mch90
Moderator-
Zawartość
1,777 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez mch90
-
Dla mnie wina za to cały czas spada na karb sztabu antykryzysowego. Sam gaz, zdaniem Marcina Kosska, nie okazał się śmiercionośny- dopiero fatalna pomoc służb pierwszej pomocy, które miały odtruwać zakładników i przewozić ich w odpowiednie miejsce, doprowadziła do tej zatrważającej liczby zgonów. Spójrzcie na to zdjęcie: Lekko ubrani cywile, nieprzytomny na wskutek działania gazu, zostali wyniesieni przez antyterrorystów na kamienny chodnik, gdy w tą październikową noc temperatura sięgała ledwo powyżej zera, padał desz, a nawet i śnieg. Ludzie ci leżeli w takich warunkach ponad godzinę, nim przyjechały po nich karetki. O ile można przeklinać sztab antykryzysowy, o tyle należy docenić pełen profesjonalizm komandosów. Jednak śmiem twierdzić, że obiekt ambasady jest mniej złożony i skomplikowany, że o wielkości nie wspomnę, od teatru moskiewskiego. Ilu zakładników zostało uwięzionych w ambasadzie? Śmiem twierdzić, że mniej niż 850 Jeśli już chodzi o takie akcje kontrterrorystyczne, to moim faworytem jest operacja "Nimrod", czyli odbicie przez operatorów SAS ambasady irańskiej w Londynie. Tyle, że tam też było tylko 26 zakładników. O ile mi wiadomo nie wszyscy ulegli działaniu gazu i w budynku faktycznie rozgorzała walka. Niemniej to posunięcie poważnie osłabiło terrorystów.
-
Sprecyzujmy- kto zawinił? Ja bym powiedział, że czynniki logistyczne- karetki nie dojechały na czas, służby wsparcia nie zapewniły środków do ewakuowania otrutych gazem, nieprzytomnych zakładników, co doprowadziło do takich scen, że w tą zimną noc leżeli oni pod gołym niebiem, przed wejściem do teatru, na betonie. To właśnie z tego powodu tak wielu zakładników zmarło. Dlaczego? Akcja rosyjskich służb antyterrorystycznych została przeprowadzona wzorcowo. Pragnę zauważyć, że żaden zakładnik nie zginął podczas samego ataku. Zginęli natomiast wszyscy zamachowcy. Akcja na Nord-Ost była operacją na najwyższym poziomie, o niespotykanej dotąd skali trudności i determinacji terrorystów (która potwierdziła się później w Biesłanie). Medale przyznawane później operatorom, którzy brali udział w szturmie, miały wyryty napis "za wykonanie niemożliwego". Dodam jeszczę, że żaden inny rząd żadnego innego kraju, nawet Amerykanie, nie przeprowadził operacji tak skomplikowanej, złożonej i o takim stopniu trudności. Wobec tego ciężko cokolwiek spekulować.
-
Jednostki specjalnie: rosyjskie czy amerykańskie?
mch90 odpowiedział mch90 → temat → Wojsko, technika i uzbrojenie
Nie można odmówić Rosjanom, że tuż obok Izraelczyków, mają oni największe doświadczenie w walce z terroryzmem i w przeprowadzaniu operacji specjalnych. Akcja na Dubrowce jest uważana za przeprowadzoną wzorcowo, operatorzy Alfy dostali zresztą po jej wykonaniu medale za "wykonanie niemożliwego". Trzeba dodać, że taki zamach był prawdziwym ewenementem na skalę światową. Jeszcze nigdy w historii walki z terrorem nie zdarzyło się, by 50-osobowe, uzbrojone w broń maszynową i ładunki wybuchowe komando opanowało olbrzymi obiekt z niespełna 1000 zakładniów. Tutaj zawiodła logistyka- stąd też te liczne ofiary cywilne. Według mnie porażka logistyczna. Zaniedbano tak fundamentalną sprawę, jak zabezpieczenie okolicy obiektu. Niby był kordon policyjny utworzony przez oddziały policji, OMONu, Alfy, ale dało się zauważyć wszędzie, w bezpośrednim otoczeniu szkoły, cywilów uzbrojonych w broń automatyczną, którzy z chwilą szturmu na szkołę aktywnie włączyli się do "wyzwalania" obiektu. Chaos. W walce, która wynikła nagle, spontanicznie, w wyniku jak się podejrzewa przypadkowej detonacji jednego ładunku wybuchowego, uczestniczyli komandosi Alfy, OMON, jednostki regularnej armii. Po zakończonej akcji wielu zamachowców przedostało się na wolność przez kordon policyjny. To była faktycznie porażka. Chociażby operacja "Eagle's claw", czyli próba uwolnienia zakładników z ambasady USA w Teheranie przez komandosów 1. SFOD Delta. Burze piaskowe, awarie śmigłowców Marines i błędy pilotów spowodowały katastrofę i odkrycie grupy uderzeniowej przez Iran. Zginęło wielu operatorów Delty. -
Z kampanii wrześniowej: "Podziwialiśmy naszego przeciwnika za jego dumę narodową i zaangażowanie. Zdobyli sobie nasz szacunek. Słyszeliśmy, że pułk polskiej kawalerii wykonał szarżę na nasze czołgi. Powiedziano im, że niemieckie czołgi były jedynie makietami z tektury"- to słowa Erich Becka z 7. Pancernego Pułku Rozpoznawczego. W tej wypowiedzi najważniejsza jest pierwsza część, druga, to już mit szarży pod Krojantami. "Byłem dowódcą pancernym" Hans von Luck, str. 39. Mjr. Sepp Kraft, dowódca 16. Batalionu Rezerwowo-Szkoleniowego Grenadierów Pancernych SS, meldował o Polakach z 1. SBS. Twierdził, że Polacy okazali się "twardymi, wprawionymi i budzącymi grozę żołnierzami", choć jeńcy, jak się zdaje, mieli "typowo przestępcze charaktery". "Wyścig do Renu" Alexander McKee, str. 221
-
Najgorzej przeprowadzone bitwy Polaków
mch90 odpowiedział mch90 → temat → Polacy na wojennych frontach
Też skłaniam się ku tej bitwie. Dodam, że ta 50-kilometrowa luka pojawiła się na wskutek naciskania Świerczewskiego, wymuszania pośpiechu nacierającym oddziałom 2. AWP, która na wskutek tego została rozbita na trzy zgrupowania, odizolowane od siebie. "Walter" zignorował radzieckie meldunki donoszące o kontratakach na podzielone wojska polskie, nakazując dalej prowadzić natarcie wg. planu. Tym samym odsłonił lewą flankę armii, co przyniosło zgubne skutki. Z takiej np. 16. BPanc ocalało ledwie 100 żołnierzy. Jednostki traciły całe sztaby, zabity został gen. Waszkiewicz, dowodzący 5. Dywizją Piechoty. Sytuację pogarszało dowództwo 2. Armii WP, które kompletnie straciło kontrolę nad sytuacją, cały czas podejmując błędne decyzje, które doprowadziły do zguby. Największa odpowiedzialność za tą klęskę spada na Świerczewskiego, który nie potrafił dowodzić tak dużym związkiem taktycznym. Dywizją zresztą również, tak, że summa sumarum nadawał się on praktycznie jedynie do dowodzenia batalionem-kompanią. Są też pewne podejrzenia, że Świerczewski pod Budziszynem dowodził po pijaku. -
@RKKA Bardzo dziękuję, że podzieliłeś się z nami tą historią. Takie relacje świadków wydarzeń są bardzo ciekawe, barwne i pobudzają wyobraźnię. W chwili niemieckiego ataku 22 czerwca, sowieckie wojska przygraniczne nie znajdowały się w podwyższonej gotowości- miało to znamienne skutki, pełne zaskoczenie spowodowało, że rosyjskie linie obronne rozpadły się jak "domy ze szkła", jak spostrzegł anonimowy niemiecki podporucznik.
