedniego. Jak się już znało kurs i prędkość, można było teoretycznie kurs i prędkość własną zmieniać do woli, nie rozwalało to obliczeń. Jak się straciło z oczu przeciwnika, to wciąż można było z niego skutecznie trafiać, jeśli tylko nie zmienił kursu i prędkości. Takim systemem był Argo Clock Pollena, czy amerykański Ford Mk I System miał jednak poważną wadę – był bardziej skomplikowany i wymagał o wiele bardziej skomplikowanych obliczeń. Była to niebanalna sprawa w tamtych czasach. Co gorsza w czasie kiedy Pollen ( cywil, szczur lądowy ) zaczynał pracę nad swoim systemem to nie mógł on w ogóle działać. Nie było nawet odpowiedniego żyrokompasu pozwalającego na odsianie myszkowania!
  12. System "analityczny" bazował na bieżących obserwacjach. Na bazie obserwacji wyliczano "range rate" i "bearing rate", czyli po naszemu szybkość zbliżania się i zmiany kierunku. Wyjaśnienie będzie z użyciem może nie całkiem zgodnych pojęć fizycznych, ale chcę żeby było zrozumiałe. Jeśli mamy jakiś przemieszczający się przedmiot ( w uproszczeniu zakładamy ruch jednostajny prostoliniowy ) to jego kierunek możemy rozłożyć na dwie składowe - jedną "na wprost do nas", drugą "prostopadłą do nas" Czyli jak coś idzie idealnie "na nas" to jego prędkość składa się ze składowej "do nas" takiej jak jego prędkość, z składowa poprzeczna jest "0" Jak coś nas mija, to składowa "do nas" ( czyli zbliżania się ) wynosi zero, ale prostopadła ma wartość prędkości tego co nas wyprzedza. Oczywiście w pozostałych przypadkach mamy do czynienia z sytuacją pośrednią. Teraz trochę geometrii bez rysunku. Zakładamy najprostszy przypadek - cel oraz my poruszamy się ze stałą prędkością tym samym kursem. Cel jest od nas, powiedzmy 10 węzłów szybszy. Jest za nami w odległości 40 km z tyłu, 4 km w bok. Na początku jak go obserwujemy to w zasadzie zmieni się tylko odległość. Zmiana kierunku będzie niemal niemierzalna. Czyli "range rate" będzie 10 węzłów ( prawie ) "bearing rate" będzie prawie zero. Jak cel nas dogoni i będzie akurat dokładnie obok nas i będzie nas wyprzedzał, to "range rate" będzie praktycznie zero, a "bearing rate" będzie miało te 10 węzłów ( z różnych względów szybkość zmiany kierunku było wygodnie podawać również w węzłach a nie kątach na sekundę ) Widać z tego, że te "raty" nie są stałe w czasie, nawet jeśli my i cel poruszamy się po równoległych kursach z idealnie tymi samymi prędkościami! Zmieniają się w czasie i zależą od odległości kierunku itd. A co dopiero mówić o przypadku ogólnym gdy poruszamy się różnymi kursami, a do tego zmiennymi... Ale na szczęście szybkość ich zmian ( szybkość zmian szybkości to przyśpieszenie, ale może to pomińmy ) nie była taka wielka i w założonym czasie salwy czy kilku salw można było przyjąć że są stałe. Wynik obliczeń był wystarczająco dokładny by umieścić pociski w pobliżu celu. System analityczny bazował na tych obserwacjach i wyliczonej szybkości zbliżania się celu. Żeby działał okręt strzelający musiał poruszać się ze stałą prędkością i kursem. Nie było możliwości odsiania zmiany kursu własnego oraz zmiany prędkości własnej od zmian odległości do przeciwnika zmieniającej się z powodu różnicy prędkości celu. Matematycy pewnie się z tym nie zgodzą, ale mówię o sytuacji praktycznej. W końcu mówimy o czasach przed komputerowych gdy wszystko trzeba było liczyć przy pomocy maszyn przypominających szwajcarskie zegarki. Jak się przeciwnika zgubiło z pola widzenia, można było od razu przestać strzelać, bo znikały te "raty". Można było teoretycznie jeszcze coś tam strzelić, ale poza paroma salwami, reszta wiadomo, że będzie "panu Bogu w okno" takim systemem była tablica Dreyera - najbardziej rozwinięta na Hoodzie. System syntetyczny działał inaczej. Ale to potem.
