Skocz do zawartości

Leuthen

Użytkownicy
  • Zawartość

    565
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Posty dodane przez Leuthen


  1. samej ilości cementu jakie znaleziono w okolicy "R" i tego co zabrano [szaber] albo wywieziono [nasi i Rosjanie] wystarczyloby na bardzo bardzo konkretną budowę.

    Owszem, skamieniałych worków cementu jest do dziś w Górach Sowich sporo, a wywieziono tego (w stanie nadającym się do użytku) zaraz po wojnie jeszcze więcej (PPT), ale zauważ - ile procent korytarzy, wartowni i hal w znanych nam kompleksach "Riese" (7) jest obetonowanych :?: W takim "Włodarzu" - największym znanym kompleksie (3 kilometry podziemi) - obetonowana jest tylko wartownia po lewej stronie sztolni nr 4 i mikroskopijny wręcz odcinek największej hali tego kompleksu. Odwiedziłem niedawno po raz drugi kompleks "Włodarz" (udostępniony do zwiedzania) i przy tej okazji obejrzałem jeden z dwu składów worków z cementem, zlokalizowany 500 metrów od sztolni nr 4. Były tam dwa ciągi worków, z czego ten lepiej zachowany miał co najmniej 100 metrów długości, jakieś 4-5 m szerokości i ok. 1,5-2 m wysokości. Każdy z tych worków, zanim skamieniał, ważył 50 kg. To wszystko miało iść zapewne na betonowanie "Włodarza" - ale Niemcy nie zdążyli...

    "Osówka" i "Rzeczka" mają trochę więcej procent obetonowanych korytarzy i hal, a najbardziej zaawansowane prace widać w kompleksie "Książ". "Soboń" i "Gontowa" w ogóle nie mają fragmentów obetonowanych...


  2. Mi kojarzy się próba ucieczki z obozu jenieckiego w Kanadzie grupy oficerów Kriegsmarine (z U-Bootów). W korespondencji (jeńcom wolno było pisać listy do rodzin) Otto Kretschmer (największy as U-Bootwaffe DWS) użył bodajże sympatycznego atramentu i nieskomplikowanego kodu, by zorganizować "transport" - i dowódca U-Bootwaffe, Karl Dönitz, wysłał po uciekinierów U-Boota. Problem w tym, że Brytyjczycy dobrze znali niemieckie praktyki "pisarskie" i o wszystkim się dowiedzieli. Wysłanego U-Boota zatopili. Zainteresowanych odsyłam do biografii Kretschmera pióra Terence'a Robertsona pt. "Wilk na Atlantyku", wydanej kilka lat temu w "Serii z kotwiczką" przez wydawnictwo Finna.


  3. No i niestety 1939 rok przychodzi mi do głowy, gdy polska artyleria plot strzelała do wszystkiego, co latało.

    Polscy piechurzy też strzelali do wszystkiego co latało - i m.in. zestrzelili "erwudziaka" pilotowanego przez ppor. pil. rez. Bohdana Arcta, dowódcę 10 plutonu łącznikowego, później znanego pisarza lotniczego.

    Swoistym "Friendly Fire" były też naloty niemieckich bombowców na pozycje Fallschirmjägrów pod Retimo podczas walk na Krecie w maju 19141 r. - ale to był akurat efekt zdobycia kodów do porozumiewania się z lotnictwem, znalezionych w kieszeni kombinezonu jednego z jeńców, co wykorzystali wojujący na tym odcinku Australijczycy :mrgreen:

    Podczas DWS dochodziło także do kolizji własnych okrętów, co mozemy uznać za "Friendly Fire".


  4. Tak na szybko, to kołacze mi się zbombardowanie oddziałów 1 Dywizji Pancernej gen. Maczka, przez alianckie lotnictwo.

    Przy tej "okazji" spłonął (był na ciężarówce) okryty chwałą sztandar Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich (udekorowany po kampanii w Norwegii przez Sikorskiego orderem Virtuti Militari), której tradycje kultywował Batalion Strzelców Podhalańskich 1 DPanc. Dziękujemy Wam, lotnicy :roll: Po walkach w Normandii to w ogóle w gazetce polskiej dywizji była kartykatura dwóch uciekających w przeciwne strony żołnierzy: niemieckiego i polskiego. Niemiecki krzyczał: "Donnerwetter!" (Coś w stylu: "Do jasnej cholery!"), polski: "Chodu, alianty lecą!" :mrgreen:


  5. Nie mówię, że w tym celu kopano w GS ale te rzeczy mogą tam być.

    O czym to ja nie słyszałem, że może być w Górach Sowich :mrgreen:

    Tak troszę poruszając nowe zagadnienie - tylko z terenu 2 z 7 znanych podziemnych kompleksów "Riese" mamy relacje więźniów, którzy pracowali pod ziemią. Są to "Włodarz" (największy kompleks - 3000 m chodników) i "Osówka". Reszta relacji (przynajmniej tych znanych mi) mówi o rozładunku i załadunku wagoników, wycince lasu, budowie dróg, robieniu wykopów itd. Ciekawa jest wzmianka w klasycznej pozycji "obozowo-Riesowej", mianowicie we wspomnieniach A.Kajzera ("Za drutami śmierci"), o tym jak pod sam koniec wojny ładowali do sztolni niewykorzystane materiały budowlane itd., a dookoła wejść do sztolni wiercono otwory na ładunki wybuchowe. Takie wywiercone otwory widziałem na własne oczy wokół sztolni nr 2 kompleksu "Sokolec" (prowadzi do niego od strony miejscowości Świerki droga wybudowana podczas wojny przez więźniów "Riese").


