Krzysiu
Użytkownicy-
Zawartość
10 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
O Krzysiu
-
Tytuł
Ranga: Uczeń
Kontakt
-
AIM
7601304
Informacje o profilu
-
Lokalizacja
Krężel
-
Zainteresowania
Picie wody gazowanej, zydowskie tance deszczu, historia ogolnie pojeta.
-
Potrzebuję informacji - kubek S.M.S Gneifenau
Krzysiu odpowiedział Kubkowicz → temat → Eksploracja i rekonstrukcja historyczna
Najpierw przydałyby się jakieś normalne zdjęcia, bo te co zrobiłeś, to obciach. Są całkowicie nieczytelne i nie ma co odszyfrowywać. Moim zdaniem jest to pamiątkowy kubek, niezwiązany z konkretnym wydarzeniem, także niezwiązany bezpośrednio z okrętem. Na początku XX w. takie kubki produkowało się co najwyżej jako pamiątkę turystyczną. Generalnie jest niepraktyczny w użyciu (mały, ciężki i łatwo zarastający brudem w załamaniach reliefów). Na początku XX w. Powszechnie używało już kubków stalowych cynowanych i emaliowanych, a także aluminiowych, rzadziej miedzianych i mosiężnych. -
Dawny mundur - wygody i niewygody
Krzysiu odpowiedział Jerzmanowski → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Kurtki niebarwione to przejaw braku reakcji intendentury. Dopiero wykorzystanie urzetu barwierskiego to przejaw jej inwencji, chociaż zielsko to było znane i wykorzystywane od dawna, choćby w armii pruskiej. Co do mundurów - wystarczy porównać francuskie do pruskich, saskich czy austriackich (pruskie z lat 1808 - 1813 to przykład ówczesnego minimalizmu), żeby wiedzieć, gdzie Napoleon [... ciach] znaczną część zasobów Francji i sojuszników. -
Dawny mundur - wygody i niewygody
Krzysiu odpowiedział Jerzmanowski → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Mundury armii francuskiej nie odbiegały funkcjonalnością i wygodą od mundurów innych armii, odbiegały jednak kosztami produkcji. Dobry wygląd kosztuje, więc szpanerskie mundury róznych formacji bardzo wiele Francję kosztowały, choć jest faktem, że znaczną częścią kosztów prowadzenia wojny cesarz obciązył swoich "sojuszników" ,często doprowadzając ich do kompletnej ruiny. -
Kryzys w rekonstrukcji historycznej?
Krzysiu odpowiedział Jarpen Zigrin → temat → Eksploracja i rekonstrukcja historyczna
Nie każdy, i w epokach fryderycjańskiej i napoloeńskiej widać to bardzo wyraźnie. Mniej imprez, mniejsza skala, dużo mniej pieniędzy na organizację. Nie tylko w Polsce, także w Czechach i w Niemczech, a tam głównie jeździliśmy. Zjawisko jest zresztą dość skomplikowane - np. usychają przede wszystkim imprezy ściśle epokowe, natomiast rozwijają się multiperiody. Powszechne jednak jest zjawisko, że "organizatorzy" oczekują, że to rekonstruktorzy sami sobie sfinansują imprezę. -
Wygląda na to, że coś w kwestii deregulacji się dzieje. Oto rozmowa z ministrem Jarosłąwem Gowinem, dotycząca uwolnienia iluś różnych zawodów: http://www.rp.pl/artykul/757643,811201.html I ciekawa rzecz się tam znalazła. Oto minister Gowin mówi coś takiego: "...To prawda, chcą chronić swoje przywileje. Przeglądałem ostatnio kodeks etyczny przewodników turystycznych. Proszę sobie wyobrazić, że zapisano w nim wprost obowiązek dołożenia wszelkich starań, aby osób wykonujących ten zawód było jak najmniej! I aby jak najrzadziej odbywały się egzaminy kwalifikujące do zawodu." Oczywiście z ciekawości przerzuciłem kilka kodeksów etycznych przewodników i nie znalazłem takiej regulacji, ale wziąłem tylko kilka pierwszych z wyszukiwarki.
-
Nie tylko tobie. Dyskusja o niestosowności tej nazwy przetoczyła się już przez kilka innych forów.