  13. Jednak chociaż skrócę to co pisałem na historykach, zeby całość miała jakiś sens Pod koniec XIX wieku Sir Percy Scot z Royal Navy wprowadził nowe metody strzelania. Poprzednio każde działo strzelało sobie ( znaczy prawie sobie - każda wieża sobie, a działa w kazamatach były grupowane po kilka, zwykle 3 do 4 i strzelały w grupach, ale raczej nie salwami, tyle że dowodzone przez jednego człowieka ). Jak słusznie zauważył Gregski koło celu robiła się kipiel i ciężko było jakkolwiek korygować ogień. Do tego strzelano przy stałej pozycji działa w stosunku do pokładu. Trzeba było więc czekać aż się pokład odpowiednio ustawi względem wody, żeby trafić w cel. Nie dość, że zmniejszało to szybkostrzelność to jeszcze wprowadzało błędy. Nie zawsze było takie oczywiste kiedy ten pokład jest poziomo a do tego są pewne opóźnienia pomiędzy decyzją "że strzelamy" a faktycznym wystrzeleniem. To opóźnienie powoduje, że strzelamy pod nieco innym kątem niż chcielibyśmy i nie zawsze to opóźnienie daje się dodać jako poprawkę do systemu kierowania ogniem ( zwłaszcza jak takiego systemu nie ma, to jest pewien problem z dokładaniem poprawki , a jak pamiętamy w tym czasie SKO brak ). Scot wpadł na dość prosty w swojej rewolucyjności pomysł. Działo miało nie być na stałe przymocowane do pokładu, lecz obsługa miała nim ciągle celować w przeciwnika i kompensować na bierząco wszelkie przechyły czy myszkowanie. Taka "ręczna stabilizacja" Do tego artyleria na okręcie była pogrupowana na części zawierające takie same działa po kilka sztuk dowodzonych przez jednego oficera. Każda z grup miała strzelać w inną, ściśle określoną część okrętu celu, tak żeby łatwiej można było odróżnić ewenatulane pomyłki w celowaniu. Efekt zmian był dramatyczny. Na ówczesnym dystansie ( bodaj coś koło 2 km ) uzyskiwano kilkanaście do powiedzmy dwudziestu paru procent trafień. Krążownik Scotta uzyskał ponad 80. Ten "continous aim" - czyli ta "ręczna stabilizacja" działa dawała się wówczas zastosować do dział średnich. Jak Scot dowodził krązonwikiem Terrible ( bliźniak Powerful - ten wielgaśmy co do w połowie lat 90-tych XIX wieku drównywał wielkością krążownikom waszyngtońskim ), to się okazało, że nawet działa 9,2 cala ( 234 mm ) mogą być tak "stabilizowane" w praktyce, nawet jak są zamontowane w wieżach o beznadziejnej ( jak na brytyjskie standardy ) konstrukcji. I tu mamy początek prac nad pancenrikami monoklibrowymi. Wówczas wydawało się, że największe działa które da się jeszcze tak stabilizować to mają kaliber w granicach 250 mm. Wszystko co cięższe nie bardzo. Taka stabilizacja pozwalała na zwiększenie celności na dotychczasowym dystansie, oraz pośrednio na trafianie z większych odległości! Pojawiały się wizje, że okręt z większą ilością dział koło 250 mm będzie mógł trafiać dalej niż okręt z działami koło 300 mm. W takim ukladzie jaki pożytek z cięższych dział, jak lżejsze mogły trafiać dalej? Ale cięższe mogły trafiać skuteczniej. Stąd Francuzi zbudowali Dantony w czasach drednotów i decyzja ta na czas jej podjęcia była jak najbardziej sensowna. Ówczesne francuskie 305-tki strzelały raz na 2 minuty i nie mogły być tak "stabilizowane" 240-tki raz na minutę ( mniej więcej ) i mogły być tak "stabilizowane". W efekcie skuteczny zasięg 240-tek miał być większy! Jakby co to można było je wykorzystać do wstrzelania się w cel i starym sposobem przeliczyć odległość i użyć jej do nastawów 305 tek. Okręt z samymi 305 tkami nie miał na to szans. Brytyjczycy nie mieli tego problemu. Co prawda w czasie projektowania drednota jeszcze nie mogli tak "stabilizować" 305 tek, ale dzięki zastosowaniu napędu hydraulicznego, przewidywali, że po wymianie pomp na mocniejsze ( a reszta systemu taka sama bez zmian ) uda się uzyskać taką "stabilizację" nawet najcięższych dział. Do tego te ich 305 tki strzelały już dwa razy na minutę ( przynajmniej miały strzelać te aktualnie projektowane ), w efekcie decyzja o drednocie była łatwiejsza ( co nie przeszkadzało chwilę wcześniej rozpocząć budowy Lordów Nelsonów ) Zauważcie, że mamy do czynienia ze zwiększaniem dystansu walki, bez jakiegokolwiek SKO. Jedynie wynoszono wyżej obserwatra który z masztu miał patrzeć czy pociski padają poprawnie, czy też potrzeba jakiś poprawek. O poprawkach i wynikającej z nich potrzebie przeliczników potem Czy różnica między SKO "analitycznym" i "syntetycznym" jest jasna czy wyjaśniać?
  14. Starcia musiały trwać dlużej, niż te "przeliczeniowe" 20-40 minut, po ktorych to już nie mamy amunicji. Zakładając nawet "tylko" 5 strzałów na minutę dla śreniego działa, to po 15-20 mintach z taką szybkostrzelnością ciągłą pewnie doszłoby do uszkodzenia działa z przegrzania. A załogę to pewnie zamierzano przemieszczać podczas chwilowej przerwy w walce, albo gdy okoliczności na to pozwalały
  15. Problem logistyczny z dostarczaniem odpowiedniej amunicji na okręcie to dawało się rozwiązać. Oddzielne ciągi dla każdego kalibru. Dostarcznie pocisków i ładunków do baz trochę komplikowało sprawę, ale też można było z tym jakoś żyć, choć łatwo nie było Natomiast zmartwieniem była jednak załoga. Spodziewano się, że podczas bitwy w jednym rejonie okrętu zostanie wybita część załogi, ale działa zostaną nieuszkodzone. Dla odmiany w innym działa może szlag trafić, ale załoga przeżyc. Logiczne było przetransferowanie załogi z jednego miejsca w drugie. Ale tu trudność - te działa ~150 obsługiwało się zupełnie inaczej niż te ~210. W efekcie takie proste transfeery pomiędzy poszczególnymi stanowiskami wcale nie były takie oczywiste. A w stresie bitwy wszelkie czynności przy dziale trzeba robić automatycznie, bo inaczej katastrofa murowana. A co do "zapasowej załogi" to nie taka prosta sprawa. Załoga ówczesnego pancernika to jakieś 700-900 osób, z czego tak 1/3, może nawet więcej to do obsługi artylerii. Drugi komplet ludzi to kolejne ze dwie setki luda na okręcie, który nie ma zbyt dużo miejsca dla załogi. A trzeba ich jeszcze wyżywić, ubrać i zapewnić sedesy. Wbrew pozorom jak to nie taka banalna sprawa, a na zasranym ( dosłownie ) okręcie to się słabo pływa i walczy...