  6. Podam pełne dane bibliograficzne wspomnianej przeze mnie książki:

    Leszek Pajórek, Polska a "Praska Wiosna". Udział Wojska Polskiego w interwencji zbrojnej w Czechosłowacji w 1968 roku, Warszawa 1998 [wydawcy - Agencja Wydawnicza "Egros" i Wojskowy Instytut Historyczny AON]. 256 stron, 20 czarno-białych zdjęć i 2 szkice. Książka ma 3 rozdziały, z czego najobszerniejszy jest 3 - poświęcony w całości udziałowi WP ( ;) ) w operacji "Dunaj" (pierwszy mówi ogólnie o "Praskiej Wiośnie", drugi o wojskowych przygotowaniach do "bratniej pomocy"). Jak dla mnie jest to podstawowa praca na ten temat.

    Niedawno minęła 40. rocznica wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji. Z tej okazji pisały o tym gazety, organizowano konferencje, wystawy itd. Byłem na wernisażu wystawy we wrocławskiej galerii "Domek Romański", zatytułowanej "Occupation '68", prezentującej nieznane wcześniej zdjęcia czeskich fotografów (zarówno zawodowców, jak i amatorów). Większość wykonano w Pradze, ale też były zdjęcia z innych czeskich miast.

    Rzeczą, która bardzo wbiła mi się w pamięć, był wywiad z emerytowanym pułkownikiem WP (w 1968 r. kapitanem "czerwonych beretów"), uczestnikiem interwencji, opublikowany w "Dużym Formacie" (Dodatek do "Gazety Wyborczej"). Stwierdził, że on i jego koledzy święci wierzyli, że do Czechosłowacji przeniknęły tysiące niemieckich "turystów", a tak naprawdę kogoś w rodzaju "V kolumny", którzy z bronią będą się zasadzali na żołnierzy UW - bo tak mówiła propaganda państwowa. Było to wyjawienie szczere, ale jak dla mnie koleś był bardzo naiwny - jak by nie było, był oficerem (więc chyba człowiekiem nie głupim), a wierzył w bajki, w które dawno już nie wierzyła spora część (większość?) społeczeństwa polskiego (zwłaszcza po tym, co było w marcu '68).


  7. Pozwolę sobie odświeżyć ten wątek.

    1) Podstawa w tym temacie to książka Barykady Powstania Warszawskiego, opracował i wstępami opatrzył Romuald Śreniawa-Szypiowski, Warszawa 1993. Publikacja ta ma ponad 500 stron i 279 czarno-białych fotografii (w tym reprodukcje dokumentów). Podstawą źródłową jest inwentaryzacja barykad przeprowadzona w kwietniu 1945 r.

    2) Barykady budowano dosłownie ze wszystkiego - od płyt chodnikowych, worków z piaskiem, beczek, zwojów kabli, po samochody, tramwaje, unieruchomione niemieckie pojazdy (Hetzer, który potem został "Chwatem") i ... worki z cukrem ;)

    3) Na początku powstania - pełen spontan z barykadami (budujemy na "hura" wszędzie), potem trzeba było niektóre rozbierać (np. gdy zdobyto na Powiślu transporter opancerzony Sd.Kfz. 251- późniejszy "Szary Wilk") i wznosić nowe lub ulepszać istniejące.

    4) Barykady, obok domów, stanowiły podstawowe punkty oporu powstańców, blokujące ogniem lub samą swą obecnością (przecinając ulice) ruch Niemcom.


  8. Z niemieckich dowódców dorzuciłbym generała Richarda Heidricha - dowódcę 1 Dywizji Spadochronowej, broniącej skutecznie przez długi czas (na spółkę ze strzelcami górskimi z 5 Dywizji Górskiej i 4 Batalionu Wysokogórskiego) pozycji pod Monte Cassino, za które to walki Heidrich otrzymał najpierw Liście Dębowe (5 luty 1944 r.), a następnie Miecze do Krzyża Rycerskiego Krzyża Żelaznego (25 marca 1944 r.). Pod koniec czerwca 1944 r. objął stanowisko dowódcy I Korpusu Spadochronowego, również walczącego we Włoszech.