-
Chodzi mi właśnie o wsparcie 1. DPD i umożliwienie ewakuacji jej resztek. Mam na myśli posłużenie się Polakami jako strażą tylną w Transvalii- o którą nikt nie zadbał, by po osłonięciu odwrotu Brytyjczyków sama dołączyła do pochodu czekających na ewakuację. Pozwolę sobię zacytować Cholewczyńskiego: "Było już późno, minęła północ i żołnierze 8. Kompanii zaczęli się niecierpliwić. Od godziny w pobliżu Transvalii nie przeszedł żaden brytyjski żołnierz. Goniec wciąż się nie zjawiał. (...) Czy 8. Kompania jako straż tylna została spisana na straty? Smaczny i jego ludzie trwali na swoich pozycjach, w pełni świadomi, że każda minuta oczekiwania zmniejsza ich szansę na przeprawę przez rzekę". "Rozdarty Naród: Polska brygada spadochronowa w bitwie pod Arnhem", George Cholewczynski, str. 275-276. Historia skończyła sie tak, że po ponad 2 godzinach oczekiwania na gońca por. Smaczny na własną rękę opuścił ze swoimi ludźmi stanowiska i ruszył w stronę rzeki. Podobna historia spotkała oddział por. Bossowskiego i wielu innych. A wielu spisanych tak na straty dostało się do niewoli. Mogę tylko spekulować, ale wydaje mi się, że wsparcie artylerii brygady pozwoliłoby sprawniej przeprowadzić wszystkie przeprawy przez Ren o których wyżej wspomniałeś, przy mniejszych stratach. Z pewnością artyleria w jakiś sposób osłoniła by żołnierzy. Taki sam sens, jak pozostawienie 82. DPD i 101. DPD (z tym, że ta druga przeniosła się na pozycje na "Wyspie"). Owszem, uważam to za marnowanie żołnierza elitarnego- spadochroniarza, ale cóż poradzić, alianci cierpieli na brak odwodów do luzowania tych oddziałów, a Polakom, w moim mniemaniu, nie należała się taryfa ulgowa w stosunku do amerykańskich spadaków.
-
Polacy spełnili swoje zadanie w zupełności, wykazując się przy tym niesamowitą determinacją i męstwem. Pamiętajmy, że nasi skoczkowie przeżyli takie masakry, jak lądowanie pod Driel ("przed nami ściana ognia"), przeprawa przez Ren pod ciężkim ogniem wroga czy też lądowanie rzutu szybowcowego na farmie Johannahoeve 19 września. Chociaż wyżsi dowódcy brytyjscy nie odnosili się przychylnie do działań brygady, jak i do samego gen. Sosabowskiego, to ci, którzy mieli z nami żołnierzami bezpośrednią styczność w walce (jak chociażby gen. Urquhart), bardzo podziwiali naszą postawę i wkład w walkę, a zwłaszcza w ewakuację 1. DPD. Przypomnę, że to nasi żołnierze jako ostatni wycofali się z Oosterbeek, osłaniając odwrót wojsk brytyjskich i to właśnie ta ariergarda została spisana przez sztabowców na straty.
-
Jednak jako zwarta formacja, 1. DPanc zaprezentowała się dopiero w tych sierpniowych dniach 1944 roku w Normandii, gdy działała wzdłuż drogi na Falaise. Tak dla rozruszania dyskusji, jestem ciekaw, jak oceniacie wkład Polaków w zamykanie słynnego "worka" pod Falaise?
-
Piszę jednak, że nie dało się wydzielić sił potrzebnych do takiego desantu- poza tym, po co go przeprowadzać? Czy liczyłbyś na ofensywę wyprowadzoną z uchwyconego przyczółka? Po co tak roztrwaniać dość skromne siły, jakimi dysponowała Brytyjska Wspólonta (dodajmy, która była jeszcze zaangażowana na Dalekim Wschodzie)? Za pomocą depesz Churchill porozumiał się ze Stalinem (nie napiszę teraz dokładnie kiedy, ani czy to było pod koniec 1943, czy na pocz. '44, nie mam przy sobie książki), że w zamian za oddanie Rosjanom swobody działań w Rumunii i Bułgarii, sam dostał tą swobodę w Grecji. Tak też, mniej więcej, poruszała się 1. Armia Kanadyjska, która jednak gros portów nie zdobyła, a jedynie została zmuszona je izolować. Wiele z tych portów-twierdz trzymało się do końca wojny. To też nie jest takie proste jak piszesz- spójrz, jak Brest wykrwawił Amerykanów. Takim Falaise w dużym wydaniu miało być okrążenie wojsk niemieckich na linii Sekwany, co zakładano w planach operacji "Overlord". Los, a właściwie Hitler, dał jednak aliantom olbrzymią szansę na okrążenie 5. APanc i 7. Armii w rejonie Falaise-Chambois-Argentan. Co do Twojej idei takiego wielkiego okrążenia- to już podchodzi pod zagadnienie, dlaczego alianci nie wykorzystali sukcesu z Francji: http://www.historia.org.pl/forum/viewtopic.php?t=1703
-
O ile mi wiadomo, Brytyjczycy nie byliby w stanie wydzielić dodatkowe siły na jeszcze kolejny front. Przypomnę, że sprawa ta wyglądała tak beznadziejnie, że na froncie zachodnim trzeba było rozwiązywać dwie dywizje, by mieć materiał ludzki na uzupełnienia. Potrzeby frontu zachodniego wymusiły też na Brytyjczykach wycofanie poważnych sił z Włoch, m.in. I Korpusu Kanadyjskiego. Co do Grecji- w początku października 1944 roku opuszczają ją wojska niemieckie oraz na Peloponezie lądują siły brytyjsko-greckie III KA gen. Scobie w liczbie 10 tys. żołnierzy. Rozpoczynają natarcie. Ich przeciwnikiem są komunistyczne ugrupowania partyzanckie, głównie ELAS.
-
W rzeczywistości port uruchomiono 28 listopada. Zakładając, że oczyszczanie ujścia Skaldy rozpoczęłoby się w połowie września 1944 można skrócić ten czas, bo ja wiem, o miesiąc, może nawet więcej, czyli przyjmijmy, że w połowie-pod koniec października '44. We wrześniu, na początku październka to oni jeszcze za słabi byli na kontratak (zakładamy, że 15. Armia jest wiązana w rejonie Ujścia Skaldy przez 1. Armię Kanadyjską). Uruchamiając znacznie krótszą linię zaopatrzeniową, możliwości ofensywne aliantów nieporównywalnie by wzrosły w stosunku do sytuacji z września '44, kiedy najbliższym portem był Hawr i plaże w Normandii. Nie było głupim pomysłem pod warunkiem, że rzeczywiście sytuacja w rejonie przyszłego natarcia byłaby taka, jak się spodziewano- czyli bez II KPanc SS pod Arnhem. Pomysł był dobry- tj. niespodziewane uderzenie wąskim frontem tam, gdzie obrona jest słaba i gdzie kończy się Linia Zygfryda. No ale, jak już napisał Albinos, przygotowanie zdecydowanie odebrało tej operacji szanse na zwycięstwo.
-
Lecz Niemcy to właśnie największe obawy wiązali z natarciem Pattona i tegoż się spodziewali- dlatego, gdy Patton ruszył, już po M-G, na Metz, natrafił na zwartą obronę, której nie potrafił ani przełamać, ani obejść. Nie pomnę, ale chyba nawet u Ryana czytałem, że Niemcy najbardziej spodziewali się natarcia 3. Armii. Może inaczej- nie tyle ten wariant był najbardziej prawdopodobny dla Niemców, co na wskutek zupełnie zaskakującego zdobycia Antwerpii przez 11. DPanc gen. "Pipa" Robertsa, stał on się naturalny. Dlatego też Niemcy zaczęli się umacniać w tym niezwykle trudnym do obrony terenie, jednak pamiętajmy, że Ujście Skaldy oczyszczono w czasie 3 październik-8 listopad 1944 roku, kiedy działa na Walcheren w końcu umilkły. A gdy w tym czasie atakowała 1. Armia Kanadyjska, Niemcy byli zdecydowanie lepiej przygotowani do obrony niż w połowie września 1944.