  16. Na przełomie XIX i XX wieku konstruowano już okręty z trzema kalibrami dział artylerii głównej. Tak to nie pomyłka – działa kalibru koło 150 mm ( u Francuzów 138 ) były przeznaczone do niszczenia pancerników, w związku z czym należy je uważać za artylerię główną. Do samoobrony przed torpedowcami to montowano działa 37, 47, 57, 65, 76, 88, 100, 102 i 105 mm ( zależy od floty, różne warianty ). Co prawda te 150-tki też mogły do tego służyć, ale nie takie było ich przeznaczenie! One miały strzelać pociskami burzącymi do wrogich pancerników. Te trzy kalibry – każdy miał swoje ściśle określone zadania. 150-tki ( czy jaki był tam ten kaliber w danym momencie na danym okręcie ) miały strzelać pociskami burzącymi i niszczyć części kompletnie nieopancerzone wrogich pancerników. Wywoływać pożary, wybijać obsługę czy rozwalać artylerię anty torpedowcową. Działa koło 200 mm ( znów różne podwarianty ) miały strzelać już pociskami przeciwpancernymi. Miały przebijać pancerz kazamat czy wież artylerii średniej przeciwnika i je niszczyć. Nie mogły zadawać śmiertelnych ciosów, ale istotnie miały zmniejszać potencjał bojowy wrogiego pancernika. Najcięższe działa miały zadawać śmiertelne ciosy. Nie wszędzie budowano takie okręty, wielu uważało, że to bez sensu. Powody dość oczywiste – wspomniane przez Gregskiego problemy z celowaniem i koordynacją ognia. Z różnych powodów tu i ówdzie parę takich typów powstało. Tu wkracza na arenę procedura opracowana przez Sir Percy Scotta, pisałem o niej kiedyś na historykach. Powtarzać się? I procedura francuska dzięki której można było zwiększyć dystans walki. Francuzi kombinowali tak, że najpierw wstrzeliwali się artylerią średnią. Jak uzyskali obramowania to mieli odległość do celu i mogli przejść na strzelanie z tymi nastawami artylerią ciężką. Oczywiście działało to tylko jak ani odległość ani namiar do celu się specjalnie nie zmieniały. Tu trzeba by wspomnieć o geometrii i jak się zmienia kąt i odległość do przeciwnika nawet w najprostszym przypadku jak cel oraz okręt strzelający płyną stałym kursem ze stałą prędkością. Wspominać, czy to oczywiste jest?
  17. @Speedy Pod Cuszimą te komunikaty przesyłano właśnie „głuchym telefonem”, nie rurami głosowymi. Nie spotkałem informacji czemu, ale przypuszczam, że po prostu urządzenia kierowania ogniem zamontowano w ostatniej chwili w miejscu, pierwotnie nie przewidzianym do tego miejsca. Czasu na zamontowanie rur już zabrakło, stąd taki a nie inny efekt. Oczywiście spadek dystansu miał wiele wspólnego ze wzrostem skuteczności, ale „niesłyszenie” komend z „centralnego sterowania artylerią” też. Po prostu były przekazywane z takim opóźnieniem a do tego pewnie na tyle przekłamane ( niech mi kto udowodni, że za każdym razem jak kto usłyszał i przekazał dalej, to na pewno nie było pomyłki ). A wracając do artylerii Przez te ostatnie 10 lat XIX wieku w artylerii nastąpił ogromny postęp. W pancerzach zresztą też. Jeśli chodzi o artylerię średnią, to wzrastała jej moc, zarówno jeśli chodzi o prędkość wylotową pocisków, konstrukcję pocisków jak i kaliber. Jeśli chodzi o pancerz, to montowano coraz grubszy na coraz większej powierzchni kadłuba, oraz powstały nowe metody jego ulepszania ( znaczące skoki w interesującym nas okresie – utwardzanie powierzchniowe metodą Harveya oraz nieco później Kruppa ). Ulepszenie pancerza wymuszało zwiększenie siły ognia artylerii średniej, która nie była w stanie sprostać pancerzom nowych pancerników. Zaczął więc wzrastać jej kaliber. Tu ograniczeniem okazały się możliwości człowieka. Artyleria średnia była ładowana ręcznie. Uważano wówczas, że człowiek mniej się psuje od mechanizmów. Do tego okręt z ręcznym ładowaniem dział mógł być lżejszy. Ale ludzie nie bardzo mogą dźwigać pociski ważące więcej jak jakieś 50 kg, co odpowiadało kalibrowi w granicach 150 mm ( u Francuzów ~160, bo oni wtedy używali bardzo lekkich jak na kaliber pocisków, ale o wielkiej prędkości wylotowej, nieraz nawet ponad 900 m/s – tak w XIX wieku takie osiągi. ) Niemcy zastosowali na dwóch ostatnich predrednotach 170-tki, które okazały się porażką, bo pociski były za ciężkie dla ręcznego ładowania. Amerykanie uważali, że mają pod dostatkiem pudzianów i arnoldów, dzięki poborowi z farm, ale okazało się, że nawet dla amerykańskich pudzianów ~75 kg pocisk kalibru 7 cali ( 178 mm ) to jednak trochę za dużo i działa te okazały się taką samą, albo i większą porażką od niemieckich. Znaczy samo działo może i nie było takie złe, ale ludzie po prostu nie wyrabiali z dostarczaniem pocisków, w efekcie szybkostrzelność była żenująca. Wszystko co było cięższe wymagało mechanicznego ładowania, jeśli miało być skuteczne. W tym czasie nadal przewidywano okładanie się pociskami z odległości 2-3 km, niech będzie 4, więc szybkostrzelność miała krytyczne znaczenie. Mechaniczne ładowanie komplikowało całą sprawę i zwiększało masę. Pozostawała kwestia co robić – więcej nieco lżejszych dział, czy mniej cięższych. Dobrym przykładem jest typ King Edward VII – planowany z 8 działami 190 w dwulufowych wieżach, zbudowany z 4 działami 234 mm w jednolufowych. Przy mechanicznym ładowaniu szybkostrzelność takich pukawek bardziej zależała od konkretnej konstrukcji niż kalibru czy masy pocisków. Dobry przykład do wspomniana brytyjska 234-ka. Mogła strzelać 4-5 razy na minutę pociskami ważącymi 172 kg, podczas gdy produkowana w tym samym czasie amerykańska 203-ka mogła strzelać 1-2 razy na minutę pociskiem 118 kg. W efekcie dwa brytyjskie działa 234 mm mogły w ciągu paru minut wyrzucić więcej pocisków niż 4 czy 6 amerykańskich 203 mm, do tego strzelając o połowę cięższymi pociskami! Tak – brytyjskie działo 234 mm strzelało tak samo szybko jak amerykańska 152 ka, a znacznie szybciej niż amerykańska 178-ka. Tym jakoś amerykanie się nie chwalą. Brytyjska 152 ka tego okresu mogła strzelać do 8 razy na minutę. Niby więcej, ale nie tak znowu dużo więcej, a pociski ważyły trzy-cztery razy mniej. Przewidywany spadek szybkostrzelności pomiędzy działami 234 a 254 mm nie był taki wielki, a 254 miała już wystarczającą siłę by z przewidywanych wówczas odległości przebić większość pancerzy ówczesnych pancerników. I tu zaraz będzie o strzelaniu z paru kalibrów, ale musi chwilę potrwać. Sorry.