  9. Lucas to nic - ja nie znoszę gen. Clarka :!: Zamiast zakończyć wojnę we Włoszech w czerwcu 1944 r., wolał tryumfalnie wkroczyć do Rzymu w glorii zdobywcy (oswobodziciela?) Wiecznego Miasta, pozwalając wycofać się na północ wojskom Kesselringa (które mógł otoczyć) - no i walki trwały dalej jeszcze niemal okrągły rok. Ilu Polaków nie wróciło do kraju, lecz zostało na włoskich cmentarzach wojennych, tylko dlatego, że gen. Clark chciał zakosztować sławy :?: Zresztą i tak dwa dni po zdobyciu Rzymu, 6 VI 1944 r. Alianci wylądowali w Normandii i to przyćmiło kampanię włoską i sukces Clarka.


  10. Jak by nie było - dla Polski po 123 latach "wolność wyszła z grobu" [jak to ujęła kiedyś - w kontekście Czech - Bożena Niemcova]. Austro-Węgry były zaborcą, ich słabość ukazała się w całej pełni podczas Wielkiej Wojny (głównie słabość militarna --> zajęcie przez Rosjan 6/7 terytorium Galicji późnym latem i wczesną jesienią 1914 r. + Serbia). Ci, którzy wzdychają teraz do czasów autonomii galicyjskiej, chyba zapominają, że wcześniej wcale nie było tak kolorowo (choćby podczas Wiosny Ludów) i dopiero klęska w wojnie z Prusami (1866) spowodowała takie a nie inne posunięcia Wiednia.

    Ciekawie zaborców sparodiował Kabaret Moralnego Niepokoju.

    - Jak tam rusyfikacja?

    - Jak tam germanizacja?

    - A jak tam austryfi... Austro... yyyy...

    Odpowiedź - że mają już portret władcy na wodzie mineralnej :mrgreen:

    Niedawnoo podczas konferencji naukowej w IH UWr (z okazji nadchodzącej 80. rocznicy odzyskania niepodległości) Tomasz Nałęcz (historyk, ale bardziej znany jako były przewodniczący pewnej komisji śledczej ;) ) mówił krakowskim historykom, że u nich nie przeszedłby portret Mikołaja II na mineralce - i coś w tym jest...

    Generalnie sporo osób (zwłaszcza w Małopolsce --> vide "Wojna galicyjska" J. Batora)wzdycha jak to cudownie było w Galicji za czasów "Najjaśniejszego" (Franza-Josepha I znaczy). Cóż, ja mam galicyjskie korzenie, ale za A-W nie wzdycham. To, że łagodny, nie znaczy, że nie zaborca :!:


  11. Dyskutujemy tu o "Riese" czy historii papiestwa :?: :roll:

    Jeśli o tym drugim, to ja bym nie był taki kategoryczny w ocenie papieży od końca I do końca II wojny światowej, w szczególności nie nazwałbym Piusa XII jak autor jego dość tendencyjnej biografii - "Papież Hitlera". Wydawanie przez Watykan paszportów niemieckim zbrodniarzom uciekającym po zakończeniu DWS do Ameryki Południowej jest faktem historycznym i nie zamierzam tego negować. Takim samym jednak faktem historycznym jest pomoc, jaką udzielała podczas II wojny światowej Stolica Apostolska prześladowanym (głównie Żydom), o czym dobrze wiedział i co wspierał Pius XII. Zresztą ma być niedługo wyniesiony na ołtarze. Od razu zaznaczę, że jako historyk i katolik zarazem, nie poddający w wątpliwość dogmatu o nieomylności papieża w sprawach wiary (a co za tym idzie - przyjmujący bez zastrzeżeń choćby pierwsze zdanie encykliki Sługi Bożego Jana Pawła II "Redemptor Hominis", które głosi: "Odkupiciel człowieka Jezus Chrystus jest ośrodkiem wszechświata i historii".), będę bronił Kościoła tam, gdzie jest on nieusłusznie atakowany - wiem bowiem, że w ciągu wieków przedstawiciele KK popełnili wiele zła (przepraszał za to m.in. papież Jan Paweł II), za co można ich potępiać, ale sądzę, że dobra było znacznie więcej, o czym się akurat mówi już mniej chętnie...

    Co do "Riese". Dokładnie wiadomo, po co budowano podziemia - odsyłam do książki Seidlera i Zeigerta Kwatery Główne Hitlera, wydanej w Polsce w 2001 r. Odsyłam też do bardzo starannej, obiektywnej (chciałbym pisać w ten sposób jako historyk) i pozbawionej wpychania na siłę taniej sensacji książki Tajemnica "Riese". Na tropach największej kwatery Hitlera autorstwa Jacka M. Kowalskiego, J. Roberta Kudelskiego i Zbigniewa Rekucia, wydanej w 2002 r., zawierające sporo ciekawych źródeł (np. plany kompleksów "Riese" wykonane tuż po wojnie przez kpt. Niewęgłowskiego).