-
Ja również postawiłbym na sprawę portu w Antwerpii i ujścia Skaldy, blokowanego i zaminowanego przez Niemców na jesieni ’44. Muszę przy tym dodać tak podstawowe informacje, że Antwerpia i jej nieuszkodzone doki dostały się w ręce aliantów 4 września, natomiast do użytku została oddana dopiero 28 listopada. Moim zdaniem uruchomienie portu powinno mieć bezwzględne pierwszeństwo, bez względu na „kierunek Berlin” i optymizm w sztabach. Trzeba jednak zauważyć, że nie byłoby to łatwe zadanie- teren natarcia był niezwykle trudny a przeciwnikiem była 15. Armia von Zangena, która dopiero co wymknęła się brytyjskim kleszczom z Pas-de-Calais. W ciągu 16 dni udało się przerzucić 65 tys. Żołnierzy, 225 dział, 750 pojazdów i 1000 koni (dane za Hastingsem „Armageddon: The bat tle for Germany 1944-45”). Jednak taka właśnie operacja pozwalała zniszczyć tą armię, która, być może, uratowała front zachodni na jesieni 1944 roku. Wracając do sprawy odblokowania Antwerpii to skierowanie sił w tym celu oznaczałoby koniec operacji ofensywnych w kierunku Berlina na rok 1944 (jesienią walczymy, a potem czekamy na nadejście wiosny i poprawę pogody). I to za pewne z tego względu nie pokuszono się przeprowadzić tą operację- pierwsza sprawa, to optymizm w SHAEF (przeświadczenie, że armia niemiecka jest w rozbiciu) a także nacisk opinii publicznej a także polityków (mam tu na myśli samego Churchilla) bacznie przyglądającym się osiągnięciom Rosjan na wschodzie- wszak oni się ani chwili nie zatrzymywali. Wasza Królewska Mość, trochę chaotycznie napisany został ten post . Nie bardzo Cię rozumiem- z jednej strony piszesz na początku, że zdecydowanie poparłbyś plany ofensywy Pattona, a już nieco dalej piszesz o trudnościach. Ja jeszcze dodam, że te trudności, przez które musiał przejść Patton, to Metz i jego okoliczne forty, następnie górzysta Lotaryngia, Wał Zachodni czy w końcu równie górzyste Zagłębie Saary. Warto przypomnieć sobie, jak szło Pattonowi parcie do przodu pod Metzem we wrześniu, gdy jeszcze nie odebrano mu zaopatrzenia. Fort Driant to przykład walenia głową w mur. Dodam, że było to już po Ardenach i operacji „Nordwind” w Alzacji.
-
Mógłbym zagłosować na jugosłowiański ruch oporu, czy raczej Armię Ludowowyzwoleńczą Tity za to, że jako organizacja partyzancka wiązała największe siły wroga spośród wszystkich innych ruchów oporu (o ile mi się tak wydaje, nie wiem, jak się to miało z partyzantami rosyjskimi), że niemalże samodzielnie wyzwoliła cały kraj od jarzma nazistowskiego, że była to od 1944 roku kompletna armia: z wojskami zmechanizowanymi, pancernymi, lotnictwem i marynarką wojenną. Mimo to jednak partyzanci Tity mieli olbrzymie ułatwienie: góry- były takie rejony Jugosławii, gdzie Niemcy nigdy się nie zapuszczali i gdzie po każdej klęsce titowcy wycofywali się w celach reorganizacji i odbudowania oddziałów. Tam stworzyli własne komunistyczne państwo już w 1941 roku i tam też nie byli niemalże przez nikogo nie niepokojeni. Tego ułatwienia nie miało polskie państwo podziemne i za to zagłosuję właśnie na nie. Plus też za to, co wymienili moi poprzednicy- za stworzenie w skrajnie trudnych warunkach sprawnie działającego państwa podziemnego z własną adminstracją, systemem szkolnictwa, sądownictwa czy wreszcie- armią. Wreszcie- nasza Armia Krajowa dopuściła się prawdziwego ewenementu na skalę historyczną- wywołując bitwę o stolicę kraju w 1944 roku, przy minimalnym wsparciu aliantów. Moża też, jeśli o to chodzi, odznaczyć norweski ruch oporu, który walnie przyczynił się do zablokowania niemieckiego programu atomowego.
-
Niestety, nie znam tej jednostki. Gdybyś mógł przedstawić nam jej działalność, byłbym wdzięczny.
-
[center:48718b0edb]Brytyjscy spadochroniarze w D-Day[/center:48718b0edb] Brytyjska 6. Dywizja Powietrzno-Desantowa gen. Gale’a miała podczas D-Day osłaniać lewą flankę plaży Sword, będącą też lewym skrzydłem inwazyjnym. Miała ona zasadnicze znaczenie dla powodzenia całej operacji, gdyż właśnie tam, pomiędzy rzekami Dives i Orne, była najmniej odporna na niemiecki kontratak pancerny. I właśnie temu musiała zapobiec dywizja Richarda Gale’a. Zadaniem 6. DPD było wprowadzenie paraliżu w szeregach niemieckich, co by miało uniemożliwić przeprowadzenie wspomnianego kontrataku. Dywizja miała wykonać szereg złożonych zadań, z których każde wymagało zsynchronizowania w czasie niemal co do minuty. Według planu spadochroniarze mieli opanować wzgórza na północny-wschód od Caen, wysadzić w powietrze pięć mostów na rzece Dives, oraz zdobyć i utrzymać mosty na Orne i kanale Caen (w tym most obrotowy, nazwany później mostem Pegaza), co by uniemożliwić do kontrataku nieprzyjaciela na skrzydło inwazyjne. Prócz tego należało zdobyć kilka ważnych osad i węzłów drogowych, oraz zniszczyć baterie dział 155mm w Merville, która mogła zmasakrować oddziały brytyjskie lądujące na plaży Sword. Tak prezentowały się cele 6. DPD na dzień inwazji. Utrzymując niewielki trójkątny obszar przy moście na Orne, stanowiłaby ona potem lewą flankę inwazji. Była to trudna pozycja, nie pozwalająca na wiele manewrów i wystawiająca żołnierzy na kontratak. 16 minut po północy, 6 czerwca 1944 roku nad kanałem Caen, ok. 40 metrów od mostu obrotowego, wylądowało 6 szybowców Horsa. Była to kompania D z pułku Ox and Bucks majora Howarda, której ryzykownym zadaniem było uchwycenie dwóch mostów- obrotowego mostu na kanale Caen i mostu na Orne (który zaatakowały dwa plutony z kompanii B tego samego pułku)- zlikwidowanie chroniących je załóg i utrzymanie do nadejścia posiłków, w postaci 4. Brygady Komandosów stanowiącej awangardę natarcia z plaży Sword. Wykonanie tego zadania przerwałoby wielką arterię między Caen a morzem, co uniemożliwiłoby przerzucenie posiłków niemieckich ze wschodu na zachód i tym samym zapobiegłoby kontratakowi pancernemu na skrzydło inwazji. Mosty należało zdobyć nieuszkodzone i utrzymać je za wszelką cenę, gdyż miały one duże znaczenie operacyjne do rozwinięcia przyczółka inwazyjnego, a więc należało je opanować, zanim ich ochrona wysadzić je w powietrze. Ludzie majora Howarda zamierzali przeprowadzić zaskakujący i śmiały atak coup de main- jednym uderzeniem. Mimo, że szybowce wylądowały niemal u stóp niemieckich wartowników, udało się uzyskać efekt zaskoczenia. Niemiecka obrona obiektu w sile ponad 50 ludzi nie zdawała sobie sprawy, że kilkadziesiąt metrów od nich znajduje się kompania piechoty wroga, że od dawna spodziewana inwazja właśnie się zaczęła. Gdy wszyscy zebrali się, skryci w ciemnościach, porucznik Brotheridge przewodzący atakiem, rzucił szeptem:„Za mną, chłopaki!”