Albinos
Przyjaciel-
Zawartość
13,574 -
Rejestracja
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Kalendarz
Zawartość dodana przez Albinos
-
Jeśli mówimy o oddziałach dywersyjnych, czyli tych, które były przeznaczone do walki, to jak najbardziej starano się dbać o ich przygotowanie tak teoretyczne jak i praktyczne. Jeśli pojawiała się możliwość to oczywiście wysyłano oddział na kilka dni do lasu, aby tam mógł sobie przećwiczyć strzelanie, kondycję. Ale także od strony psychologicznej miało to spore znaczenie. Pozwalało na te kilka dni odpocząć od przygniatającej rzeczywistości okupowanego miasta. Na ile było to masowe, to już ciężko powiedzieć, bo to trzeba by jakieś większe badania przeprowadzić na ten temat. Na pewno starano się, aby każdy żołnierz dywersji mógł w czymś takim wziąć udział. W końcu to oni mieli być potem trzonem sił stających do otwartej walki z wrogiem. Ale to trzeba pamiętać, że to wszystko pojawiało się dopiero z czasem. W takim 1940 czy 1941 r. na pewno nie były to rzeczy powszechne. No to też tak nie do końca było tak, że tylko tych przeszkolonych. No bo co oznacza przeszkolony w tych warunkach? Z doświadczeniem bojowym? Z przećwiczeniem teoretycznym? Na akcje kolejowe poza miastem wychodzono jednak stosunkowo często. Czasem taki oddział miejski sam takie wysadzanie organizował, a czasem wspólnie z oddziałem leśnym. Jeśli mówimy o Warszawie, to wystarczy wspomnieć współpracę Oddziału Dyspozycyjnego "A" i Oddziału Dyspozycyjnego "B" z Grupą "Skrytego" (choć ta nie była w pełni oddziałem leśnym). W jednym z linków, które podałem na początku, jest trochę na ten temat. Ogólnie rzecz biorąc nie ma się co dziwić, że rzadko trafiasz na tego typu wspomnienia. Ci ludzie po prostu nie lubili o tym wspominać. I trudno się im dziwić. To jak radzili sobie oni sami z tym podczas wojny, to jedno. Możliwości było multum, wszystko zależało zapewne od konkretnego przypadku. Jeden skupiał się na nauce, inny szukał kontaktu z bliskimi, trzeci robił coś jeszcze innego. Byle się zająć czymś, co robił przed wojną, tak żeby chociaż na chwilę spróbować wrócić do tamtego przedwojennego życia. Ale oczywiście odgórnie też z tym walczono. W samych oddziałach dowódcy tłumaczyli swoim ludziom, że muszą jakoś sobie z tym poradzić, że nie wolno im przekraczać pewnych granic, bo jeśli to zrobią, to oni mogą stać się celem do likwidacji. Starano się dbać o poziom moralny oddziałów. Są zachowanie notatki "Alka" Dawidowskiego z przełomu 1942/1943 r., gdzie właśnie zastanawia się nad tym, do czego konspiracja, dywersja ogólnie może człowieka zaprowadzić. W dokumencie zatytułowanym "Kontyngenty akcji sabotażowo-dywersyjnej za m-ce lipiec i sierpień 1944 r." znajdujemy fragment [Kedyw Okręgu Warszawa Armii Krajowej. Dokumenty - rok 1944, oprac. H. Rybicka, Warszawa 2009, s. 128]: Do akcji ter[ror]ystycznej i likwidacyjnej wyznaczyć ludzi starszych, z charakterem. Zabraniam u[ży]wać do tych akcji młodzieży poniżej lat 20. Oczywiście w różnych oddziałach wyglądało to różnie. Czasem lepiej, czasem gorzej. Znamy przecież reakcje "Radosława" i "Pługa" na pewne wątpliwości GS-ów co do akcji, w których ich używano. Po akcji "Wilanów", kiedy zginęło 5 harcerzy, a 4-5 zostało rannych, "Radosław" miał powiedzieć: Czy oni powariowali? Zginęli jak tysiące ludzi. A od czego oni są? Od tego, żeby walczyli i ginęli, przecież to naturalne. Przyjdzie powstanie, to będą ginąć kopami... Z kolei przed likwidacją Stamma "Pług" powiedział: Panowie, nie przyszliście tu po to, żeby