  18. na ten temat to mam napisać w drugim tomie przy okazji omawiania rewolucji jaką przyniósł Dreadnought. Ale niedługo napiszę tu, tylko muszę znaleźć chwilę.
  19. Wiesz, w czasie kiedy je projektowano, w zasadzie nie było zagrożenia minowego, a w każdym razie niwielkie Wszystkie co do jednego ciężkie ówczesne okręty były opalane węglem. Brytole co prawda coś tam kombinowali ze szczelnymi grodziami i wrzucaniem węgla do kotłowni "z góry", ale nie dawało to pozytywnych efektów "paleniskowych". A jak masz drzwi "wodoszczelne", w grodzi przy burcie, to wiadomo że będą one ciekły. Zwłaszcza jeśli przez nie targa się węgiel, to są one otwarte, po uszkodzeniu okrętu nie zawsze ( nigdy? ) daje się je zamknąć, a nawet jak zamkniesz, to przecież są tam po drodze jakieś kamienie skutecznie obniżające szczelność. Pozostałe grodzie też tak średnio szczelne, a napływ wody taki, że go nie zatrzymasz nawet najlepszymi pompami. W efekcie napływu wody nie da się zatamować i przez kolejne zalewanie pomieszczeń ( progresive flooding ) okręt tonie. Tak było u dość dobrze zabezpieczonych jednostek brytyjskich. U francuzów, które nie dość, że miały gorsze zabezpieczenia, to do tego ten nieszczęsny zawał burtowy, wszystko działo się bardzo szybko. Bodaj Gaulois toną w tempie zanurzania się okrętu podwodnego.
  20. Owszem, to co pisałem dotyczyło głównie XIX wieku, ale nie tylko. Oczywiście problemy są te same czy w XIX czy XXI wieku – morze faluje tak samo. Tyle, że potem były metody radzenia sobie z tym. Ale wracając do tematu. Na początku lat 90-tych XIX wieku ciężka artyleria strzelała raz na kilka minut. Najlepsze pod tym względem ciężkie działa brytyjskie raz na 1,5-2 minuty. Francuzi gdzieś raz na 3, Rosjanie raz na 5 ( a i raz na 17 też się zdarzało ), na osiągu ciężkich dział „made in USA” lepiej spuścić zasłonę milczenia. Nie kopmy leżącego. Jakby tego było mało, to na czas ładowania trzeba było zwykle nie tylko opuszczać ( czy podnosić ) działa, ale wręcz obracać całą wieże, czy czubek berbety, gdyż ładowanie było możliwe tylko przy obrocie dział wzdłuż kadłuba! Ba, niektóre konstrukcje ( głównie francuskie ) przed obrotem wież, musiały je najpierw unieść w górę. W pozycji spoczynkowej całą powierzchnią opierały się na pokładzie i wtedy mogły strzelać, a do obrotu musiały się podnieść. Strzał w pozycji podniesionej to murowane trwałe wyłącznie wieży z walki. Jak to wpływało na szybkostrzelność i możliwość celowania nie muszę chyba tłumaczyć. Jednocześnie w tym czasie pojawiła się artyleria średnia kilka do kilkunastu razy na minutę. Pierwsze takie modele pojawiły się oczywiście w najbardziej konserwatywnej marynarce świata – czyli Royal Navy. Wiadomo, że najszybsze wprowadzanie na szeroką skalę nowości to sama kwintesencja konserwatyzmu W efekcie mieliśmy sytuację gdzie pancernik z ciężkich dział mógł strzelić raz na kilka minut, a ze średnich kilka do kilkunastu na minutę. Co prawda jedno trafienie z ciężkiego działa mogło mieć definitywne konsekwencje, ale też niekoniecznie ( bo pancerniki były dobrze chronione ), ale w tym czasie jedno działo średnie mogło wywalić kilkadziesiąt pocisków. Co prawda nie mogły one być krytyczne, ale na pewno robiły szkody. Ciężkie pociski też zwykle „tylko robiły szkody”. Do tego średnich dział było kilka razy więcej – czyli w czasie gdy ciężkie działo mogło trafić raz czy dwa, średnia artyleria mogła uzyskać kilkaset trafień. ( wciąż pamiętamy, że strzelamy „na wprost” ) Jak widać pancernik wyposażony wyłącznie w ciężką artylerię raczej nie miał szans w starciu z pancernikiem który poza ciężką artylerią miał ileś tam dział średnich. Dlatego konfiguracja Brandenburgów, z 6 ciężkimi działami i praktycznie niczym więcej nie przyjęła się ( te 280-tki to były wciąż modele na proch brązowy, które musiały się obrócić do pozycji ładowania, a po obrocie się ładowały jeszcze ze 2-3 minuty ). W końcu nie dało się całego pancernika obłożyć pancerzem. Jakby się udało, to byłby on cienki do przebicia przez ciężkie działa – czyli po co? A jak miał chronić przed ciężkimi pociskami, to nie mógł obejmować całego kadłuba. Okręt który ciągle obrywa kolejne trafienia, ma zmasakrowane części kadłuba, nadbudówki, pożary itd., na pewno traci na możliwości prowadzenia walki, aczkolwiek zniszczyć się go tak nie da. Ale obezwładnić to już tak. Na przełomie XIX i XX wieku sprawa wyglądała już nieco inaczej, ale to potem.