. W chwilę poszybowały w stronę bunkra granaty fosforowe. Zaterkotały karabiny i pistolety maszynowe. Starszy szeregowiec wartowni chciał zaalarmować przez telefon dowódcę plutonu siedzącego po drugiej stronie mostu, lecz nie zdążył- dwa granaty wpadły do bunkra przez otwór strzelniczy. Brytyjski szeregowiec Wally Parr tak opisuje te chwile: „Rozpętało się piekło. Chłopcy czołgali się, rozwalali bunkry, inni już tam byli sortując broń i „sortując” ludzi. Potem wszyscy wbiegli na most”. Teraz wszyscy ruszyli na drugi brzeg. Niemieckie karabiny maszynowe seriami omiatały cały most. Rozpętało się piekło, obrońcy byli zaszokowani i zdezorientowani całą sytuacją. Oszołomieni wartownicy chwycili karabiny i zaczęli strzelać na oślep w kierunku ledwo widocznych sylwetek spadochroniarzy. Po kilku minutach było już po wszystkim. Zszokowani obrońcy zostali wręcz rozniesieni. Wielu młodych rekrutów uciekło, lecz oficerowie i podoficerowie stawili opór. Obrona nie wytrzymała gwałtowności szturmu. Ceną tych kilku minut akcji było życie dwóch spadochroniarzy- w tym porucznika Brotheridge’a, który został pierwszym zabitym alianckim żołnierzem w dniu inwazji. Równolegle toczyła się krótka walka o most na rzece Orne, nieopodal mostu Pegaza. Obydwa mosty zdobyto nieuszkodzone niemal jednocześnie. Kompania Howarda zaczęła się umacniać, spodziewając się w niedługim czasie silnych kontrataków nieprzyjaciela. Niedługo miało nadejść pierwsze wzmocnienie w postaci 7. Batalionu Spadochronowego. Tak skończyła się pierwsza walka „dnia D”. W chwili, gdy ludzie Howarda zdobyli mosty, nad Normandią skoczyło 60 brytyjskich naprowadzających. Stanowili oni przedni oddział rzutu szturmowego 6. DPD, a ich zadaniem było oznakowanie i oczyszczenie trzech stref zrzutu dla nadciągających spadochroniarzy. Zrzutowiska znajdowały się w pobliżu trzech niewielkich osad- Varaville, Ranville niedaleko mostów mjr. Howarda i Touffreville, zaledwie 5 mil od wschodnich przedmieść Caen. Do każdego zrzutowiska przydzielono 20 spadochroniarzy, którzy mieli zaledwie pół godziny na wykonanie zadania. Już o 0.50 miał się zacząć zrzut głównych sił 6. DPD. Było to zadanie karkołomne ze względu na ograniczenia czasowe, które nawet podczas ćwiczeń w świetle dnia w Anglii powodowały trudności spadochroniarzom. Jeszcze w trakcie lotu zaczęły się kłopoty. Niespodziewanie zerwał się silny wiatr, a niektóre rejony przysłoniła mgła. Naprowadzający napotkali też zmasowany ogień przeciwlotniczy, który wywołał mnóstwo zamieszania wśród pilotów i ostatecznie doprowadził do rozproszenia eskadry samolotów. W efekcie cele i zrzutowiska zgubiono lub przeleciano, tym samym musząc dokonać dodatkowych kilku nalotów nad nie w gęstym ogniu artylerii plot. Wielu spadochroniarzy wraz ze sprzętem radiolokacyjnym spadło w złych miejscach, promień ich rozrzucenia było olbrzymi. Spadochroniarze lecący na Varaville wylądowali dość blisko celu, lecz większość ich sprzętu spadła w złym miejscu, bądź rozbiła się. Z naprowadzających lecących na Ranville żaden z początkowego zrzutu nie wylądował w pobliżu rejonu. Zrzucono ich ok. mili od tego miejsca. Największego jednak pecha miały zespoły Touffreville. Jeden z tych 10-osobowych zespołów zrzucono nad Ranville. Ich zbiórka przebiegła bezproblemowo i doszedłszy do wniosku, że znajdują się we właściwym rejonie, w kilka minut później nadali mylny sygnał. Drugi zespół Touffreville także nie osiągnął zamierzonego rejonu. Z 10 spadochroniarzy tylko czterech bezpiecznie wylądowało na ziemi. Pozostałych sześciu silny wiatr porwał w otchłań zalanej doliny Dives, rejonu, który Niemcy zatopili jako część swoich urządzeń obronnych. Nikt z nich nie przeżył. Naprowadzający, którzy bezpiecznie wylądowali na ziemi, wspominają, że w okolicy panowała jakaś złowieszcza cisza, która napawała ich lękiem. Żołnierze spodziewali się, że po wylądowaniu napotkają silny opór nieprzyjaciela, a tymczasem wokół większości z nich panował niebywały spokój. Powodowało to u nich wiele koszmarnych przeżyć, które były wytworem ich własnej wyobraźni. Przez te 30 minut dzielących ich od głównego zrzutu spadochroniarzy, naprowadzający próbowali za wszelką cenę dostać się do swoich celów. Ci, których zrzucono w pobliżu celu, rozpoznawali punkty orientacyjne w terenie. Z kolei ci, zrzuceni w szerokim promieniu, próbowali zlokalizować miejsce swojego położenia przy pomocy kompasów i map. Niektórzy problem ten rozwiązali w najprostszy ze sposobów, na wzór kapitana Windruma, który wspiął się na drogowskaz, zapalił ze spokojem zapałkę, by stwierdzić, że do jego celu- Ranville- jest zaledwie kilka mil drogi. Ogółem rzecz biorąc, tylko niewielka część naprowadzających spadochroniarzy wywiązała się z zadania. Lada moment miał się rozpocząć desant spadochronowy 3. i 5. Brygady Spadochronowej. Dokładnie o czasie, 50 minut po północy, nad normandzkim niebem desantował się główny zrzut spadochronowy „dnia D”- 5 tysięcy spadochroniarzy z brytyjskiej 6. DPD. Całe widowisko obserwował major John Howard, który spostrzegł niemieckie reflektory wymierzone w niebo: „Doskonale widzieliśmy lądującą dywizję. Reflektory oświetlały czasze spadochronów, tu i ówdzie strzelały karabiny maszynowe, a pociski smugowe przecinały niebo, gdy spadochrony spływały powoli na ziemię. Był to naprawdę niezwykły widok”. Spadochroniarzy zrzucono nad dużym obszarem. Stali się ofiarami pomyłek nawigatorów, samolotów zmuszonych ogniem artylerii przeciwlotniczej do zboczenia z kursu, źle oznakowanych stref zrzutu i mocnego, porywistego wiatru, który tak dał się we znaki naprowadzającym. Tylko części dopisało szczęście, inni natomiast zostali zrzuceni wiele mil od stref zrzutu- od 5 do 35 mil odległości. Ogień przeciwlotniczy strącił wiele samolotów, co pociągnęło za sobą wiele ofiar, gdyż w wielu przypadkach spadochroniarzom nie udało się na czas wyskoczyć z płonącej maszyny. Brygadier Hill, dowodzący 3. Brygadą, wspomina: „14 miesięcy intensywnych ćwiczeń należało do przeszłości. Teraz nieodwołalnie przystępowaliśmy do realizacji naszych planów. Wiedziałem, że nie wszystko pójdzie po naszej myśli. Powiedziałem chłopakom, żeby tego się właśnie spodziewali i że tak czy owak muszą starać się dostać w zaplanowane miejsca. (...)”. Gdyby patrzeć na szczęście brygady 3. i 5., w lepszym położeniu znalazła się ta druga. Większość jej żołnierzy zrzucono w odpowiednim miejscu- w pobliżu Ranville- ważnego węzła drogowego, późniejszej siedziby sztabu 6. DPD. Pomimo to, przez większość czasu jaki mieli, dowódcy kompanii zbierali swoich ludzi po okolicy i w najlepszym wypadku stan poszczególnych kompanii sięgał 50%. W 5. Brygadzie Spadochronowej, spośród trzech batalionów, 7. Batalion osiągnął stan 50%, natomiast 12. i 13. opuściły strefy zrzutu w stanie osobowym rzędu 60% Jednak cała zagubiona reszta, była jednak w drodze, kierując się do miejsca zbiórek odgłosami rogów myśliwskich niosących się w powietrzu- nietypowego sposobu, jakimi zwoływano spadochroniarzy podczas „dnia D”. W gorszym położeniu znalazła się natomiast 3. Brygada, której wielu żołnierzy zrzucono na wskutek błędów pilotów, niczym confetti, nad zalaną doliną Dives. Środki zapobiegawcze Rommla, mające na celu zatopienie tego obszaru, opłaciły się sowicie. Moczary i bagna zalanej doliny okazały się śmiertelną pułapką dla wielu spadochroniarzy. Niektórzy piloci samolotów transportujących żołnierzy, dostali się w zbitą masę chmur i pomylili bardzo podobne do siebie ujście rzeki Dives z ujściem Orne. W efekcie spadochroniarze zostali zrzuceni nad istnym labiryntem bagien i moczar. Do tego należy dołożyć wspomniany wcześniej zaporowy ogień przeciwlotniczy i silny wiatr, który dopełnił zamieszania. Choć głębokość moczar w większości nie przekraczała 1 metra, wystarczyło to, by utopić lądującego dopiero co spadochroniarza, obładowanego kilkudziesięcioma-kilogramami sprzętu, siłującego się z uprzężą i czaszą spadochronu. Wielu, wpadając w błoto, po prostu znikało pod powierzchnią. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak wielu spadochroniarzy zginęło w otchłani Dives. W przeciągu kilkudziesięciu minut cały rzut spadochronowy znalazł się na ziemi. Rozproszono ich na terenie 50 mil kwadratowych. Mało kto wiedział, gdzie się znajduje. Spadochroniarze łączyli się w ad-hoc organizowane grupy i za wszelką cenę starali się dołączyć do swych macierzystych oddziałów- waga przydzielonych im zadań była olbrzymia. Po drodze wyzwalali bliźniacze, bezimienne francuskie wioski i mieściny, zasadzali się na Niemców, organizowali punkty oporu, wysadzali słupy telegraficzne, starając się w jakikolwiek sposób zaszkodzić nieprzyjacielowi. Żołnierze brytyjscy mieli podczas tych pierwszych godzin inwazji na kontynent wiele rozmaitych przygód, które zaczynały się już w chwili lądowania. Przykładem może być jeden ze spadochroniarzy, który z niezwykłą dokładnością wpadł do studni. Wywindował się szybko na górę za pomocą linek spadochronowych i, niczym nie przejęty, ruszył na miejsce zbiórki. Wszędzie żołnierze sami wydobywali się z niezwykłych i kłopotliwych sytuacji, pamiętając, że znajdują się w środku nocy na terytorium wroga, kiedy w dodatku towarzyszył im strach spotęgowany wyobraźnią. Taką też przygodę miał mjr Donald Wilkins z kanadyjskiego 1. Samodzielnego Batalionu, skradający się w kierunku dwóch, zagadkowo stojących, ledwo widocznych postaci, które ostatecznie okazały się być kamiennymi posągami ogrodowymi. Brygadier Hill wspomina inną historię: „(...) usłyszałem strzały, ale okazało się, że to tylko żołnierze z mojej obstawy, którzy wzięli siebie nawzajem za Niemców”. Wielu spadochroniarzy zawisło też podczas lądowania na drzewach. Sporo czasu upłynęło, zanim udało im się pozbyć uprzęży i zejść na ziemię. Niektórym się to nie udało- Niemcy tej nocy dokonali wielu egzekucji na wiszących w szelkach spadochronowych, uwięzionych Brytyjczykach. Te sytuacje tylko podsycały nienawiść spadochroniarzy do wroga. Niektórym jednak udało się uniknąć śmierci w takim casus, jak to zrobił szeregowiec Batten z 13. Batalionu. Wspomina: „Nie wiem, kto to był, ale podszedł i popatrzył na mnie. Wszystko co mogłem zrobić, to wisieć w bezruchu”. Niezidentyfikowana postać nabrała przekonania, że szeregowiec jest już martwy i po prostu odeszła. Niedługo potem Batten uwolnił się i ruszył za głosem rogu myśliwskiego. Kolejnym, niezwykle ważnym zadaniem stawianym spadochroniarzom, było wysadzenie 5 mostów na rzece Dives. Jak i w przypadku innych zadań, tu również wszelkie plany „wzięły w łeb” w wyniku znacznego rozproszenia oddziałów. Ad hoc zorganizowane oddziały starały się jednak jak najlepiej wykonać powierzone cele. Jednym z nich był most znajdujący się nieopodal wioski Varaville. Miesiąc wcześniej przeprowadzono w tym miejscu bez zapowiedzi ćwiczenia w zdobyciu tego właśnie mostu- wartowników o niczym nie poinformowano. Zginęło wtedy dwóch żołnierzy niemieckich, a kilku zostało rannych. Tej nocy, gdy niemiecki wartownik parę minut po północy ujrzał trzy sylwetki z uczernionymi twarzami, był przekonany, że to kolejne ćwiczenia. „Głupie gnojki”- zawołał pogardliwie i zwalił się pod ciosami noża spadochroniarskiego. Słaby pluton pełniący wartę na moście został w chwilę rozniesiony. Podobnie było z mostem w Robehomme i dwoma w Bures. Czwarty, najważniejszy znajdował na skraju miejscowości Troarn. Wg. planu 30 saperów z 5. Brygady, zrzuconych w pobliżu Toufreville, miało po przejściu dwóch km dotrzeć do mostu. Godzina- to czas, jaki dawano im na założenie ładunków wybuchowych, natomiast równo o godz. 1.30 most miał zostać wysadzony w powietrze. W tym czasie grupę miały osłaniać patrole zwiadowcze. W rzeczywistości, 10 żołnierzy pod dowództwem mjr. Rosevare’a, po długiej odysei i pokonaniu 10 km (w tym dużą część trasy pod ogniem przeciwnika) w jeepie z przyczepą wysadziło most o godz. 5.20 w ciągu 7 minut- całkowicie samodzielnie, bez osłony żadnych dodatkowych patroli. Taki przebieg wydarzeń był typowy dla działań spadochroniarzy w noc „D-Day”. Wypełniając te zadania, jak i trzymając most Pegaza (przez który przebiegała główna arteria komunikacyjna w tym rejonie), Brytyjczycy zmusili Niemców do 6-godzinnego objazdu przez Caen, gdzie znajdował się najbliższy most. Uświadomili to sobie oni dopiero ok. godz. 2.00, kiedy to zaczęto przystępować do koncentracji sił (głównie batalionów wschodnich)- dopiero wtedy obecność spadochroniarzy mjr. Howarda na moście zaczęła wywierać hamujący wpływ na ruchy wojsk niemieckich. W tym czasie kompania szybowcowa mjr. Howarda odpierała słabe niemieckie kontrataki. Ok. godz. 1.30 zaobserwowano pomiędzy wioskami Benouville i Le Port, na zachodnim brzegu kanału Caen koncentrację sił. Potwierdziły się najgorsze obawy Howarda przed kontratakiem pancernym. Nadal nie pojawiały się znaczące posiłki, gdy tymczasem do mostu zbliżały się dwa niemieckie czołgi Panzer IV a za nimi, w znacznej odległości, nadciągała piechota niemiecka z garnizonu w Benouville. Gdy jeden z czołgów wjechał z hukiem na skrzyżowanie przed mostem, został ugodzony pociskiem z PIATa, blokując je. W niebo trysnęły wysokie płomienie i kłęby dymu. Drugi czołg, nie mogąc zlokalizować źródła zagrożenie, czym prędzej wycofał się. Odgłosy eksplozji i łuny wybuchów posłużyły za punkt orientacyjny dla błądzących żołnierz 7. Batalionu Spadochronowego. Słaba linia obrony przy moście Pegaza została utrzymana. Gdy w 125. Pułku Grenadierów Pancernych pojawiły się tuż po północy pierwsze meldunki o obecności spadochroniarzy, dowodzący mjr. Hans von Luck bezzwłocznie przystąpił do mobilizacji swoich sił. W ciągu godziny jego ludzie stali już przy czołgach z zapuszczonymi silnikami, lecz był on bezsilny wobec braku kompetencji- a był on wówczas najstarszym stopniem oficerem w 21. Dywizji Pancernej, stanowiącej kluczowy odwód. „Stopniowo zaczął ogarniać nas gniew. Zgoda na nocny atak, dzięki któremu moglibyśmy skorzystać z początkowego zamętu w szeregach naszych przeciwników, wciąż nie nadchodziła, mimo, że nasze meldunki przekazane za pośrednictwem dywizji do korpusu i Grupy Armii B zostały wysłane już dawno”- wspominał po latach mjr. von Luck. Major nie mógł samodzielnie podejmować decyzji, gdy tymczasem dowódca dywizji, gen. Feuchtinger przebywał w Paryżu u swojej narzeczonej, dowódca Grupy Armii B, feldmarszałek Rommel był u żony, a feldmarszałek von Rundstedt spał. Z kolei w sztabie 7. Armii nie dawano wiary doniesieniom z linii frontu, tłumacząc desanty spadochronowe „manewrem dywersyjnym”. Inny, 22. Pułk Pancerny nie robił nic przez 7 najważniejszych godzin. W tych pierwszych, kluczowych godzinach szybka i zdecydowana kontrreakcja niemieckich sił pancernych mogła przechylić szalę zwycięstwa- lecz 21. DPanc została podporządkowana bezpośrednio Naczelnemu Dowództwu na Zachodzie. Wobec niemożności mjr. von Luck musiał przyjąć szyk defensywny i czekać bezczynnie na pomyślne rozkazy z „góry”. Również inne elementy dywizji były unieruchomione, choć w ciągłej gotowości bojowej. Strumień raportów i lądowaniu spadochroniarzy zaczął napływać do 21. DPanc i 716. Dywizji Piechoty, stacjonującej na wybrzeżu. Napływały one zewsząd, całą noc i cały dzień dopóty, dopóki nadlatywały kolejne eskadry samolotów ze spadochroniarzami na pokładach. Ogrom operacji i meldunki o obecności spadochroniarzy „wszędzie” spowodowały gigantyczny chaos i paraliż na tyłach niemieckich. Von Luck chciał uderzyć swoim 125. Pułkiem na zagrożoną arterię komunikacyjną biegnącą przez most na kanale Caen, który trzymała kompania mjr. Howarda. Szybkie kontrnatarcie pancerne miało olbrzymią szansę powodzenia jako, że w tym czasie ludzie Howarda mogli przeciwstawić wrogowi zaledwie parę PIATów. Stopniowo, wyłączając 21. DPanc, zaczął się proces koncentracji sił, lokalnych odwodów, naciskających ze wszystkich stron na zidentyfikowane enklawy spadochroniarzy. O godzinie 3.00 nadleciał pierwszy pociąg szybowcowy 6. DPD. 69 szybowców dostarczyło na lewe skrzydło inwazji pełen pułk, wraz ze sztabem 6. DPD i generałem Gale’em. Wylądowali nieopodal Ranville, na polach zabezpieczonych przez spadochroniarzy z 5. Brygady Spadochronowej. Saperzy dobrze wykonali swoją robotę, niszcząc większość przeszkód mogących uniemożliwić lądowanie szybowców. 