    Zresztą ja sam też mam na koncie małą publikację nt. "Riese" (list do redakcji, opublikowany w miesięczniku "Odkrywca"), w której starałem się rozprawić z 2 mitami dotyczącymi podziemii z DWS w Górach Sowich (mitem, że więźniowie drążyli sztolnie oraz micie, że jednego dnia "wyparowało" nagle 20 tysięcy więźniów pracujących przy "Riese"). Przewodnicy po podziemnych kompleksach "Włodarz" i "Rzeczka", a nawet zawodowi historycy plotą czasem takie bzdury o "Riese", że słabo się robi...

    Wrzucam tu tekst mojego artykułu:

    Co naprawdę wiemy o „Riese”?

    Witold Hermaszewski nadał opublikowanemu w miesięczniku „Sudety” (nr 4 z 2003 r.) artykułowi o podziemiach pod zamkiem Książ wymowny tytuł „Worek mitów i garść faktów”. Zadaniem autorów zajmujących się szeroko rozumianą problematyką „Riese” powinno być obalanie tych pierwszych i ustalanie drugich. Niestety, niektórzy z nich utwierdzają istniejące mity lub nawet przyczyniają się do kreowania nowych.

    Wymowną ilustracją tego typu praktyk był referat dr Doroty Suli („Los więźniów KL Gross Rosen i innych obozów pracy niewolniczej na obszarze Gór Sowich podczas II wojny światowej”) wygłoszony 26 maja br. [chodzi o rok 2006] podczas konferencji na zamku Książ. O ile na karb zwykłego przejęzyczenia można złożyć fakt, iż referentka podała, że przez obozy Arbeitslager Riese przeszło ok. ... 13 (!) więźniów Gross-Rosen (zabrakło trzech zer), o tyle wygłoszona opinia, że więźniowie „przede wszystkim drążyli sztolnie” musi budzić zdecydowany sprzeciw każdego, kto wnikliwie badał zachowane relacje więźniów AL Riese lub po prostu z odpowiednią dozą krytycyzmu przeczytał opublikowaną trzy lata temu [2003] książkę dr Suli „Arbeitslager Riese. Filia KL Gross-Rosen”, w której motyw “drążenia sztolni” przez więźniów przewija się kilkakrotnie. Informacje te Dorota Sula zaczerpnęła (jak informują przypisy) od Piotra Kruszyńskiego („Wykorzystanie pracy więźniów kompleksu Gross-Rosen w Górach Sowich przez Organizację Todt oraz firmy z nią współpracujące”, [w:] Wykorzystanie niewolniczej pracy więźniów KL Gross-Rosen przez III Rzeszę, Wałbrzych 1999, s.41-55).

    Żadna z przytoczonych w książce Suli o AL Riese relacji świadka bezpośredniego nie wskazuje na fakt, iż więźniowie zajmowali się „drążeniem sztolni”. Można tam natomiast znaleźć informacje, że pracowali w sztolniach, a to różnica i to zasadnicza! Zajmowali się dostarczaniem materiałów do sztolni, załadunkiem urobku na wagoniki, wyciąganiem tychże na zewnątrz, opróżnianiem ich potem na hałdach, pracami w sztolniach nad montażem i demontażem szalunków, torów, urządzeń i instalacji (wszystkie ww. prace były przez nich wykonywane pod nadzorem majstrów z Organizacji Todt lub spółek wykonujących zlecenia). Próżno jednak szukać w książce Doroty Suli relacji więźniów, którzy trzymaliby w rękach świdry bądź donarit (materiał wybuchowy), kable czy detonatory - prace strzałowe były bowiem prowadzone przez specjalistów-górników, a nie więźniów. Dlatego też według mnie pisanie o „drążeniu sztolni” przez więźniów jest błędne.

    Inna zastanawiająca informacja padła podczas wspomnianej konferencji nie w murach zamku Książ, lecz z ust przewodnika w kompleksie „Rzeczka”, w trakcie zwiedzania go przez grupę „czerwonych”. Było to napomknienie o istnieniu przekazu, głoszącego, że pewnego dnia ze stanu więźniów w Górach Sowich (liczącego 23 tys.), skreślono nagle 20 tys., którzy mieli rzekomo zostać pogrzebani na zawsze w podziemiach. Owszem, taka informacja funkcjonuje w literaturze przedmiotu (np. w „Tajemnicach Gór Sowich” Jerzego Cery, Kraków 1998, na s. 64-66), ale podawanie jej bez jakiegokolwiek komentarza czy podjęcia choćby próby sprawdzenia jej wiarygodności dalekie jest od naukowej rzetelności, a pachnie tanią sensacją.