  21. OK, żeby reszta miała sens, trzeba wspomnieć o specyficznych problemach strzelania na morzu. Nie będę się powtarzał, zamieszczę kawałek mojej książki ( na ostatniej prostej do druku ) Sprawa wydaje się dość banalna. Żeby trafić w cel, wystarczy odpowiednio ustawić działo i wystrzelić. Reszta dzieje się sama. Dba o to grawitacja, bezwładność i opory powietrza. Teoretycznie dwa takie same pociski wystrzelone z tego samego działa przy pomocy takiego samego ładunku miotającego, pod tym samym kątem trafią dokładnie w to samo miejsce. Zależność uzyskiwanego zasięgu od kąta podniesienia można sprawdzić empirycznie podczas testów poligonowych. Nawet przy braku jakichkolwiek przeliczników, dostępne są tabele. Wystarczy oczytać odpowiednią wartość ( albo nawet wyskalować wskaźnik przy dziale w metrach zasięgu a nie stopniach poniesienia ) i po temacie. W przypadku dalekonośnej artylerii lądowej przeznaczonej do niszczenia umocnień, jest to prawie prawda. Wroga forteca, którą chcemy zniszczyć, raczej nie będzie się przesuwać. Nasza armata może być stabilnie przymocowana do ziemi. W razie czego można oddać kilka strzałów dla korekty odległości i potem największym zmartwieniem jest czy przeciwnik nie trafi nas zanim my zniszczymy jego. Można było sobie nawet pozwolić na używanie wielu różnych dział o skrajnie różnej charakterystyce balistycznej ( a więc innej zależności zasięgu od kąta podniesienia oraz różnym czasie dolotu pocisku do celu ). Jednym działem się wstrzelało w cel, po odczytaniu przy jakim kącie poniesienia uzyskaliśmy trafienie, automatycznie uzyskiwano odległość do celu. Odległość tą można było wykorzystać do nastaw innych dział. Cel zwykle był duży i nieruchomy, więc i o trafienia łatwiej. A nawet jeśli był ruchomy to raczej powierzchniowy. Czołgów nie było, a w przypadku strzelania z ciężkich dział do nacierającej piechoty, raczej nie celowano w pojedynczego żołnierza. W takim układzie pewna naturalna niecelność dział nie miała większego znaczenia ( z uwagi na niedokładność wykonania lufy, pocisku, ładunku miotającego, minimalną różnice w kącie podniesienie pomiędzy strzałami, zużycie lufy czy nawet inną prędkość wiatru, ciśnienia, temperatury czy wilgotności w momencie strzału, przy dużych odległościach dwa różne pociski wystrzelone z jednego działa nigdy nie trafią w to samo miejsce ). Nie dziwota, że na lądzie w XIX wieku spokojnie strzelano na kilkanaście, czy nawet więcej kilometrów, z całkiem niezłymi wynikami. W przypadku okrętów sprawa wyglądała nieco bardziej skomplikowanie. Strzelanie na morzu. W przypadku artylerii lądowej, o ile pominiemy przypadki ruchów tektonicznych czy partactwa ekip montujących, położenie działa względem ziemi nie zmienia się w sposób niezamierzony. W związku z tym wszelkie korekty kąta podniesienia czy kierunku będą obowiązywały przy kolejnych strzałach. Na okręcie nie jest tak różowo. Owszem działo jest zwykle dość solidnie przymocowane do pokładu, tyle że pokład niezmiernie rzadko jest nieruchomy. Nawet przy braku falowania, okręt minimalnie kołysze się na wodzie, bądź to z powodu wiatru, bądź minimalnie zmieniającego się rozkładu mas. Jeśli występuje jakieś falowanie, jednostka kołysze się wzdłużnie i poprzecznie. Przy czym kołysania te mają różny okres trwania i do tego nie są stałe. Z przechyłu na przechył trochę się różnią. Jakby tego było mało, zależą od wysokości i długości fal. Jeśli do tego jednostka nie stoi w miejscu, to podczas tych kołysań na ster i kadłub działają różne siły, które dążą do wytrącenia okrętu z kursu którym się on porusza. Swoje dokłada też wiatr działający na kadłub i nadbudówki. Wymaga to korekty od sternika, jeśli jednostka ma płynąć mniej więcej w tą stronę w którą my chcemy a nie w którą ustawia nas natura. Dzięki temu mamy myszkowanie, oczywiście w żaden sposób niemożliwe do przewidzenia ( w każdym razie niezbyt dokładnie ). Zmiana kursu z jakim porusza się jednostka, automatycznie zmienia ustawienie względem fali oraz wiatru, co przekłada się na inną wielkość przechyłów podłużnych i poprzecznych. Jeśli zwrot jest robiony gwałtownie to mamy jeszcze dodatkowy przechył spowodowany zwrotem. Już samo to powinno wystarczyć by wyobrazić sobie problem z celowaniem na morzu. Każda zmiana położenia pokładu względem powierzchni wody przekłada się na zmianę kierunku lub odległości strzału. Nader często na obydwie wartości jednocześnie. Przyjmijmy najprostszy przypadek. Strzelamy do nieruchomego celu, działami ustawionymi prostopadle do płaszczyzny symetrii kadłuba. Działo jest ustawione równolegle do pokładu. Przechył podłużny nie wpływa na celowanie działem ( chwilowe zmiany wysokości położenia działa nad powierzchnią morza, można spokojnie pominąć ). Przechyły poprzeczne, powodują, zmiany kąta poniesienia lufy względem powierzchni morza, a więc przekładają się na zasięg strzału. Nader rzadko zdarza się strzelanie przy zerowym kącie podniesienia. Dla innych kątów sytuacja się komplikuje. Przy większym kącie pdoniesienia, przechyły boczne działają tak samo, ale przechyły podłużne powodują zmianę kierunku celowania ( patrz rysunek ). Na szczęście przechyły podłużne, zwykle nader szybsze od poprzecznych, mają mniejszą amplitudę, dlatego zmiana kierunku nie jest aż tak wielka. W przypadku strzelania dokładnie przed dziób czy rufę, sytuacja jest dokładnie odwrotna. To co poprzednio zmieniało kierunek, teraz zmienia odległość a to co zmieniało odległość teraz wpływa