przeżyć wojnę, tylko po to, żeby wykonać zadanie. Nie będzie chyba wielkim nadużyciem stwierdzenie, że takie słowa mogły negatywnie wpływać na stan psychiczny tych ludzi. Z relacji jednego z braci Witkowskich znamy historię z oddziałem "Skrytego". Kiedy por. Czuma chciał wysłać kilku swoich ludzi na kurs podchorążówki usłyszał od dowództwa, że to niemożliwe, bo jego ludzie są tak zaangażowani w dywersję, że albo bardzo szybko zginą, albo jeśli uda im się przeżyć, to będą mieli tak głębokie ślady w psychice, że nie będą się nadawali do normalnego życia. Z drugiej strony mamy dra Rybickiego i jego dbanie o poziom moralny swoich oddziałów. Tak więc problem jest szalenie złożony. Wspominałem już trochę o tym we wcześniejszym wpisie. Przede wszystkim oddzieliłbym tutaj konspirację od Powstania Warszawskiego, które moim zdaniem należałoby już rozpatrywać w kategoriach normalnej bitwy miejskiej. Otwarta walka, gdzie wróg staje się w zasadzie anonimowy. Idąc wykonać wyrok człowiek musiał wiedzieć, jak on się nazywa, jak wygląda, jaki jest jego plan dnia. Oczywiście łatwiej było sobie poradzić z Niemcem. Wiadomo, okupant, morduje na Szucha, na Pawiaku, wyłapuje moich. Gorzej, jeśli tym, kogo trzeba było zabić, był Polak. Wtedy mogły pojawić się jakieś wątpliwości. Problem niestety polega na tym, że - jak już to było wspomniane - mamy bardzo mało relacji samych wykonawców. Nie wiemy, co tak naprawdę myśleli, jak sobie z tym radzili. Ale kontynuując wątek różnic w stosunku do Powstania Warszawskiego, należałoby zwrócić uwagę na sam charakter toczonych walk, oraz jakie napięcie im towarzyszyło. W psychologii wojskowej mówi się, że tym, co poważnie niweluje uczucie lęku, jest stan równowagi miedzy napięciem psychicznym, a aktywnością zewnętrzną, czyli walką. W normalnej walce (czyli w Powstaniu Warszawskim), ta równowaga występuje w zdecydowanie większym stopniu, niż podczas nawet największej akcji dywersyjnej. W normalnej walce żołnierz to swoje napięcie może przełożyć na zapał bojowy. Biegnie, krzyczy, strzela. Konspirator przeciwnie. Akcja dzieliła się zawsze na trzy etapy. Pierwszy, to wyczekiwanie na cel, tzw. wystawienie. Tutaj uczestnik akcji musiał zachować na zewnątrz pełen spokój. Musiał być naturalny. Jego ruchy nie mogły zwracać na niego uwagi. Raz, że mógł "spalić" akcję, a dwa, mógł sam wpaść. A przecież "w środku" wszystko się w nim "gotowało". Wiedział, że jest wystawiony jak kaczka na strzelnicy. Dookoła żandarmi, patrole, policja, może jakiś agent gestapo. A on musi stać. No nie było siły, to musiało wpływać na psychikę. Etap drugi, czyli sama akcja. Tutaj już mamy to zrównoważenie napięcia psychicznego z aktywnością zewnętrzną. Ale też nie u wszystkich. Ubezpieczenie nie zawsze wchodziło do walki, a nawet jeśli, to i tak później niż bezpośredni wykonawcy. A co dopiero kierowcy samochodów. Problem z drugim etapem polegał na tym, że był on nadzwyczaj krótki, człowiek miał mało czasu na to, aby wyładować swoje emocje (choć fakt faktem starcia były zazwyczaj bardzo dynamiczne). No i w końcu odskok. Tak to wyglądało, kiedy akcja przebiegała według planu. A co jeśli mamy do czynienia z tzw. "pustym wystawieniem", czyli kiedy cel nie pojawia się? Nie ma etapu wyładowania się. A tutaj trzeba podjąć decyzję o zwinięciu akcji i spokojnym, nie budzącym czyjejkolwiek uwagi, wycofaniu się. A człowiek jest cały czas napięty do granic możliwości. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze coś. Normalny żołnierz na froncie wie, gdzie jest jego wróg. Jest zawsze gdzieś oddalony. Siedząc w swoim okopie, jakimś domu, czy gdzie tam akurat się zatrzymał, żołnierz wie, że to jedno miejsce jest wolne od wroga. Jeśli nie nadleci samolot, albo wróg nie przyciągnie artylerii, to ma jakąś taką swoją enklawę bezpieczeństwa (przypadek szczególny to okrążenie). A jaką enklawę bezpieczeństwa w okupowanym kraju miał konspirator? Żadnej. Wszędzie dookoła siebie miał wrogów. Stykał się z nimi na co dzień, tak w swojej robocie organizacyjnej jak i w załatwianiu normalnych spraw zawodowych, szkolnych, rodzinnych. I tak właśnie w Powstaniu Warszawskim człowiek wiedział, że Niemcy siedzą w tych i tych domach, ale dom, gdzie ja jestem, jest od nich wolny. Nie wejdą tutaj bez walki. Konspirator tego "luksusu" nie miał. Przygotowanie fizyczne? Bardzo kiepskie. Brak należytego wyżywienia, co powodowało, że człowiek siłą rzeczy był słabszy. Rozpadające się buty, płaszcze "podszyte wiatrem". Oczywiście wiosną czy latem problemu nie było, ze względu na odpowiednią temperaturę. Ale już jesienią czy zimą problem się pojawiał, bo to jednak człowiekowi było zimno. A tu stój na ulicy i czekaj, aż pojawi się cel. Albo idź kilkanaście kilometrów w lesie i po polu, aby dojść na miejsce akcji kolejowej. Dla przykładu trochę wspomnień: Oddziały biorące udział w grudniowych akcjach na 'Urlaubzugi' z całą jaskrawością wyciągnęły na światło dzienne fakt, że poza uzbrojeniem nie mniej ważnym elementem walki są dobre nieprzemakalne buty i chroniąca przed zimnem odzież. Pod tym względem sytuacja w tych oddziałach była wręcz rozpaczliwa. Prawie połowa ludzie nie miała zimowych palt czy ciepłych jesionek, a większość wychodziła na akcje w podartych i zniszczonych półbucikach, które po jednym marszu rozpadały się w kawałki. Poza tym brak odpowiedniego odżywiania sprawił, że część ludzi kondycyjnie nie wytrzymała trudów nawet niezbyt forsownego kilkugodzinnego marszu w ciężkich zimowych warunkach. Za: H. Witkowski, L. Witkowski, Kedywiacy, Warszawa 1973, s. 267. Marsz w jedną stronę ok. 10 km. Zauważyłem bardzo niski poziom fizyczny ludzi. Przy powrocie w szybkim tempie (zależało mi na szybkim opuszczeniu zabudowań) ludzie byli bladzi i niezdatni do poważniejszej akcji. Ludzie nie mają butów do marszu większego. Kilku z konieczności wzięło pantofle, mimo że kazałem przewidywać marsz ok. 40 km. (w wypadku niemożności powrotu koleją). Za: T. Jaegermann, J. Pietrzykowski, Mokotowski Oddział Kedywu Okręgu Warszawa Armii Krajowej, oprac. H. Rybicka, Warszawa 1997, s. 110. No tak, ale to jednak ciągle przypadek Polaka podczas ostatniej wojny. Wiadomo, jeśli ktoś miał rodzinę w okupowanym kraju, to przeżywał takie same męczarnie jak ten, co siedział sam w tym okupowanym kraju. Ale to też napisałem: Żołnierz armii regularnej jednak w większości przypadków zostawia bliskich poza frontem. W większości, czyli nie zawsze. Wyjątki od reguły zawsze się trafią. Ale jednak w ogólnym rozrachunku żołnierz armii regularnej rzadziej musiał się martwić o swoją rodzinę niż konspirator. No to już tak na logikę. Nie każda wojna angażuje ludność cywilną wszystkich stron. Za to każda konspiracja (albo prawie każda), jest organizowana na terenie zajętym przez wroga, gdzie żyją rodziny tych, co to wchodzą do podziemia.
-
Temat zakładam z myślą o tych, którzy jadąc za granicę chcieliby odwiedzić cmentarze, na których pochowani są polscy żołnierze walczący w II WŚ. Gdzie znajdują się polskie cmentarze wojenne, czy o wszystkich pamięta się w należyty sposób?