-
Moim zdaniem stopień "krwawości" bitwy określa nie bezwzględna wielkość strat, ale ich odsetek, a w przypadku Iławy był ona bardzo wysoki. Zakładając, że walczące strony wprowadziły do walki po 65 tys. żołnierzy, straty w wysokości po 30 tys. ludzi stanowią 47% stanów wyjściowych. Są to straty bardzo wysokie, znacznie przewyższające odsetek strat w innych, nawet większych bitwach. Nawet w czasie wojny siedmioletniej, gdzie przeciętne straty wynosiły 30% stanów, trudno znależć odpowiedni przykład, właściwie tylko bitwa pod Sarbinowem 26.08.1758 r. zakończyła podobną masakrą, przy znacznie mniejszej jednak ilość walczących wojsk (łącznie ok. 70 tys. ludzi, łączne straty ok. 30 tys.).
-
Tak, chcemy. A wiesz dlaczego? Bo człowiek ma wolną wolę i powinien mieć prawo wyboru. Prezentujesz klasyczne, biurokratyczne podejście do człowieka - wiesz lepiej, co jest dla turysty dobre. Podstawowym elementem wolności osobistej jest prawo wyboru. Człowiek musi mieć ten wybór, i musi mieć prawo do błędu. Musi mieć wybór między lepszym i droższym, a tańszym i gorszym. Ryzyko wyboru gorszego jest niezbywalnym prawem osobistym wolnego człowieka. W USA zawód adwokata jest zawodem całkowicie wolnym. Czy Amerykanie mają z tego powodu jakieś problemy? Nie mają. Cieniasy wypadają z zawodu, zostają tylko dobrzy, a najlepsi zarabiają kupę forsy. W czym widzisz ryzyko prowadzenia wycieczki przez niedouczonego przewodnika? Że głupstwa opowiada? Niech opowiada, jeśli ktoś sknerzy na opłacie, to widocznie nie zależy mu na rzetelnej wiedzy. Jeśli gość okaże się nieudolny, to w efekcie nikt go nie będzie zatrudniał. A obecnie system konserwuje działania nieudolnych przewoników w branży turystycznej. Jak mam gdzies iść z przewodnikiem, to nóż mi się w kieszeni otwiera, bo czasem opowiadają takie bzdury, że nie wiadomo, czy uciekać, czy dać w mordę. Przytoczony wyżej przykład pani z wilczego Szańca nijak się ma do tematu, o którym mówimy - to przewodnik miejscowy, zatrudniany przez właściciela obiektu. Bardzo często takich "przewodników" rekrutuje się spośród miejscowych bezrobotnych, i po kilkugodzinnym "przeszkoleniu" rzuca na odcinek walki z turystą. Z reguły poza wyuczonymi formułkami na temat wycieczki nie wiedzą nic więcej, a zdarza się, że nie rozumieją tego, co mówią (widziałem takie przypadki). Tego rodzaju miejscowych usług przewodnickich prawo w ogóle nie reguluje. W Sudetach jest wiele tego rodzaju obiektów i wielu takich przewodników, a podstawowym kryterium, stosowanym przez właściciela jest zazwyczaj niska cena usługi (chocby sztolnie walimskie). Zdarza się, że takich "przewodników" zatrudnia się w ramach prac interwencyjnych. Problem z tego typu usługami przewodnickimi jest taki, że właściciel, najczęsciej gmina, twierdzi że jest jest to teren pod względem prawnym prywatny i i przepisy prawa publicznego tam nie obowiązują (np. Srebrna Góra - twierdza zarządzan przez spółkę gminy). Mamy więc taką sytuację - z jednej strony zawód o mocno ograniczonym dostępie, z drugiej strony tysiące przypadkowych osób, pełniących role przewodników - choćby w muzeach. W dużych muzeach przewodnicy nie są pracownikami naukowymi - ci zajmują się innymi sprawami. Oprowadzają osoby ze średnim, czasem podstawowym wykształceniem, po przeszkoleniu. Obie kategorie są zamknięte - jedna cenzusem egzaminu, druga cenzusem kodeksu pracy. Skutek jest taki, że znalezienie dobrego i taniego przewodnika jest prawie niemożliwe. Jest tu oczywiście konflikt - z jednej strony przewodnik chce zarabiać jak najwięcej, z drugiej turysta - płacić jak najmniej. Najlepiej to reguluje konkurencja wolnorynkowa i nikt nic lepszego na razie nie wymyślił. Wszelkie ograniczenia osłabiają tę konkurencję, i to zawsze na korzyść jednej strony - usługodawcy. Nie dziwię się więc, że środowisko będzie stawiać opór.