    Spróbowałem dojść do źródła takiego przekazu. Według moich ustaleń, po raz pierwszy pojawiła się ta informacja w 1967 r. Ogłosił ją Jan Nowak – były więzień KL Gross-Rosen o numerze P16406 – w pracy „Przyczynek do oceny wartości pracy niewolniczej” (w „jednodniówce” wydanej przez Klub Więźniów Gross-Rosen przy ZBoWiD). Wyglądała ona jednak wówczas nieco inaczej, niż w tak chętnie cytowanej postaci. Otóż według Nowaka („pisarza kancelarii obozowej” – jak pisze w swej książce Mieczysław Mołdawa ), maksymalna liczba więźniów w kompleksie „Riese” wynosiła właśnie okrągłe 20 000 i zmniejszyła się „w krótkim czasie” do 2000 . Jak nietrudno zauważyć, między informacją pierwszą a drugą istnieje dość zasadnicza różnica. Trudne do ustalenia jest, czy owe „20 000 skreślonych ze stanu jednego dnia” wymyślił po 1967 r. Jan Nowak, czy też ktoś potem odpowiednio „podrasował” wiadomość przez niego podaną. Na tym jednak nie koniec.

    W kręgach osób interesujących się „Riese” dobrze znana jest akcja eksploracyjna z 1964 r., którą na łamach „Żołnierza Wolności” opisał porucznik Bohdan Świątkiewicz. W artykule „Tajemnice lochów Walimia” Świątkiewicz zacytował fragment jednego z listów od czytelników, które przyszły do redakcji „Żołnierza Wolności” (nie podając jednak personaliów jego autora):

    „ ... W czasie wojny pracowałem w Walimiu jako pisarz w obozowej kancelarii. Pewnego dnia otrzymałem telefon od nieznanego mi wyższego oficera SS. Ów oficer polecił mi przez telefon, ażebym z listy więźniów obozu koncentracyjnego skreślił 1500 nazwisk. Zszokowany otrzymanym poleceniem zapytałem go, co się stało, że w ciągu jednego dnia zmarło tylu ludzi. Odpowiedział mi na to, żebym <<zamknął mordę>>, bo mogę być na tej liście 1501-szym...”.

    Wydaje się wręcz uderzające owo duże podobieństwo relacji o 20 000 i o 1500 więźniów (poza samą rozbieżnością liczb oczywiście). Odnoszę również wrażenie – graniczące niemal z pewnością, że autorem listu do por. Świątkiewicza mógł być nie kto inny, jak właśnie Jan Nowak! W ten oto sposób z 1500 „skreślonych” zrobiło się 20 000 ... Można sobie przy tym zadać pytanie: jeśli od 1964 r. „1500” przemieniło się w „20 000”, to z ilu rzeczywistych więźniów powstało owych „1500” przez 20 lat, bowiem opisywane „skreślenie” miało - według autora cytowanego listu - nastąpić w październiku 1944 r. Dla ścisłości trzeba zaznaczyć, że brak jednoznacznych przesłanek do kwestionowania tej pierwotnej wielkości (1500) ujawnionej przez autora wzmiankowanej korespondencji. Chyba, że przyjmiemy założenie, iż rosnąca liczba ofiar „logicznie” wpisywała się w zamierzony propagandowy wydźwięk zobrazowania skali hitlerowskiego ludobójstwa. Na podobnej zasadzie zdecydowanie przeszacowano liczbę ofiar obozu oświęcimskiego.

    Warto dodać jeszcze jedną informację, która mogła się przyczynić do powstania legendy o „20 000 skreślonych”. Wśród informacji zamieszczonych w prasie w 1964 r. na temat podziemi w Górach Sowich znalazła się wypowiedź Rafała Jerzego Kukulskiego, byłego oficera wywiadu AK, który w 1944 r. „śledził, co się dzieje w wyrzutni rakietowej Blizna, obserwował transporty kolejowe przychodzące i wychodzące do Blizny itp.” W czerwcu lub w lipcu 1944 r. Kukulski zaobserwował na stacji kolejowej Pustków długi pociąg, złożony z „olbrzymich lor”, na których - wg niego - znajdowały się rozmontowane rakiety V-2. „Do transportu rakiet były doczepione dwa wagony, w których znajdowali się więźniowie obozu koncentracyjnego w Pustkowie. [...] Do wagonów wepchnięto około 200 więźniów. Pod strażą SS-manów transport ruszył na Zachód.” Kukulski twierdził, że na wszystkich trasach kolejowych, wiodących z Blizny-Pustkowa AK miała informatorów, którzy informowali o przechodzących transportach. Opisywany transport miał zniknąć po wyjściu z Wałbrzycha. „Obecnie [tzn. w 1964 r.] nie ma wątpliwości, że transport „wylądował” w podziemiach Walimia, gdzie dopełnił się los nieszczęśliwych więźniów” – opowiadał Kukulski.

    Niezależnie od tego, na ile wiarygodna jest informacja o całym transporcie i jego miejscu docelowym, nie można wykluczyć, że wzmianka o „dopełnieniu się losu” 200 więźniów w podziemiach Walimia mogła zostać przekształcona w opowieść o „skreśleniu 20 000” - w połączeniu z relacją Nowaka.