-
Ewentualną dalszą dyskusję nt. radzenia sobie ze stresem pola walki proszę kontynuować w tym wątku: https://forum.historia.org.pl/topic/15522-stres-w-konspiracji/
-
No to jeszcze raz do poczytania: http://dzieje.pl/aktualnosci/szaniec-ktory-uwiera-myslenie-ktore-boli-dr-wierzbicki-o-analizie-kamieni-na-szaniec-dr-
-
No to w takim razie poproszę o odpowiedź na temat tego: - czy środowisko, w jakim funkcjonuje żołnierz armii regularnej jest takim samym, w jakim funkcjonuje członek konspiracji? - czy zasady rekrutowania nowych żołnierzy armii regularnej i członków konspiracji są takie same? Nie wszędzie - vide Kedyw OW AK za czasów dra Rybickiego, a szczególnie jego oddział wywodzący się z TOW. Z założenia tak. W praktyce - pudło. W kwietniu/maju 1943 r. Okręg Warszawa AK był w stanie uzbroić zaledwie 5% swoich ludzi. Żołnierz armii regularnej broń traktuje jako coś normalnego, z czym ma do czynienia na co dzień niemalże. Żołnierz konspiracji zbrojnej niejednokrotnie mógł jedynie pomarzyć o tym, aby mieć broń. Jeśli złapany żołnierz powie kto jest jego dowódcą, jak liczne są jego oddziały itp., to to wcale nie musi spowodować porażki jego strony. Jeśli natomiast konspirator wyda nazwiska swoich kolegów, ich adresy, powie kto jest dowódcą, to raz dwa struktura organizacyjna może się rozpaść. Skąd wzięły się wyroki na Schulza i Langego, gestapowców, którzy zajmowali się sprawami "Rudego" i "Heńka"? Ano m.in. stąd, że obaj wiedzieli mnóstwo rzeczy na temat "Szarych Szeregów". Podziemie zakładało, że w głowach mają mnóstwo informacji, których nie zapisali w dokumentach. Konspiracja siłą rzeczy jest bardziej narażona na negatywne skutki "wsypy", niż armia regularna. W konspiracji można iść tropem kolejnych aresztowań jak po sznureczku aż do samej góry. W armii regularnej jest to mało możliwe. Żeby bowiem naprawdę mieć jakieś ogromne korzyści z informacji uzyskanych od złapanego wroga, to trzeba by mieć kogoś ze sztabu. W konspiracji wpadka szeregowego członka może wywołać lawinę kolejnych aresztowań. W armii regularnej szeregowy żołnierz nie dostarczy tym, którzy go przesłuchują zbyt wielu informacji, które bezpośrednio doprowadzą do sukcesu. Jasne, może powiedzieć, że wojsko jest w katastrofalnej sytuacji, brakuje żywności, amunicja na wyczerpaniu itd., no ale to raczej nie była norma. W konspiracji każde aresztowanie pociągało za sobą identyczne ryzyko. Ryzyko, które wymuszało podjęcie pewnych działań. Zmiana miejsca zamieszkania przez pewne grono osób, ewakuacja skrytek, wymiana dokumentów, czasem zawieszenie działalności jakiejś komórki. Krótko mówiąc zaburzało to funkcjonowanie organizacji. Powodowało coś, o czym wspominasz od początku: utrudnienie w realizacji celu. Jakim utrudnieniem w realizacji celu dla armii regularnej jest to, że wróg ma szeregowego X, tudzież kaprala Y? Skala dla mnie jest nieporównywalna. I zgodzę i nie zgodzę. Czemu - wyjaśniałem już wyżej. Pierwsze słyszę, że dyskusja musi zmierzać do uzgodnienia stanowisk. Dla mnie dyskusja to przede wszystkim okazja do tego, aby dowiedzieć się czegoś nowego od tej drugiej strony. I samego dyskutanta sobie bardzo chwalę - choć nie wszystko w jego sposobie prowadzenia dyskusji mi odpowiada. Nie wyobrażam sobie życia poza Warszawą, a jest masa rzeczy, która mnie w niej wkurza. Na szczęście wierzę w to, że pewne rzeczy można zmienić No z tą niemal całą wiedzą opartą na wspomnieniach, to chyba lekkie nadużycie. Dokumentów jest cała masa. Masa znanych i opracowanych i jeszcze większa masa niewykorzystanych. Inna rzecz, że o wielu rzeczach faktycznie wiemy jedynie ze wspomnień. Tym niemniej z tym, co napisałeś, nie mogę się zgodzić. Tak czy inaczej, to nie o to mi chodziło. Żeby nie przedłużać. Nie zwróciłeś jancecie uwagi na to, o jakiej ja konspiracji piszę. Dywersja. Warszawa. Konspiracja wojskowa w warunkach miejskich. A gdzie partyzantka, gdzie człowiek ukrywa się razem z oddziałem po lasach i wsiach? Co z konspiracją cywilną? Z góry przyjmujemy, że udział w tajnym szkolnictwie był tym samym co wysadzanie pociągów i likwidacje gestapowców? Wszystko ma swoją specyfikę. A tymczasem ja tutaj sobie gadam o tym, jak to było w oddziałach bojowych, z czego Ty jancecie wyciągasz różne wnioski. Wnioski, które dla innych form konspiracji, niż ta opisana w moich wpisach, mogą być absolutnie fałszywe.