49 maszyn wylądowało cało, dostarczając też bezcenne jeepy i działka przeciwpancerne. Lądowanie przebiegło nadzwyczaj spokojnie, bez większej reakcji Niemców. Następny, większy pociąg szybowcowy miał nadlecieć dopiero za kilkanaście godzin. Nadrzędnym zadaniem 6. DPD było zniszczenie baterii dział 155mm, ulokowanych w Merville, których ogień mógł spowodować setki ofiar na plaży Sword, na której już kilka godzin później miała lądować bryt. 3. DP wsparta oddziałami specjalnymi. Celu podjął się 9. Batalion pułkownika Terrence’a Otwaya. Plan był następujący. Batalion w sile 750 ludzi miał przeprowadzić atak na ufortyfikowaną baterię z trzech stron. Nie było to zadanie łatwe. Okoliczny teren został otoczony drutami pod napięciem, wewnątrz znajdowało się pole minowe, następnie ogrodzenie z drutu kolczastego, kolejny zaminowany odcinek, wewnętrzny pas zasieków i wreszcie linia okopów niemieckiej piechoty, wzmocniona 10 stanowiskami karabinów maszynowych. Wg. oceny wywiadu garnizon liczył ok. 130 żołnierzy z 1716. Pułku Artylerii. Niemcy uważali tą silnie ufortyfikowaną baterię, za nie do zdobycia. Do sforsowania tych umocnień ludzie pułkownika Otwaya wyposażeni byli w bogaty sprzęt inżynieryjny- miotacze ognia, banglory, wykrywacze min, moździerze i nawet lekkie, aluminiowe drabiny oblężnicze do sforsowania rowu przeciwczołgowego. Dodatkowo specjalny pociąg szybowcowy miał dostarczyć potrzebne jeepy i działka przeciwpancerne. Atak wymagał dokładnej synchronizacji w czasie, jeśli miał się powieść. Dodatkowo pułkownik Otway miał jeszcze dwa asy w rękawie. Pierwszym był nalot 109 ciężkich bombowców RAF Lancaster, który miał się rozpocząć punktualnie o godz. 0.30. Jego celem było raczej oszołomienie i przestraszenie obrońców, gdyż nawet celne bombardowanie nie było w stanie naruszyć grubych ścian bunkrów. W ramach tego zrzucono na baterię 382 tony bomb. Drugim asem, było wsparcie 3 szybowców mających wylądować na szczycie umocnień, dokładnie wg. klasycznego wzoru, jakim był niemiecki szturm na fort Eben Emael w 1940 roku. Plan był bardzo ryzykowny, lecz było to ryzyko konieczne, zważywszy na zagrożenie, jakie niosła za sobą bateria Merville. Działa należało zdobyć do godziny 5.30, w przeciwnym razie miału one zosać ostrzelane z morza. Plan był istotnie misterny, jednak został praktycznie przekreślony już na samym początku. Podobnie jak inne, 9. Batalion już w powietrzu spotkało olbrzymie rozproszenie, na przestrzeni ok. 30 mil. Gdy pułkownik Otway dotarł do punktu zbornego, okazało się, że prawie nikogo nie ma. Był w skrajnej rozpaczy. Dochodziła godz. 2.00, gdy tymczasem dysponował on zaledwie setką swoich spadochroniarzy, spośród 750. Do godz. 2.30 zebrał ok. 150 ludzi, grupę wielkości kompanii, która dysponowała zaledwie jednym karabinem maszynowym. Zagubionych 600 spadochroniarzy miało cały sprzęt inżynieryjny, potrzebny do zrobienia wyłomy w umocnieniach. Specjalny pociąg szybowcowy również się zagubił. Nie mając innego wyjścia Terrence Otway ruszył ze swoją grupą w kierunku baterii. Za dwie godziny miały wylądować na szczycie baterii szybowce. Po kilkudziesięciu minutach marszu, Otway napotkał dowódcę grupy zwiadowczej na przedpolach umocnień. Jego informacje nie były pomyślne. Atak z powietrza całkowicie się nie powiódł- w pobliżu baterii spadły zaledwie dwie bomby, natomiast zrównano z ziemią sąsiednią wioskę Gonneville. Grupa zwiadowcza skoczyła prosto na bombardowany teren i cudem uniknęła masakry. Zwiadowcom udało się przeciąć pierwszą linię drutów pod napięciem i przebyć pole minowe. Zasieki okazały się nie takie groźne, jak donosił wywiad, jednak nie mając taśmy do zaznaczenia rozminowanego terenu, chłopcy Otwaya musieli atakować w ciemno. Punktualnie o godz. 4.30 nad niebem pojawiły się spodziewane szybowce, zataczając kręgi i wypatrując rakiet z moździerzy, które miały być ich sygnałem do lądowania. Jednak pułkownik nie miał ani moździerzy, ani rakiet. Patrzył w górę bezradnie, jak niemiecka artyleria przeciwlotnicza dziurawi delikatne poszycia szybowców. 150 ludzi Otwaya skryło się w rowach, lejach po bombach i pod żywopłotami w oczekiwaniu na sygnał do ataku. Dowódca 6. DPD, gen. Richard Gale, tak powiedział pułkownikowi Otwayowi przed odlotem: „Twoje nastawienie musi być takie, że w ogóle nie możesz brać pod uwagę porażki w bezpośrednim natarciu”. W obecnej sytuacji zdawał sobie sprawę, że straty wśród jego ludzi będą wysokie, jednak działa należało zniszczyć za wszelką cenę. W końcu piloci szybowców dali za wygraną i wylądowali na okolicznych polach. Niemcy zdawali sobie sprawę z obecności przeciwnika: „Walka wręcz jest nieunikniona, kiedy przeciwnik podchodzi blisko, wielkim półkolem”. Pułkownik Otway dał rozkaz do ataku: „Wszyscy naprzód! Idziemy zdobyć tę cholerną baterię!”. Na dźwięk gwizdków i okrzyków 150 ludzi poderwało się z ziemi i wydając przeraźliwe okrzyki, strzelając na oślep, rzucili się przez wyrwę w drutach. Spadochroniarzy przywitał zaporowy ogień z niemieckich stanowisk ogniowych. Ludzie padali, podnosili się, niektórzy czołgali, ktoś próbował się skryć w leju, panował olbrzymi zamęt. Nie zważali na miny, ostrzał i krzyki. Jeden z anonimowych obrońców tak wspomina tą walkę: „Tu wyłania się jakiś cień i znika w leju. Tam klęczy ciemny kształt, zlewający się z ziemią. Są teraz w odległości 200 metrów”. Wielu z nich padło, jednak część dobiegła do bunkrów i zarzuciła znajdujących się w środku obrońców granatami. Akcja zakończyła się po 20 minutach. Działa okazały się być starami armatami 75mm, zabranymi z linii Maginota. W żaden sposób nie mogły zagrozić jednak plaży Sword. Miały stanowić element obrony przybrzeżnej w razie ataku wroga na wschód od rzeki Orne. To była rzeź. Jedynie 22 Niemców było całych i zdrowych w chwili poddania się. Straty Otwaya również były zatrważające- połowa jego oddziału została wybita, bądź raniona. Mimo to, mimo całkowitego zawalenia się planu, 6. DPD wykonała to priorytetowe zadania. O godzinie 5.00, gdy akcja dobiegła końca, wystrzelono racę, sygnał dla brytyjskich okrętów, że zadanie zostało wykonane. Niestety, za pomocą dostępnych środków, nie udało się zniszczyć dział. Wobec ostrzału artyleryjskiego z sąsiednich baterii, ocaleli z oddziału płk. Otwaya czym prędzej musieli się wycofać. Inna wersja głosi, że spadochroniarze opuścili zdobyte pozycje ze względu na brak odpowiedzi na nadany sygnał świetlny po zdobyciu baterii. Istniała obawa, że został on nie dostrzeżony i że lada moment umocnienia Merville mogą być ostrzelane z artylerii okrętowej. Obawa okazała się błędna- przelatujący wzdłuż wybrzeża samolot zwiadowczy zauważył racę świetlną i przekazał informację marynarce na kwadrans przed umówioną godziną rozpoczęcia ostrzału. Wkrótce niemiecka grupa bojowa zajęła opuszczone pozycje. W ciągu lipca ten punkt oporu jeszcze kilkanaście razy przechodził z rąk do rąk. Dopiero ok. godz. 2.30-3.10, Niemcy zaczęli przystępować do koncentracji sił (głównie batalionów wschodnich)- dopiero wtedy obecność spadochroniarzy mjr. Howarda na moście zaczęła wywierać hamujący wpływ na ruchy wojsk niemieckich, a dowództwo zdało sobie sprawę z powagi sytuacji, w której przeciwnik panuje nad najważniejszą arterią komunikacyjną. 