    Opisując dwie powyższe sprawy – „drążenia sztolni” i „20 000 skreślonych” – chciałem Czytelnikom wskazać, jak znaczna nieufność i podejrzliwość konieczne są przy zajmowaniu się tematem „Riese” (i wieloma innymi zagadnieniami historycznymi). To, co napisałem, nie wyczerpuje, rzecz jasna, nawet w niewielkim stopniu problemu mitów związanych z „Olbrzymem”. Są jeszcze liczne inne.

    Niewdzięczna i właściwie niemal beznadziejna – w warunkach polskich – jest rola mitodestruktora, bowiem polemizowanie z rozpowszechnionymi i utrwalonymi mniemaniami społecznymi, legendarnymi opowieściami czy rozmaitymi przesądami z reguły skazane jest na niepowodzenie. Obalone mity odżywają wciąż na nowo, niezależnie od tego czy dotyczą zdarzeń historycznych (takich np. jak postawa majora Sucharskiego na Westerplatte we wrześniu 1939 r.), czy zachowań pewnych zwierząt (przykład nietoperzy, które „jak wiadomo” wkręcają się ludziom we włosy), czy też właściwości przedstawicieli pewnych ras czy narodów (Niemców, Rosjan, Żydów itd.).


  12. "Niemal na "5 minut" przed kapitulację weszła tu do akcji 75-osobowa bojowa grupa niemieckich antyfaszystów z komitetu "Wolne Niemcy"... moglby mi ktos powiedziec cos wiecej na ten temat. bede niezwykle wdzieczny

    Bardzo chętnie ;)

    W/w grupa, podzielona na 3 plutony, przechodziła przeszkolenie w Rudniku nad Sanem, skąd w połowie kwietnia 1945 r. została przerzucona do Krakowa, a następnie (3 maja) przybyła do Wrocławia i została zakwaterowana na Żernikach. Dowódcą grupy był Leutnant (podporucznik) Horst Viedt, zastępcą dowódcy - Schneider, komisarzem - Hackenhausen, dowódcą 1 plutonu - Pils, 2 plutonu - Felten, 3 plutonu - Stiegelmeier; dowódcami drużyn byli: Schleuse, Anstett, Herf, Klittich, Palm i Köstler.

    Horst Viedt urodził się w 1920 r. w Hamburgu jako syn oficera. W 1941 r. trafił na front wschodni tuż po promocji oficerskiej (piechota). Wg oficjalnej wersji - po otrzymaniu rozkazu o pacyfikacji rosyjskiej wsi uchylił się od niego i przeszedł przy pierwszej okazji linię frontu. W obozie jenieckim związał się z niemieckimi antyfaszystami, ukończył szkołę marksizmu-leninizmu, w latach 1943-1944 uczestniczył w pracy propagandowej na froncie, zaś na początku 1945 r. objął dowództwo w/w grupy.

    W nocy z 5 na 6 maja (ostatnia noc Festung Breslau) niemieccy antyfaszyści, podzieleni na trzy grupy, mieli przedostać się przez linię frontu, ześrodkować w rejonie obecnego pl. Czerwonego (zachodni odcinek twierdzy) i uderzając od tyłu dokonać wyłomu w liniach niemieckich. Zadanie to zostało wykonane jedynie częściowo. Udało się wprawdzie przedrzeć przez linię frontu, nie doszło jednak do połączenia wszystkich trzech grup i uderzenia od tyłu na pozycje niemieckie. Nad ranem, prawdopodobnie w związku z perspektywą rychłej kapitulacjo obrońców Wrocławia, nadszedł rozkaz powrotu do wojsk własnych.

    Rezultatem nocnej akcji było wzięcie kilkunastu jeńców oraz kilku zabitych i rannych żołnierzy niemieckich. Grupa bojowa Komitetu Narodowego "Wolne Niemcy"straciła dwóch zabitych: dowódcę oddziału - Horsta Viedta i Josefa Wagnera oraz 7-8 rannych. Kilkunastu żołnierzy straciła również wspierająca niemieckich antyfaszystów kompania radziecka.

    Wszystkie w/w informacje przekazał nieżyjącemu już historykowi wojskowości i oficerowi LWP - Ryszardowi Majewskiemu - współtowarzysz broni H. Viedta, dr Karl Köstler (były dowódca drużyny w/w grupy). W książce Majewskiego Wrocław. Godzina "0", wydanej we Wrocławiu w 2000 r. jest zamieszczona relacja członka tejże grupy bojowej o akcji z 5/6 V 1945 - Lettowa.

    Viedt i Wagner są pochowani na cmentarzu oficerów radzieckich we Wrocławiu - kiedyś nawet zapaliłem znicz na grobie tego pierwszego.