-
Polemika z wypowiedzią dr Janickiej: http://dzieje.pl/aktualnosci/kamienie-na-szaniec-zbyt-mitotworcze-polemika-z-dr-janicka-z-pan
-
Na początku jeszcze odniesienie do fragmentu z wcześniejszego Twojego wpisu: To ja poproszę Ciebie jancecie o wskazanie elementów identycznych i w polskiej konspiracji i w regularnej armii. No bo skoro uważasz, że teza jest śmiała, to rozumiem, że widzisz całkiem sporo takich elementów. Mam spore opory przed tak konkretnym nazywaniem tego, co opisał prof. Strzembosz. Tutaj możemy mieć do czynienia zarówno z najwyższym stopniem koleżeństwa, przyjaźnią, czy więzią, jaką można by porównać do tej łączącej nawet i rodzinę. Wszystko zależy od konkretnych przypadków - dla mnie prof. Strzembosz opisał pewne zjawisko, do którego można wrzucić każdy z tych przypadków (koleżeństwo, przyjaźń itd.). Bo tak na dobrą sprawę, to my nie mamy możliwości zmierzyć tego w żaden wiarygodny sposób. Pozostaje nam oprzeć się na tym, co sami konspiratorzy mówili i pisali po latach. Jeden będzie używał słowa "przyjaciel", inny porówna kogoś do "brata". Na jakiej podtawie mamy sprawdzić, która więź była silniejsza? Tego właśnie nie mogę zaakcaptować w Twoim rozumowaniu/sposobie prowadzenia dyskusji. Próbujesz wszystko, albo przynajmniej sporo spraw postawić na zasadzie "możemy znaleźć jedną odpowiedź". Ano nie możemy. Nie będziemy w stanie ustalić jednego kryterium dla stopnia "silnej więzi emocjonalnej". To co dla jednego było taką silną więzią, dla innego nie. Nie możemy udzielić jasnej i konkretnej odpowiedzi na pytanie "czy przyjaźń (nie ważne jak ją rozumiemy) była w konspiracji dobra czy zła". Sprawa jest o wiele bardziej złożona... To ile osób wzięło udział może być bardzo mylące (pomijam to, że akcje takie jak ta z 26 marca 1943 r. były rzadkością, zazwyczaj jednak sięgano po mniejsze oddziały - ufam, że nie muszę wyjaśniać powodów; w ramach uzupełnienia patrz pytanie na końcu wpisu). Ile z tych osób naprawdę znało się na co dzień? Te większe akcje wymuszały wykorzystanie w nich grup większych, niż te będące podstawową komórką konspiracji. Ale oni nie musieli się znać. Mogli nawet nie wiedzieć jak kto się nazywa. Znali pseudonim, wiedzieli jakie kto ma zadanie w czasie akcji. Więcej wiedzieć nie muszą. Widzą się przy akcji, później już nie. Jak czytam wspomnienia ludzi z konspiracji warszawskiej stosunkowo często pojawia się wątek zawiązywania większej liczby bliskich kontaktów dopiero w Powstaniu. Nie tyle nie chcę, co nie bardzo wiem jak mam to robić. Mam opisywać wszystkie mechanizmy rządzące konspiracją? Trochę za dużo tego jak na mnie jednego. Jesteś jancecie w dyskusji bardzo mało konkretny. Ja tak naprawdę nie wiem czego Ty oczekujesz ode mnie. Dlatego też pisałem, że taka forma dyskusji raz dwa spowoduje, że temat się wyczerpie - tak więc nie zdziw się, jeśli w końcu powiem "do widzenia". Problem polega na tym jancecie, że ja takiego katalogu sporządzać nie miałem w planach. To jest Twój zamysł. A skoro tak, to Ty musisz się wysilić, aby go opracować. Nie ja Ja mogę co najwyżej pomóc. A żeby to zrobić, muszę wiedzieć czego potrzebujesz do sporządzenia tegoż katalogu. Jakie problemy Cię interesują itd. I taka zagadka. Czemu to, co dotąd pisałem, nie jest reprezentatywne dla polskiej konspiracji.