-
Wypowiedzi koleżanki Lucyny Beaty są wypowiedzami osoby, broniącej zamkniętego klanu. Takich samych argumentów używają notariusze, adwokaci, budowlańcy i inni, których organizacje zawodowe lub oni sami czerpią dochody z dopuszczenia do zawodu. Otóż aby zostać przewodnikiem, trzeba zdać egzamin w urządzie marszałkowskim, który niemało kosztuje. Ale żeby przystąpić do tego egzaminu, trzeba zaliczyć kurs, który kosztuje jeszcze więcej. Kursy na przewodników sudeckich organizują wyłącznie koła PTTK, więc nie mówmy, że organizacje przewodnickie nie mają z tego korzyści. Zgadzam się jak najbardziej z Harrym, że mimo tego sita, jakość usług przewodnickich ogólnie jest kiepska. Powiem szczerze - znam dwie osoby, których wiedzę cenię i co więcej, mogę im tej wiedzy pozazdrościć. Większość przewodników, których znam, lub z którymi po prostu miałem do czynienia, to osoby o miernej, czasem bardzo wąskiej wiedzy, nieprzygotowane do prowadzenia zajęć z ludźmi. Powiem szczerze, przeglądałem program kursu na przewodnika sudeckiego - sądzę, że zdałbym to po prostu z wejścia z ulicy. Zasób wiedzy, którą posiadam, a którą nabyłem przez lata swojego życia, znacznie przekracza wymagania tego kursu. Chętnie zdałbym taki egzamin, ale nie mogę - muszę skończyć kurs. A kursu nie zrobię, bo nie mam czasu na zawalenie w ciągu roku trzydziestu weekendów, na których nie dowiem się niczego, czego bym już nie wiedział, i to za cene półtora tysiąca - dwa tysiące złotych plus koszty dojazdów. Co więcej, wielu zagadnień mógłbym sam uczyć. Po co mam na przykład poświęcać kilkanaście godzin na geologię i geomorfologię Sudetów, skoro robiłem to pięć lat na studiach? Znam całkiem dobrze zagadnienia geograficzno - przyrodnicze, historię lokalną, architekturę. Czego u licha mogę się nauczyć na tym kursie? Prowadzenia wycieczek? Robiłem to siedem lat, pracując w muzeum. Ci, co mnie znają wiedzą, że potrafię to robić bardzo dobrze bez żadnego zakichanego kursu. Inną częścią tego zagadnienia jest przymusowa regionalizacja. Zakres uprawnień przewodnika sudeckiego obejmuje Sudety i ich przedgórze. Moim konikiem jest turystyka batalistyczna, związana głównie z wojnami XVIII w. Pola bitew w Polsce to głównie Sudety i przegórze, ale także okolice Kostrzyna, Dębna, Sulechów, Szczecin, Kołobrzeg. Na te rejony musiałbym zdawać kolejne egzaminy, ucząc się jednocześnie masy materiału zupełnie mi nieprzydatnego. Nie ma w Polsce żadnego pomysłu na tego typu usługi przewodnickie - uprawnienia pilota wycieczek tego nie załatwiają. Choć to, co mnie i znajomych w Krakowie interesuję znam, to nie mogę ich legalnie oprowadzić, bo ktoś mnie podpieprzy do Straży Miejskiej. To jest wymuszanie usług i opłat właśnie z powodu zamknięcia profesji usług przewodnickich. Wątpliwe jest dla mnie stwierdzenie, że do chodzenia po górach trzeba wyodrębnić osobną kategorię przewodnika górskiego. Każda w miarę przytomna osoba, uprawiająca turystykę pieszą wie, jak trzeba sie ubrać w teren, jak przygotować do marszu i jak się zachować. Stwierdzenie, że tylko licencjonowani przewodnicy górscy mogą to nadzorować, jest uwłaczające dla rozumu. Mógłbym to jeszcze zrozumieć w Tatrach, ale u licha, co ma przewodnik górski do roboty w Bieszczadach? Albo ktoś wie, gdzie lezie, albo nie, i żadne specjalne uprawnienia tego nie zmienią. Jestem za rozwiązaniem niemieckim, czyli uwolnieniem zawodu, z możliwością DOBROWOLNEGO zdania egzaminu państwowego na przyzwoitym poziomie. Wtedy tylko od klienta będzie zależeć, czy będzie wolał ryzykować zakup usługi od dowolnej osoby, czy będzie wolał kogoś z dyplomem. Tak czy inaczej jest to ryzyko, Bo wszyscy doskonale wiemy, że studia kończa zarówno osoby niesłychanie mądre, jak i zwykłe głąby, a tytuł przed nazwiskiem mają taki sam. Lucyna Beata nie będzie musiała się bać konkurencji, skoro jest tak dobra, a jednocześnie nikt nie będzie mógł jej zarzucić, że blokuje wejście do zawodu.