  13. To obawiam się że albo pan Regan albo tłumacz coś namotał

    Całkiem możliwe - sam wykryłem innego poważnego "babola" w tejże publikacji (autor zawyżył 10-krotnie straty armii pruskiej w bitwie pod Legnicą 15 VIII 1760 r. :!: ). Regan jest historykiem angielskim, zresztą dość krytycznie oceniającym armię swego kraju (zwłaszcza za wojnę krymską, wojnę z Burami 1899-1902 oraz PWS), sądziłem więc, że pisząc o Anglikach będzie solidny. Jak widać założenie było błędne :roll:


  14. Angielski generał-major Douglas Haig wypowiedział w 1903 r. słowa: "nie wolno nam zapominać, że mamy do czynienia z ludźmi z krwi, kości i nerwów". Zapomniał o tym 13 lat później nad Sommą, gdy posłał do ataku swych podkomednych. W ciągu jednego dnia, 1 lipca 1916 r., Anglicy stracili 57 470 spośród 120 000 ludzi, którzy wyszli z okopów rano. 21 000 ludzi zostało zabitych - większość w ciągu pierwszych 30 minut po rozpoczęciu ataku. Straty przekraczające 3000 ludzi odnotowano w 12 brytyjskich dywizjach. 1 Dywizja Hamshire zginęła cała - nie ocalał nikt, kto by opowiedział, co się stało. 10 Dywizja West York została zmieciona w ciągu niecałej minuty :!:

    Haig podsumował w oświadczeniu ten dzień w sposób następujący: "ogólna sytuacja była dobra" :roll:


  15. Ja polecam (choć nie przeczytałem wszystkich - niektóre tylko przejrzałem):

    - Karol Okoński, Z karabinem na bakier, Katowice 1962 [wspomnienia niemieckiego żołnierza o polskich korzeniach, członka SPD, który walczył 4 lata na froncie zachodnim; chwilami książka o retoryce nieco komunistycznej, ale jeśli nie patrzeć na to, jak autor "jedzie" na oficerów i cesarza Wilhelma II, czyta się świetnie ---> jak dla mnie Okoński jest niemieckim "Szwejkiem" ;) ]

    - Węgrzy w twierdzy przemyskiej w latach 1914-1915, Warszawa-Przemyśl 1985

    [na stronach 115-160 wypisy z dziennika nieznanego żołnierza z walk o twierdzę Przemyśl od początków listopada 1914 r. do 13 III 1915 r.; polecam zwłaszcza tym, którzy są zakochani w "Wojnie Galicyjskiej" J. Batora - ich wizja bohaterskich obrońców Festung Przemysl nieco po lekturze tych zapisków zblednie]

    - Dziennik oficera Landsturmu, Przemyśl 2004 [pierwszy wpis - 31 VII 1914 r., ostatni - 21 X 1914 r.]

    - Józef Iwicki, Z myślą o niepodległej. Listy Polaka, żołnierza armii niemieckiej, z okopów I wojny światowej 1914-1918,Wrocław 1978

    - Józef Piłsudski, Moje pierwsze boje, Łódź 1988 [wspomnienia spisane podczas uwięzienia w twierdzy magdeburskiej, dotyczące okresu od wkroczenia "Pierwszej Kadrowej" do Królestwa Polskiego w sierpniu 1914 r. do walk polskich legionistów pod Limanową i Marcinkowicami na początku grudnia 1914 r.]

    - August Krasicki, Dziennik z kampanii rosyjskiej 1914-1916, Warszawa 1988 [dziennik oficera Legionów Polski - na bieżąco prowadzone notatki, dotyczące wydarzeń, w których autor brał udział - a był bardzo bystrym obserwatorem]


  16. Czyli musiałeś być przygotowany więcej niż perfekcyjnie, by odpowiedzieć na pytania zadawane z sali, a znając takich pasjonatów, nie przepuszczą, żadnego uchybienia z Twojej strony.

    Zależy jaki był temat wystąpienia ;) Nie każdy zna się na wszystkim i nie każdemu zależy, by pokazać drugiemu, jak mała jest jego wiedza :mrgreen: Jeśli czegoś nie wiedziałem, nie udawałem wszystkowiedzącego i otwarcie mówiłem, że moja wiedza na ten temat nie pozwala odpowiedzieć na zadane pytanie.

    Ci, którzy zadają pytania, to też czasem niezbyt dobrze słuchają co się mówi - np. ja w swoim referacie zaznaczyłem wyraźnie, że opieram się niemal tylko i wyłącznie na relacjach spadochroniarzy, którzy walczyli we Wrocławiu, podając tego przyczyny i przykłady typowych błędnych informacji zawartych w opracowaniach nt. spadochroniarzy niemieckich podczas DWS (m.in. książka Jamesa Lucasa, "trojaczki" Lamparta itd.) - po czym po zakończeniu obrad zagadał do mnie jeden gośc i pytał, z jakich to ja opracowań wyciągałem informacje zawarte w referacie :roll:


  17. Poza tym na Śląsku sieć kolejowa była na tyle dobrze rozwinięta, że bombardowania jej byłyby nieefektywne.

    Ale polowanie na lokomotywy już bardziej :mrgreen:

    Mi bardziej chodziło o tory w pobliżu Oświęcimia i Brzezinki (do obozu w tej ostatniej prowadziła bocznica).