-
Nie bardzo wiem co w niej obrazoburczego. Konspiracja ma swoją specyfikę, co sam już trafnie zauważyłeś wcześniej. Skoro nie chcesz zapoznać się z sugerowanym przeze mnie tekstem prof. Strzembosza... pozwolę sobie wobec tego zacytować jego fragment [Oddziały szturmowe konspiracyjnej Warszawy 1939-1944, Warszawa 1983, s. 435-436; wybacz, że nie własnymi słowami, ale w zasadzie musiałbym napisać to samo, a i uważam, że trafniej od prof. Strzembosza tego nie ujmę]: Elementem niezwykle ważnym dla scementowania ze sobą członków oddziału był przy tym sposób dobierania ludzi, wchodzących tu bądź grupowo, bądź poprzez rekrutację "łańcuszkową", kiedy dokooptowywano żołnierzy na podstawie istniejących już między nimi więzi przyjaźni i zaufania, funkcjonujących w "paczkach" i środowiskach koleżeńskich. W wyniku takiej "prywatnej" rekrutacji oddział konspiracyjny składał się z kolegów i przyjaciół oraz "przyjaciół moich przyjaciół", a więc z zespołów, które jeszcze przed wejściem do niego połączone były silnymi więzami personalnymi. W ten sposób człowiek przedstawiany jako członek oddziału, stawał się od razu kimś bliskim, godnym zaufania, którego przyjmowano do "klanu", zanim jeszcze wspólna konspiracja i udział w akcjach zbrojnych odegrały rolę integrującą. Nic więc dziwnego, że mikroklimat co najmniej większości jednostek dywersyjno-bojowych promieniował ciepłem i panowała w nich niepowtarzalna atmosfera przyjaźni, która była dodatkowym elementem ich atrakcyjności. W wielu oddziałach specjalnych niemała rolę, obok innych czynników, odgrywała żarliwa ideowość młodych żołnierzy oraz specyficzna romantyka konspiracji, łącząca konspiratorów w wyróżniający się od całego nie zorganizowanego otoczenia świat "ludzi podziemnych". Nie bez znaczenia była także niewielka na ogół liczebność zespołów stanowiących podstawową komórkę organizacyjną tej armii. Dzięki temu posiadały one wszystkie zalety, jakie socjologia i psychologia społeczna przypisuje tzw. małym grupom, oraz nie wchodziły w kolizję z prawidłowością, że "im ściślejsza jest więź społeczna, tym mniejsza jest ilość jednostek, którą ona zdoła ogarnąć". Siła jednocząca żołnierzy walki bieżącej była tak duża i miała tak wielkie dla nich znaczenie, że nie pomijano jej we wspomnieniach i relacjach nawet wtedy, gdy tematycznie nie wiązały się ze stosunkami w oddziałach. Wytłuszczony kawałek można odnieść do przywoływanych przez Ciebie przykładów z armii regularnych. Popraw mnie jeśli się mylę... ale w armii regularnej człowiek ma chyba większą możliwość na nawiązanie dużej liczby kontaktów z innymi żołnierzami ze swojej dajmy na to kompanii, czy innego plutonu, niż członek konspiracji, który utrzymuje kontakt (i ma formalny zakaz poszerzania go o innych) z zaledwie kilkoma osobami. Wracając do cytowanego tekstu. Dalej następuje przywołanie fragmentów ze wspomnień żołnierzy warszawskiej dywersji, w których to odnajdujemy właśnie przykłady tego podkreślania ogromnego znaczenia atmosfery przyjaźni w oddziałach. I w końcu podsumowanie tej części rozważań [tamże, s. 439]: Właśnie to zjawisko głębokiego życia i trwałej przyjaźni żołnierzy konspiracji tłumaczy takie fenomeny, jak odbijanie i wykradanie uwięzionych, inicjowane oddolnie i przeprowadzane bardzo często siłami zespołów koleżeńskich. Ono także powodowało, że nie jednokrotnie wybierano raczej śmierć niż opuszczenie rannego czy osaczonego towarzysza. Niczego nie ograniczam. Dostosowałem się jedynie do Twoich wpisów, które staram się komentować. Kwestię dekonspiracji poruszyłem ze względu na Twoje niezrozumienie cytatu z Kamińskiego. Widzisz jancecie. To jest właśnie to, czego ja w tej dyskusji (i w jakiejkolwiek innej na forum), nie mogę zaakceptować. Ja mogę podawać kolejne przykłady. Kolejne mechanizmy. Ale mogą one być dla Ciebie trafne, a mogą nie być. Dlatego pisałem o pustosłowiu. W innych warunkach (przy piwie tudzież jakimś winie) być może byłaby dla mnie fascynująca. Teraz jest trochę błądzeniem po omacku. Nie wiem czy kolejnymi przykładami/argumentami trafię tam gdzie trzeba, czy nie poślę tego w próżnię. Kiedy dostaję od kogoś konkretne fakty, analizy źródeł itp., to przynajmniej wiem do czego się odnieść. A tak... Ogólnie rzecz biorąc mam wrażenie, że nie ma możliwości, abym udzielił odpowiedzi, które Ciebie w pełni usatysfakcjonują. Kwestia "przyjaźń w konspiracji dobra/zła" jest po części zależna od indywidualnego podejścia do pewnych ogólniejszych spraw z serii "czy warto się poświęcać dla idei". Jeśli rozpoczynając dyskusję byłeś przekonany, że jest zła, to ja nie będę w stanie przekonać Ciebie, że jest inaczej. I w końcu... dla mnie nie ma tutaj odpowiedzi "dobra/zła". Uważam problem za na tyle skomplikowany, że w zasadzie w zależności od potrzeb mogę uzasadniać tak jedną jak i drugą wersję. W takim razie przynajmniej w tej kwestii jesteśmy zgodni.