na zmianę kierunku strzelania. Przechyły poprzeczne były zwykle większe, dlatego spodziewana celność dalekodystansowego ognia w sektorach dziobowych była mniejsza. Przynajmniej od czasu gdy zaczęto strzelać na odległości większe niż „na wprost”, do czasu opracowania odpowiednich systemów kierowania ogniem, które wprowadzały poprawki. Do tego dokładamy jeszcze myszkowanie jednostki, które wpływa na kierunek strzelania, a jeśli akurat okręt znajduje się w przechyle to i odległość. Widać już zarys obrazu trudności w strzelaniu na morzu. Jakby tego było mało, to cel w postaci nawet największego pancernika, ma niemal znikomą wielość w porównaniu z fortecą czy zgrupowaniem wojsk. Pomiar odległości. Do tej pory jeszcze w ogóle nie zajmowaliśmy się problemem pomiaru odległości. W przypadku ostrzału fortecy nie był to tak wielki problem. Od czasów starożytnych znano funkcje trygonometryczne i różne metody użycia ich do pomiaru odległości bez konieczności zbliżania się do celu. W przypadku walk na morzu, większość tych metod nie sprawdzała się. Próby użycia teodolitu dały opłakane wyniki. Systematyczne przechyły jednostki własnej skutecznie uniemożliwiały praktyczne wykorzystanie danych odczytanych z urządzenia. Jeśli akurat morze w ogóle nie falowało, a osoba dokonująca pomiaru miała wystarczającą wprawę by być w stanie używać tego urządzenia, pojawiał się problem co dokładnie mierzyć. By całość działała, potrzebne były dwie wartości. Kąt „rozwarcia” oraz znana długość lub wysokość celu. Jeśli znano te dwie wartości, co za pomocą funkcji trygonometrycznych można było obliczyć odległość. Niestety pojawiała się pewna trudność. Niezmiernie rzadko okręt przeciwnika był ustawiony idealnie burtą do nas. Najczęściej był zwrócony pod jakimś kątem. Bez znajomości tego kąta ( czyli kursu względnego ) nie można było użyć długości jednostki przeciwnika jako punktu odniesienia. Określenie kursu przeciwnika było jednym z trudniejszych zadań i w ówczesnych realiach było oceniane „na oko”. W takim układzie użycie tej wartości do obliczeń dawało wyniki również „na oko”. W sumie równie dobrze można było od razu odległość mierzyć „na oko”, pomijało się wówczas błędy obliczeń, a wprawne marynarskie oko potrafiło odczytać tą odległość z zadziwiającą dokładnością, aczkolwiek ciągle niewystarczającą do skutecznego prowadzenia ognia na dalekie dystanse. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem było branie pomiarów na wysokość masztu. Niezależnie od kursu względnego, masz był zawsze tak samo wysoki. Ale tu pojawiał się problem, gdyż rzadko znano dokładną wysokość masztu a poza tym, z większej odległości i przy nawet niewielkim ograniczeniu widoczności, nie bardzo dawało się stwierdzić gdzie dokładnie jest czubek masztu. W efekcie pomiary były nader mało dokładne. Innym pomysłem było wykonywanie pomiarów z dziobu i rufy okrętu, czy innych miejsc na jednostce. Teoretycznie powinno to dawać doskonałe wyniki. Powstawał w ten sposób „wirtualny dalmierz” o bazie optycznej kilkudziesięciu metrów. Odległość między teodolitami znano z dużą dokładnością, wystarczyło tylko odczytać kąty obrotu teodolitów względem kursu jednostki i po sprawie. Wyniki były tragiczne. Okręt myszkował, nie było możliwości zsynchronizowania odczytów. Przenośnego radia jeszcze nie znano, podobnie jak dalmierzy laserowych, silników automatycznie synchronizujących się i wielu innych rzeczy. W efekcie odczytane kąty tak różniły się między sobą, że wyniki obliczeń dokonanych na ich podstawie były nic nie warte. Znów lepiej było oceniać odległość „na oko”. Doświadczony marynarz uzyskiwał lepsze wyniki niż to co otrzymywano przy pomocy tej metody. Do czasu zbudowania pierwszych dalmierzy, nie było mowy o skutecznym pomiarze odległości na morzu. Bez znajomości aktualnej odległości do przeciwnika, nie było mowy o skutecznym dalekodystansowym ogniu. Najlepsze co można było zrobić – to strzelanie „na wprost”. Przy bardziej skomplikowanych trajektoriach bardziej realne było pozbycie się całego zapasu amunicji bez żadnych efektów niż realne zaszkodzenie przeciwnikowi. Aż do połowy lat 90-tych XIX wieku, nie było żadnego wystarczająco precyzyjnego dalmierza, by nadawał się do kierowania artylerią na morzu. Pierwsze urządzenie, które nadawało się do tego celu, zostało wyprodukowane w brytyjskiej firmie Barr & Stroud w 1893 roku. Strzelanie do ruchomego celu. Do tej pory sprawa była prosta – strzelaliśmy do nieruchomego idealnie widocznego celu. Zwykle jednak przeciwnik się porusza. W takim przypadku musimy strzelać nie w niego lecz w miejsce gdzie będzie się on znajdował w momencie gdy nadlecą tam nasze pociski. Czas lotu pocisków zależy od odległości na jaką strzelamy. Z kolei odległość jaką przebędzie cel zależy od czasu lotu pocisków. Wartość poprawki nakładanej do dział, uwzględniającej ruch celu zależy od odległości na której cel się znajduje, oraz kierunku i wzajemnego położenia celu i okrętu strzelającego. Dodamy do tego problemy z widocznością. Na niektórych akwenach jest więcej dni z ograniczoną widocznością przez mgły czy deszcze, niż dni z przejrzystym powietrzem. Dodatkowo widoczność ograniczają dymy z kominów czy powstające w momencie strzału. W czasie gdy okręty były opalane węglem, ilość dymów wydobywających się z kominów przypominała niemal celowo stawianą zasłonę. Swoje dokładały też strzały. Każda salwa oznaczała dodatkową chmurę pokaźnych rozmiarów. Jeśli ten cały kopeć nie