    Podobna dyskusja już była na innym forum. A potem co ? Zrzucać żywność do końca wojny ? Bo w bilansie jej dla tych coby ewentualnie przeżyli, nie było.

    Akurat nie chodzi mi o to, by wyzwolić w 1944 r. obóz wybijając całą esesmańską załogę i niszcząc krematoria, ale chociaż by na pewien czas unieruchomić lub utrudnić działanie tej machiny śmierci. Życie ludzkie jest bezcenne, więc nawet jeśli ocalono by w ten sposób garstkę ludzi, byłoby warto. To miałby być gest pokazujący, że Alianci dobrze wiedzą o tym, co się dzieje w miejscach takich jak Oświęcim i że starają się jakoś temu zapobiec.


  18. Mimo, że mieli ku temu techniczne środki, nie zbombardowali celowo KL Auschwitz-Birkenau.

    Może nie chcieli pozabijać więźniów?

    Myślisz tak serio :?: :?: :?:

    Tu nie chodzi o dywanowy nalot na cały kombinat śmierci, który miałby splantować teren, ale precyzyjne uderzenie --> np. "Moskity" bombardują krematoria i baraki SS, a inne samoloty zajmują się liniami komunikacyjnymi [więźniowie trafiali do KL Auschwitz-Birkenau w transportach kolejowych - wystarczyłoby regularnie bombardować tory i węzły kolejowe, przez które przejeżdżały składy oraz wysyłać myśliwce, które niszczyłyby lokomotywy prowadzce te składy].

    Tu też taka refleksja historiozoficzna - każdy nalot Aliantów na niemieckie miasta skracał wojnę, a przez to skracał cierpienia ludzi zamkniętych za drutami kacetów, których każdego dnia ginęły tysięce. Nie wiem, co było "przyjemniejszą" śmiercią - spalenie się na żywca w burzy ogniowej w Hamburgu wywołanej nalotami dywanowymi czy duszenie się oparami Cyklonu B w komorach gazowych KL Auschwitz-Bireknau. Wiem jedno - nie szkoda mi było żadnego niemieckiego cywila zabitego podczas DWS, gdy pierwszy raz oglądałem w Brzezince ruiny krematoriów, wśród których wystawały tory wózków, na które kładziono ciała umieszczane następnie w piecach. Tory nie były zardzawiałe po prawie 50 latach od zakończenia wojny - najlepsza szwajcarska stal :!: . Wszak Niemcy myśleli długodystansowo...


  19. Jeszcze raz-wszystkie samoloty należały do RAF a o każdym locie i jego celu decydowali Brytyjczycy.

    Ależ jak najbardziej masz rację :!: Polacy nie mogli sobie latać, gdzie chcieli, ale...

    1)Nie chodzi o zrzuty dla powstania przed powstaniem, ale w jego trakcie.

    "Drugie primo" - Kolega zapewne zna okoliczności pierwszego zrzutu dla powstańców w nocy 4/5 VIII 1944 r. :?: 3 polskie załogi zrobiły to nielegalnie, w tajemnicy przed Brytyjczykami (celem lotu miały być placówki w Polsce). Sfałszowano nawet oficjalną dokumentację (raporty z lotu), o czym wiedział dowódca eskadry :!:


  20. Dorzucę od siebie jeden z wątków, który parokrotnie poruszałem na innych forach...

    Jeśli zwiedzaliście teren byłego KL Auschwitz-Birkenau, na pewno zwróciliście uwagę w jednym z ceglanych baraków w Oświęcimiu na wielkie zdjęcie lotnicze obozu. Zdjęcie to wykonał aliancki samolot rozpoznawczy w związku z planowanymi nalotami 15 Floty Powietrznej USA, stacjonującej we Włoszech, na niemieckie zakłady przemysłowe na Górnym Ślasku (przede wszystkim rafinerie oraz zakłady produkujące benzynę syntetyczną). Alianci dobrze wiedzieli, co zostało uwiecznione na tym i paru innych zdjęciach. Mimo, że mieli ku temu techniczne środki, nie zbombardowali celowo KL Auschwitz-Birkenau. Wyróżniłem słowo "celowo", ponieważ podczas jednego z nalotów na zakłady IG Farben Industrie w Monowicach w drugiej połowie 1944 r. przez pomyłkę bomby spadły także na teren obozu Auschwitz III (zlokalizowany przy zakładach w Monowicach).

    Zainteresowanych tematem odsyłam do pracy D.S. Wymana Pozostawieni swemu losowi. Ameryka wobec holocaustu 1941-1945, Warszawa 1994, rozdział 15: Bombardowanie Oświęcimia.

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.