-
Jakie wyliczanie? Powołałem się raptem na badania prof. Strzembosza, które wypada znać, kiedy rozmawia się o konspiracji, źródło, które skomentowałeś i dwa wspomnienia dla przedstawienia przypadku Oddziału Dyspozycyjnego "A". Trochę mało jak na wyliczanie, nie sądzisz? Na studiach uczono mnie, że jednak mimo wszystko warto korzystać z dorobku tych, co byli przed nami. Po co wyważać otwarte drzwi? Jeśli ja z kimś rozmawiam, i ten ktoś wymienia warte uwagi pozycje, których nie znam, to ja się cieszę, że nie ukrywa przede mną tego, na co warto zwrócić uwagę. W życiu by mi nie wpadło do głowy wytykać komuś "literaturę, której nie znam". Ja natomiast odnoszę wrażenie, że różnice naszych poglądów wynikają z braku zrozumienia co do sposobu prowadzenia dyskusji. Ja wolę o konkretnych przypadkach, Ty o teoriach (niestety nie wiem na czym opartych). Ta podstawowa różnica w moim odczuciu niestety raz dwa doprowadzi do tego, że dyskusja nie będzie miała sensu. Jeśli potraktować to jako czystą teorię, to oczywiście masz pełną rację. Problem w tym, że tę teorię trzeba jeszcze jakoś porównać z praktyką. Stąd też moje prośby o podanie przykładów na zachowania nieracjonalne wynikające z "silnej więzi emocjonalnej". Najpierw piszesz, że coś było zagrożeniem dla funkcjonowania konspiracji, a teraz stwierdzasz, że to nie były zjawiska powszechnie występujące. A przecież "silna więź emocjonalna" była normą w konspiracji. Czyli to jednak nie było zagrożenie, skoro sądzisz, że nie byłbyś w stanie znaleźć przykładów na podejmowanie nieracjonalnych decyzji pod wpływem emocji. A ja cały czas mam wrażenie, że jednak nie zrozumiałeś, co Kamiński chciał przekazać w tym fragmencie. Sam zaznaczyłeś, że będziesz pisał o "silnej więzi emocjonalnej". A Kamiński o niczym takim nie pisał. I to podkreślałem dość wyraźnie. A zdanie, które zacytowałeś z Kamińskiego, jest częścią większej całości. Wyrwane z kontekstu można rozumieć tak, jak Ty próbujesz to przedstawić. Ale wcześniej wyraźnie widać o co Kamińskiemu chodzi. Minimum kontaktów, jak najmniejsza wiedza na temat faktów z życia danej osoby, tak aby w razie aresztowania nawet w przypadku załamania się w śledztwie nie powiedzieć za dużo. To nawet w czołówce "Kolumbów" jest fragment: "Był czas, kiedy o nikim wiedzieć za dużo nie należy". Z "silnymi więzami emocjonalnymi" nie ma to nic wspólnego. A o te chodzi w tym temacie. No i jeszcze jedno. Nie dość, że zdanie wyrwałeś z kontekstu, to jeszcze je obciąłeś: Stosunki przyjaźni odłóżcie na po wojnie, ograniczając je na razie tylko do znajomości przedwojennych. Czyli owszem, "stosunki przyjaźni" odkładamy na później. Ale jednak Kamiński nie zakazuje/wyklucza tego, co było przedtem. A co za różnica, czy "silna więź emocjonalna" zawiązała się przed 1 września 1939 r., czy już po? No żadna. W takim razie o co chodzi? Ano właśnie o to, aby nie nawiązywać zbyt wielu nowych kontaktów. To była podstawowa zasada funkcjonowania konspiracji. Małe zespoły, nikt nie ma więcej kontaktów ponad to, co potrzebuje. Żeby Ci to lepiej unaocznić sugerowałem lekturę artykułu prof. Strzembosza, bo zwyczajnie nie wiem jaką wiedzę o konspiracji drugowojennej posiadasz. Ale spróbuję wyjaśnić to na małym przykładzie [s. Aronson, Wspomnienia żołnierza Kedywu, "Kronika Warszawy" nr 4(80)/1989, s. 172]: Absolutnie nie znaliśmy nazwisk ani adresów naszych dowódców. Nikt nie wiedział, gdzie mieszkają "Żbik", "Stasinek" (Stanisław Sosabowski) czy "Olszyna" (Tadeusz