716. DP wszystkie swoje lokalne rezerwy skoncentrowała w rejonie Benouville. Również do działania przystąpiły pododdziały 21. DPanc- lecz tylko te, którymi dysponował gen. Richter dowodzący 716. DP- był wśród nich 192. Pułk Grenadierów Pancernych ppłk. Raucha, którego 2. Batalion został o godz. 2.00 skierowany do Benouville z zadaniem wyparcia spadochroniarzy z wioski, a następnie odzyskanie ważnej przeprawy wodnej. Do tej jednostki przynależał ppor. Holler, dawniej weteran Afrika Korps, wówczas dowodzący plutonem dział samobieżnych 75mm. Tak wspomina te zmagania: „Uwikłaliśmy się w ciężką potyczkę z silną jednostką spadochronową. Zdołaliśmy się przebić jedynie do połowy wioski, ale spadochroniarze walczyli tak zajadle, że opanowanie wjazdu na wybrzeże było niemożliwe”. Niepełny 7. Batalion Spadochronowy stawił zacięty opór nieprzyjacielowi w Benouville. Jedna z kompanii przez 17 godzin broniła się w okrążeniu, tracąc wszystkich oficerów. Z kolei, 125. Pułk von Lucka nadal tkwił w bezczynności i bezsilności wobec jasnych rozkazów- trwać w obronie. Brytyjscy spadochroniarze mieli powody do zadowolenia. Wysadzili tej nocy wszystkie mosty, jakie miały być wysadzone, opanowali te, które miały być zdobyte. Ponadto, wyzwolili kilka ważnych miasteczek i skrzyżowań między rzekami Dives i Orne. Unieszkodliwili baterię w Merville. Tak więc 6. DPD wykonała przed świtem wszystkie przydzielone jej zadania i zakończyła działania ofensywne. Teraz, aż do przybycia posiłków z plaż, miała w trakcie dnia ustanowić silną linię obrony wzdłuż działu wodnego, pomiędzy dolinami rzek Orne i Dives, (gdzie miejscem o szczególnym znaczeniu było skrzyżowanie w wiosce Varaville) oraz utrzymać mosty na Orne. O świcie na moście Pegaza osłabiony 7. Batalion Spadochronowy, któremu została podporządkowana kompania spadochronowa mjr. Johna Howarda z ledwością stawiał opór niemieckim siłom w Benouville. Chociaż ci nie był w stanie przeprowadzić znaczącego kontrataku, przez cały czas nękali obrońców mostu ogniem moździerzowym, rakietowym i maszynowym. Chwilami dochodziło do tego, że przejście przez most było niemożliwe. Dopiero o świcie, po wschodzie Słońca, gen. Marcks (dowodzący LXXXIV Korpusem), nie czekając na pozwolenie, wydał rozkaz 21. DPanc natychmiast atakować wszystkimi siłami na wschód od Orne i zniszczyć spadochroniarzy. Podczas przegrupowania, o godz. 9.00 nadszedł nowy rozkaz, na mocy którego przyczółek spadochronowy miała atakować tylko grupa bojowa mjr. von Lucka. Wprowadziło to zamęt i utratę kolejnych kilku cennych godzin, które zostały stracone na ponownym przegrupowaniu oddziałów. Rozkaz brzmiał: „Zaatakuje pan (von Luck, przyp. ja) na wschód od Orne swym 2. Batalionem, wzmocnionym przez 21. Pancerny Batalion Rozpoznawczym 200. Batalion Dział Szturmowych (…) i pluton dział przeciwpancernych 88 mm. Pańskim zadaniem jest zniszczenie przyczółka 6. DPD, odzyskanie obu mostów na Orne w Benouville oraz nawiązanie kontaktu z oddziałami broniącymi wybrzeża. Wsparcie zapewni część artylerii dywizyjnej. Początek ataku: gdy tylko zbiorą się wszystkie oddziały”. Jednak, 2. Batalion był już zaangażowany w zmagania z brytyjskimi spadochroniarzami, starającymi się poszerzyć swój przyczółek, natomiast część Pułku Pancernego nadeszła dopiero o godz. 17, a działa pancerne z 200. Batalionu przybyły na miejsce walki wieczorem następnego dnia, 7 czerwca. Trzeba było rozpoczynać atak w osłabionym składzie, bez tych sił. Batalion rozpoznawczy mjr. von Lucka wspierany przez kompanię czołgów wyparł zaskoczonych spadochroniarzy z wioski Escoville, po czym został zaskoczony przez artylerię okrętową i samoloty myśliwsko-bombowe. Von Luck wspomina, że „rozpętało się piekło (…) Łączność radiowa została przerwana, przybywało rannych, a żołnierze batalionu zwiadowczego zalegli”. Widząc tą katastrofę, dowódca grupy bojowej przerwała atak i przeszedł do odwrotu. Grupa bojowa von Lucka miała wrócić do Escoville i tam się okopać, w oczekiwaniu na posiłki. Ok. godziny 13.00 na moście Pegaza zjawili się pierwsi komandosi z 4. Brygady, za którymi przybył dowódca- lord Lovat, a za nimi pierwsze czołgi. Po niedługim czasie przybyła reszta komandosów i więcej czołgów, które wsparły wymęczony i niepełny 7. Batalion Spadochronowy. Nawiązano trwałe połączenie. W dalszej drodze znajdowały się pododdziały 185. Brygady Piechoty z plaży Sword. Spadochroniarze toczyli walki na całym obszarze działu wodnego pomiędzy Dives i Orne. Miejscowość Varaville, zaciekle atakowana przez kanadyjski 1. Samodzielny Batalion Spadochronowy, padła dopiero pod wieczór, o godz. 19. O godzinie 23.00, gdy zaszło słońce, nad normandzkim niebem zjawiła się powietrzna flotylla 342 szybowców- drugi, główny pociąg szybowcowy 6. DPD. Strefy lądowania zostały przygotowane przez spadochroniarzy po obu stronach Orne. Przetransportowano całą 6. Brygadę Szybowcową i liczny, bezcenny dla dywizji sprzęt taki, jak działka przeciwpancerne. Piloci wspominają, że spotkali się na ziemi z niezwykłą ciszą i spokojem, nikt do nich nie strzelał. Z kolei ich przeciwnicy byli błędnie przekonani, że ten podniebny pociąg był błyskawiczną reakcję Brytyjczyków na kontratak 21. DPanc. Werner Kortenhaus, radiotelegrafista czołgowy, wspomina: „Żaden ze świadków nigdy tego nie zapomni. Nagle rozległ się głuchy warkot niezliczonej liczby samolotów, a potem ukazały się naszym oczom setki maszyn ciągnących za sobą wielkie szybowce, zapełniające niebo”.Niektóre z tych szybowców przeleciały dosłownie nad działami przeciwpancernymi porucznika Hollera, nadal broniącego się w Benouville, który wspomina to tak: „Zaległa niesamowita cisza. Wszyscy patrzyliśmy w górę, one były tuż nad nami. Te bezszelestne drewniane pudła szybowały nad naszymi głowami i lądowały- wysypywali się z nich ludzie i sprzęt”. Dobiegł końca „D-Day”. Cała 6. DPD znalazła się na normandzkim gruncie, spadochroniarze w pełni spełnili swoją powinność. Mimo to, brali oni udział w walkach jeszcze 3 miesiące, aż do końca kampanii normandzkiej, przez co pod koniec sierpnia 1944 roku dywizja została zluzowana w stanie, który można określić, jako szkieletowy. Bibliografia: „D-Day” Stephen Ambrose „Najdłuższy Dzień” Cornelius Ryan „Caen. Droga do zwycięstwa” Alexander McKee „D-Day. Przełamanie Wału Atlantyckiego” Robert Kershaw „Alianci lądują! Normandia 1944” Paul Carell „Byłem dowódcą pancernym” Hans von Luck Tekst ten jest ofcourse mojego autorstwa. Pisałem go pod koniec maja bieżącego roko, jestem ciekaw, co o nim sądzicie?