-
Organizacja pruskiej piechoty w okresie napoleońskim różniła się dość znacznie od tej w połowie XVIII w., dlatego powinno się wyraźnie odróżniać te okresy. Weźmy za punkt wyjścia rok 1756. Piechota składała się z dwóch rodzajów wojsk - polowych i garnizonowych. Regimenty polowe dzieliły się na dwa rodzaje: muszkieterskie (nry od 1 do 32 i 34) oraz fizylierskie (nry 33 i 35 - 48; w 1758 r. regiment pionierów został przekształcony w regiment fizylierów nr 49). Organizacja tych regimentów była taka sama: składały się z dwóch batalionów, a każdy z nich z pięciu kompanii muszkieterskich lub fizylierskich i jednej grenadierskiej. W skład kompanii wchodziło 3 oficerów, 9-10 podoficerów i 114 szeregowców (u grenadierów dodatkowo sześciu cieśli). Oprócz tych dwóch batalionów był jeszcze tzw. unterstab, w skład którego wchodzili adiutanci, rzemieślnicy, muzycy itp. Teoretycznie regiment liczył 1519 osób. Regimenty garnizonowe składały się 1 - 2 batalionów o takiej samej organizacji, jednak na czas wojny rozbudowywano je do czterech lub sześciu batalionów. Jak nazwa wskazuje, pełniły one głównie służbę garnizonową, chociaż np. 1758 r. znaczna część z nich operowała w polu. Taktycznie wyglądało to następująco: podstawą organizacyjną był batalion w składzie 5 kompanii muszkieterskich lub 4 grenadierskich. Kompanie grenadierskie wyłączano z regimentów, tworząc czterokompanijne (sporadycznie trafiało się sześć, a nawet osiem kompanii, z tym, że to ostatnie stosowano wtedy, gdy stan kompanii był bardzo niski, głównie w latach 1760 - 1761). Bataliony grenadierskie operowały osobno od macierzystych regimentów, niekiedy na odległych frontach wojny. Taktycznie batalion dzielono na osiem plutonów, lub cztery dywizjony, prowadzące ogień w określonej regulaminem kolejności (jak widać, podział taktyczne był całkiem inny niż podział administracyjny). Doraźnie pluton można było podzielić na 2 - 3 sekcje. Najmniejszą jednostką była rota, składająca się z trzech żołnierzy, stojących jeden za drugim (mówię o szyku rozwiniętym). Nie było stałego podziału na jednostki taktyczne wyższego rzędu. Doraźnie tworzono coś w rodzaju brygad czy dywizji, najczęściej w składzie 5 batalionów. Wyższe jednostki, czyli podział armii na korpusy również był doraźny i w dużej mierze powodowany stanem i dotępnością jednostek. W 1787 r. organizacja piechoty uległa dużej zmianie: - wszystkie dotychczasowe regimenty fizylierskie przemianowano na muszkieterskie (było ich łącznie 54), - w regimentach utworzono trzecie bataliony, skłądające się z czterech kompanii, pełniące rolę zakładu, - utworzono 24 bataliony fizylierów jako typowej lekkiej piechoty, - regimenty garnizonowe rozwiązano, a żołnierzy skierowano głównie do tworzenia owych trzecich batalionów i batalionów fizylierów. - spłycono szyk liniowy do dwuszeregowego. Mniej więcej w takim stanie piechota pruska dotrwała do 1807 r., kiedy to stara armia została rozwiązana. Nowa armia była organizowana już wg całkowicie nowych wzorów.