został rozwiany przez wiatr, bądź wiatr był niesprzyjający dla strzelającego, cel mógł być przesłonięty niczym celowo stworzoną zasłoną dymną, a swoje mogły dokładać jeszcze pożary na uszkodzonych jednostkach. W takiej sytuacji nawet pojedyncze trafienie staje się problemem na pewno nie trywialnym. Do zniszczenia dobrze opancerzonego przeciwnika potrzeba było wiele trafień. Jeżeli dowodzący okrętem nie chciał pozbawić się całego zapasu amunicji bez uzyskania rozstrzygnięcia, to można było zapomnieć o jakichkolwiek dalekodystansowych pojedynkach. Do czasu wprowadzenia zaawansowanej mechaniki precyzyjnej ( a później elektromechaniki i elektroniki ), na morzu strzelano „na prost” i nawet 3-4 km były uważane za daleki dystans, w czasach gdy na lądzie z powodzeniem strzelano na kilkanaście, albo i więcej kilometrów. Problem nie sprowadzał się do donośności dział – akurat łatwiej było na okręcie umieścić ciężki egzemplarz niż na lawecie polowej – lecz celowości strzelania na dalekie dystanse. Co ciekawe mimo wszystko na okrętach montowano wieże z relatywnie dużymi maksymalnymi kątami podniesienia dział, nieraz nawet do 35 stopni, co dawało maksymalny zasięg ówczesnych dział na poziomie kilkunastu kilometrów. Z czasem gdy prędkości wylotowe wzrastały a pociski stawały się bardziej opływowe, przez co stawiały mniejszy opór podczas lotu w powietrzu, maksymalne kąty podniesienia stopniowo spadały. W czasach pierwszych drednotów standardem było 12–15 stopni, a maksymalny zasięg dział przy tych kątach podniesienia specjalnie się nie różnił w porównaniu z tym co mogły osiągać predrednoty z dziesięć lat wcześniej, strzelające mniej opływowymi pociskami z mniejszą prędkością wylotową, ale pod większym kątem. Później znów zwiększano kąty podniesienia dział, ale to było w czasach gdy na tyle rozwinięto systemy kierowania ogniem oraz procedury strzelania, że strzelanie na dystanse znacząco przekraczające 20 i więcej kilometrów stało się praktyczne. Albo przynajmniej się wydawało, że jest praktyczne, gdyż w rzeczywistości na palcach jednej ręki ( no może dwóch ) można policzyć trafienia uzyskane w ruchome cele w realnym boju na takich dystansach. Stateczność a celność. Do znudzenia można powtarzać banał, że okręt jest zbiorem kompromisów. W każdej dziedzinie. Jak wiemy „kompromis jest to rozwiązanie z którego każdy jest niezadowolony”. Nie istnieje coś takiego jak bezwzględnie „najlepszy” okręt świata. W jednych okolicznościach dana jednostka może faktycznie być najlepsza, ale w innych wypadnie wręcz tragicznie. Oczywiście to czy dana jednostka była udana czy nie zależy od wielu czynników, a przy porównaniach okrętów z różnych krajów warto mieć na uwadze nie tylko wewnętrzne opinie danej floty. Były marynarki które zawsze „miały połowę szklanki pełną” a inne „zawsze pustą”. Niejednokrotnie okazuje się, że okręt na którym w jednym kraju wieszano psy w praktyce sprawdzał się tak samo, albo znacznie lepiej niż inny, w swoim kraju niezwykle chwalony. To co dla jednych było „ósmym cudem świata”, to dla innych dokładnie to samo było niemal „dno sześć metrów mułu i wodorosty”. Stateczność jest jednym z elementów tego wielowymiarowego, zgniłego kompromisu, którego efektem jest okręt wojenny. Dla dużej odporności na ciosy, a konkretniej niesymetrycznego zalania kadłuba wodą, wymaga się od jednostek dużej stateczności początkowej. Okręt który ma bardzo dużą stateczność, będzie się poruszał na fali jak bojka czy spławik na wodzie. Przewrócenie go będzie praktycznie niemożliwe. Niestety będzie również charakteryzował się ostrymi, gwałtownymi i częstymi przechyłami, co negatywnie odbije się na jego właściwościach jako platformy artyleryjskiej. Będzie również powodował nasilanie się choroby morskiej wśród osób na nim przebywających, a szarpanie podczas każdego przechyłu będzie mogło powodować uszkodzenia jednostki. Wyrywanie elementów z zamocowań, wyginanie osprzętu itd. Nader często podkreśla się, że umieszczenie wysoko dalmierza ( jak już go wynaleziono ) powoduje, że można uzyskiwać z niego dokładniejsze odczyty. Owszem, im dalmierz posadowimy wyżej, tym widać z niego dalej oraz więcej ( przy idealnej widoczności ), w związku z czym można brać namiar nie tylko na maszty, ale np. kadłub czy nadbudówki celu. Niestety, jeśli okręt na którym siedzimy jest zbyt stateczny, to umieszczony na wysokości kilkudziesięciu metrów nad powierzchnią morza dalmierzysta, będzie bardziej zainteresowany utrzymaniem się na swoim miejscu niż jakimikolwiek pomiarami. Będą na niego działać tak duże siły, do tego w nie zawsze regularnych odstępach czasu, że nie będzie on w stanie wykonywać swoich obowiązków ( o ile maszt na którym siedzi, się pod nim nie zawali ). Może się okazać, że w takim układzie umieszczenie dalmierza znacznie niżej poprawi odczyt odległości. Po prostu, im bliżej osi obrotu, tym przyśpieszenia linowe jakimi jest poddawana obsługa są mniejsze ( przy tej samej prędkości oraz przyśpieszeniach kątowych ). Do tego przy gwałtownych ostrych przechyłach, trudniej jest ładować działa, oraz znaleźć odpowiedni moment ich wystrzelenia. Wszelkie opóźnienia przy strzelaniu w dużo większym stopni przekładają się na błąd odległości, oraz kierunku jaki uzyskujemy podczas strzelania. Dla artylerzystów idealnie by było, by okręt miał charakterystykę kołysania dokładnie przeciwną. Łagodne powolne kładzenie się na fali i długotrwałe wstawanie. Dużo łatwiej się wówczas celuje, co