-
A gdzie ankieta z ocenami?Chciałem na "max" kliknąć Dziękuję za przychylny komentarz Nie chciałem jednak robić ankiety z tego względu, że większą wartość mają dla mnie komentarze czytelników, zwłaszcza konstruktywna krytyka. Pozdrawiam
-
Mógłbyś to rozwinąć?
-
To prawda. Przypomnijmy sobie sytuację z Krety '41, gdzie niemieccy spadochroniarze, rozproszeni, zrzuceni z dala od zasobników musieli walczyć nieraz w pojedynkę, uzbrojeni jedynie w pistolet, nóż i dwa granaty. Inaczej niż w przypadku szybowców 1. Batalionu Szybowcowego, którego żołnierze weszli do walki w zgranym oddziale, w pełni uzbrojeni i wyposażeni w pistolety maszynowe, karabiny i karabiny maszynowe. Dlatego tak ważna była współpraca pomiędzy spadochroniarzami i piechotą szybowcową. Ci pierwsi oczyszczali i oznakowywali lądowiska dla tych drugich. Dobrym tego przykładem może być Normandia- dzięki doskonałej współpracy tych dwóch rodzajów wojsk pociąg szybowcowy 6. DPD w liczbie 49 maszyn bezpiecznie osiadło na wyznaczonym zrzutowisku. Inna sytuacja wydarzyła się z pociągiem szybowcowym 82. DPD, który poniósł 16-procentowe straty już w powietrzu, napotykając zwartą i silną obronę przeciwlotniczą.
-
Piloci lądowanie szybowców nazywali dosadnie: "kontrolowana katastrofa lotnicza"- wymowne, nieprawdaż?:wink: Trzeba tu jednak zaznaczyć, że przerażający widok szybowca ryjącego dziobem w ziemię, rozrywanego podczas lądowania, był zazwyczaj widokiem mylącym- podczas lądowania ponoszono zadziwiająco niskie straty, niż można by przypuszczać. Oczywiście, pod warunkiem, że lądowanie nie zakończy się na drzewie, żywopłocie etc. wtedy konstrukcja płatowca nie daje szans na przeżycie. To ważne! Już od Normandii powszechnie używano szybowców zdolnych przewozić jeepy, ciągniki artyleryjskie, działa, lekkie haubice a nawet lekkie czołgi. Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem, ale czy chodzi Ci o precyzję podczas lądowania szybowcem? Był to chyba największy atut tego środka transportu- niesamowite wręcz możliwości perfekcyjnego lądowania na celu- przykładem najlepszym niechaj będzie lądowania na forcie Eben-Emael, czy też zdobycie Mostu Pegaza.
-
Zgadzam się. Pamiętajmy, że o ile jugosłowiański ruch oporu był niezbyt przychylnie nastawiony do Brytyjczyków, o tyle greckie ugrupowania partyzanckie były bardziej zajęte walkami pomiędzy sobą, zamiast Niemcami. Moim zdaniem jedynie jesień 1943 roku to okres, w którym takie lądowanie i szybkie postępy miały szansę się urzeczywistnić- ponieważ wtedy lądowanie zbiegłoby się z kapitulacją armii włoskiej, która, zanim zostałaby rozbrojona przez Niemców (podkreślam, Brytyjczycy musieli wygrać ten wyścig z Wehrmachtem), mogłaby stanąć po stronie aliantów. Tylko, że to była jedna wielka niewiadoma. Dodam jeszcze, że dowodzący stacjonującą w Jugosławii 2. Armią Pancerną gen. Rendulic już pod koniec sierpnia 1943, w obawie przed alianckim desantem, ruszył z wojskiem w celu zabezpieczenia wybrzeża Adriatyku.
-
Jakich partyzantów? W latach 1943-44 czetnicy Mihajlovicia, którzy faktycznie mogli wesprzeć desant i do tego byli przygotowywani, znajdowali się w bardzo trudnej sytuacji, niemalże zeszli na margines działań, które zdominowała Armia Ludowowyzwoleńcza Tity. A ten, pokładający nadzieje w Moskwie i systemie komunistycznym, nie był nastawiony przyjaźnie do Brytyjczyków. U Piekałkiewicza czytałem, że w jednej z depesz wysyłanych do Stalina z datą 1942 pisał, że jest gotów stawić opór aliantom zachodnim, jeśli ci zechcą wylądować na Bałkanach. Oddziały komandosów lądowały w Grecji w 1944 roku, w której w tym czasie toczyły się walki pomiędzy ugrupowaniami komunistycznymi ELAS i demokratycznym EDAS. Jako, że Brytyjczycy poparli zwolenników króla i demokracji z ramienia EDAS, tym samym stworzyli sobie wrogów wśród partyzantów ELAS, z którymi toczyli zaciekłe walki m.in. w Atenach. Bałkany to był istny kocioł nienawiści na tle rasowym i wyznaniowym, dlatego też przy ewentualnym lądowaniu nie brałbym zbytnio pod uwagę możliwości wsparcia ze strony ruchu oporu.
-
1. Użytkownik roku- Albinos. Mniejsza o to, że go miałem przyjemność poznać i w jego towarzystwie na forum FkCoD rozpocząć swoją przygodę z historią- ale jego posty niemal zawsze stoją na wysokim poziomie, potrafi prowadzić dyskusję, twardo obstaje przy swoim, zawsze znajduje argumenty na poparcie swoich tez- dlatego też on. 2. Temat roku- II wojna w Zatoce Perskiej . Niezwykle, wg. mnie, ciekawa dyskusja z dobrze dobieranymi argumentami Hauera. Przyznam, że nieraz się nimi posługuję przy innych rozmowach, dyskusjach, temat ten wiele wniósł do mojej wiedzy. 3. Mistrz mowy- Ciekawy. Jak zawsze poprawny językowo i gramatycznie. Moje gratulacje! :wink: 4. Najsympatyczniejszy użytkownik roku- Jachu! Ciężko mi to wytłumaczyć ale wydaje mi się on bardzo pozytywną osobą- no i ma taki pogodny awatar w jasnych barwach :wink: 5. Moderator roku- Albinos. Po raz drugi Nie ma co kryć, niewiele jest osób na tym forum, które w takim stopniu się poświęcają, poświęcają swój cenny czas. Wzorowo wywiązuje się ze swojej funkcji, zawsze aktywny w wielu dyskusjach, często zakłada nowe, niekiedy wymagające tematy. 6. Dział roku- ekhm, trochę zrobię sobie kryptoreklamy, ale zagłosuję na II wojna światowa- powszechna 8) Za to, że się w miarę prężnie rozwija, jest jednym z najobfitszych działów na forum i stoi, wg. mnie, na wysokim poziomie merytorycznym. 7. Wejście roku- Jachu- po raz kolejny :arrow: To osoba, która w błyskawicznie krótkim czasie wyrobiła sobie markę na forum. Jego posty są zawsze rzeczowe, przyjemnie dla oka napisane i naprawdę zawsze coś wnoszą do tematu. Poza tym, Jachu wydaje się być osobą bardzo sympatyczną W pozostałych kategoriach kandydatów nie mam :wink: Pozdrawiam :king:
-
Zawsze uwielbiałem Crusadery II, ech, te pustynne jastrzębie, ta niska, agresywna sylwetka, czołg prawdziwego "Lisa Pustyni": Z niemieckich czołgów podoba mi się tylko Pzkpfw V Panther. Wszystkie inne, jagdtigery, jagdpanthery, Tygrysy- to dla mnie takie klocki bez wdzięku.