przekłada się na uzyskanie większej ilości trafień. Taką charakterystykę kołysania mają jednostki o bardzo niskiej stateczności początkowej. W tej sytuacji jakiekolwiek niesymetryczne zalanie kadłuba, mogło łatwo doprowadzić do wywrócenia się jednostki. Prawidłowe dobranie odpowiedniej stateczności nie było sprawą prostą, a jakby tego było mało, wszelkie modernizacje ją zmieniały. Podobnie jak zużywanie zapasów paliwa czy zapasów. Dodam, że przy strzelaniu na duże odległości coraz ważniejsze było dokładne wycelowanie działa. Przy strzelaniu „na wprost”, czy się podniosło działo na 1 stopnień czy 1,5 nie miało aż takiego znaczenia, bo pocisk leciał i tak równolegle do powierzchni wody. Przy większych odległościach, gdy padał bardziej stromo, pomylenie odległości strzelania o powiedzmy 300-400 metrów oznaczało chybienie, albo trafienie. Te 300-400 metrów to była różnica w kącie podniesienia na poziomie 0,1 – 0,2 stopnia.... Dalsze części nadejdą
  22. Nie wiem czy się znam, ale coś tam popiszę. Systemy kierowania ogniem montowano jak tylko się pojawiały. W każdym razie w jakiejś tam ograniczonej ilości. Zresztą początkowo zysk z ich montowania wcale nie był taki oczywisty. Japończycy przed bitwą pod Cuszimą dostali od Brytyjczyków jakieś elementy SKO, które były określone jako „state of the art” z tego okresu. Problem polegał na tym, że były to tylko dalmierze i z dzisiejszej perspektywy bardzo prymitywne przeliczniki. I to wszystko. Przesyłanie komend, czy nawet samych odczytów odległości przebiegało dość osobliwie. Ten co odczytywał odległość mówił ją do kogoś innego. Ten poprzez megafon przekazywał ją dalej. Tamten kolejnemu i tak to trafiało na mostek ( nie pomnę ilu pośredników ). Z mostka przekazywano rozkazy i nastawy do dział dokładnie w ten sam sposób. Jak łatwo się domyśleć skuteczność takiego „głuchego telefonu” nie mogła być rewelacyjna. W efekcie podczas zbliżania gdy „range rate” i „bearing rate” były duże trafić się w nic nie udało ( chyba, że przypadkiem ), a gdy odległość spadła i zgiełk bitwy doprowadził do sytuacji gdzie nikt nie słyszał komend podawanych z SKO tylko strzelał „na wyczucie”, to skuteczność ognia znacznie wzrosła. Jeśli by wyciągać dosłowne wnioski z tej bitwy, to lepiej było żadnego SKO nie mieć, niż mieć. Bo jak się go używało to się strzelało gorzej. System żeby działać, musiał być kompletny – dalmierze, przeliczniki i automatyczny system transmisji danych do dział. Inaczej nie miał sensu. Takie systemy pojawiały się na okrętach dopiero w okolicach I Wojny Światowej. Wcześniej to okres „prób i błędów” i w zasadzie nie miało większego znaczenia czy taki system na okręcie jest czy nie. A mimo to Dreadnought i jego następcy był przystosowany do strzelania na większe odległości. Wynikało z procedur strzelania, choć nie wszyscy ( czy raczej mało kto ) zdawał sobie z tego sprawę. np. dla Niemców drednoty w zasadzie niemal do końca I Wojny Światowej ( no może do początku ) to były w zasadzie predrednoty z arcysilną artylerią pomocniczą ( tak silną, że była taka sama jak główna ), przewidziane do strzelania się na odległościach marnych kilku kilometrów. Nawet ich 150-tki miały służyć do zwalczania pancerników! Pisać dalej?
  23. Napęd parowy okrętów / statków

    I jeszcze pytanie gdzie i na jakich okrętach. Na takich niszczycielach to generalnie przeszli gdzieś na początku XX wieku - na pewno sporo przed I Wojną Światową. Na krążownikach trochę później. Pancerniki to koło 1912 roku czy minimalnie wcześniej ( 1912 to rok rozpoczęcia budowy QE i Nevada, bo przecież liczy się decyzja podjęta o rodzaju napędu, a nie wejścia do służby ). W innych marynarkach różnie. Nie pomnę czy Nagato miał w pełni ropny czy część kotłów z węglem. U Niemców do końca kaizerowskiej foty węgiel + parę kotłów na ropę, z powodu problemów surowcowych. Rosjanie chcieli przejść przy projekcie 1915
  24. Napęd parowy okrętów / statków

    Czy ja wiem czy nie jasno? Ja tam zrozumiałem intencję. A tak jeszcze w ramach wielkości turbin. Jak wspomniałeś jakiś czas temu, nowoczesnej turbiny na statku to się trzeba naszukać ( w porównaniu do wielkości innych "skrzynek" typu kocioł czy przekładnia ) W czasach pierwszych okrętów turbinowych nie byłoby ze znalezieniem problemu. Te wolnoobrotowe ( trzysta parę obr/min ) turbiny łączone bezpośrednio z wałami miały wielkość paru wagonów kolejowych. Do tego tylko pierwsze stopnie wysokiego ciśnienia. Potem analogicznej wielkości zestaw "niskiego ciśnienia" Mam gdzieś zdjęcie transportu takiego zestawu dla jednej śruby dla jednego z pierwszych drednotów - stoi, czy raczej leży, toto na dwóch lawetach kolejowych.
  25. Czy Hitler mógł wygrać wojnę?

    "Sytuację ekonomiczną" - sprawa prosta brak możliwości regulowania swoich zobowiązań. Na rynku wewnętrznym to jeszcze nie taki wielki problem - posyłą się Gestappo by zadbało o to żeby ludzie byli odpowiednio szczęśliwi i o te zapłacone garbusy się nie upominali ( uproszczenie ). Przy pomocy Gestappo ciężko zmusić dostawców zagranicznych żeby bez pieniędzy dostarczali surowce czy produkty wysoko przetworzone. WB w 1942 nie bardzo zbankrutowałą, bo swoje zobowiązania płaciła. NIemcy w 1939 mieli z tym problemy. Taka subtelna różnica A jakby tego było mało, to WB zadbała jakiś czas wcześniej by sporą część surowców strategicznych ( np. ropę ) "kupować od siebie" Niemcy nie mieli takiej możliwości.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.