Wiwatowski). Myślę też, że nikt z nas nie wiedział "Andrzeja" (dr Józef Rybicki - dowódca Kedywu Okręgu Warszawa) w czasie konspiracji. To jest wątek dość powszechny we wspomnieniach ludzi, którzy głęboko siedzieli w konspiracji. Wiem tylko tyle, ile muszę wiedzieć. Znam tylko tego, kogo muszę znać. Trzy-cztery kontakty i wystarczy. Łatwiej w końcu w razie czego zadbać o zabezpieczenie kilku osób niż kilkunastu. A to przecież w przypadku aresztowania kogoś, kto nas zna, trzeba na jakiś czas zmienić adres (wyjechać gdzieś, np. z miasta na wieś), usunąć wszelkie materiały obciążające z mieszkania (broń, ulotki, gazetki, pieczątki itp.). Na to trochę czasu potrzeba. Trzeba znaleźć lokal, zorganizować transport. To niestety nie były rzeczy łatwe. Stąd też wymóg (powstał on oczywiście już na początku powstawania konspiracji, ale z czasem te właśnie elementy coraz mocniej go uzasadniały), aby mieć jak najmniej kontaktów. I to życie towarzyskie o którym Kamiński pisał, było właśnie zagrożeniem dla tej zasady. Ale to nie były "silne więzi emocjonalne". W Twoim wcześniejszym wpisie nie znajduję niczego, co mogłoby mnie skłonić do stwierdzenia, że piszesz także o tym poznawaniu adresów itd. Od początku piszesz o "silnej więzi emocjonalnej". Co dla mnie jest dowodem, że nie zrozumiałeś tego, co Kamiński napisał. Ot i wszystko. I co, mam się domagać teraz, żebyś mnie przekonał, tak jak ja chcę, że jest inaczej? Wolałbym jednak pozostać na poziomie zwyczajnej dyskusji, gdzie wymienia się konkretne poglądy, bez zrzucania na jedną ze stron obowiązku "przekonania". Cóż. Tego fragmentu nie rozumiem. Niestety trafiłeś na mało inteligentnego rozmówcę Tak więc jeśli można, to prosiłbym o jakieś bardziej łopatologiczne wyjaśnienie tego zagadnienia. I to jest właśnie to, o czym już pisałem. Dyskusja na temat "silnej więzi emocjonalnej" podczas walki jest o tyle - moim zdaniem - bezsensowna, że to jednak mamy do czynienia z sytuacją wyjątkową. Odnoszę bowiem wrażenie, że aby uratować kogoś na polu walki nie trzeba być z nim związanym "silną więzią emocjonalną". Przeceniasz mnie Drogi jancecie Przekonywać Cię nie mam zamiaru, bo nie to jest moim celem (ogólnie nie lubię takiego podejścia do dyskusji, o czym już wyżej wspomniałem). Podejmując polemikę z Twoim wcześniejszym wpisem liczyłem na to, że będę miał okazję porozmawiać rzeczowo, merytorycznie. Na przykładach, źródłach. Korzystając z pewnych ustaleń, które poczynili "ci, co przed nami". Niestety dostałem w odpowiedzi garść teorii, które choć ładnie brzmią, dla mnie są zwyczajnym pustosłowiem, z którego tak na dobrą sprawę niewiele wynika. Cały czas nie wiem, na jakiej podstawie wyciągasz swoje wnioski. Polecałem pracę prof. Strzembosza, gdzie pewne kwestie są wyjaśnione na tyle dobrze, że ja nie widzę sensu powtarzania się. No niestety, ale mam co robić na co dzień, i jeśli mam możliwość polecić komuś krótką lekturę, która zaoszczędzi mi czasu, to to robię. Teraz piłeczka leży po Twojej stronie, albo skorzystasz z sugestii, albo piłeczka spadnie na kort i "game over". Niestety. Poza tym, jak miałbym Cię przekonać? Przywoływać kolejne historie, jak to mimo "silnej więzi emocjonalnej" nikomu nic się nie stało (przez tą więź)? Wybacz, ale stawiasz mnie w sytuacji mało przyjemnej. "Ja będę sobie snuł teorie, bez konkretów, a Ty kombinuj, jak mnie przekonać". Dla mnie dyskusja na tematy historyczne polega na tym, że wszystkie strony biorące udział dysponują pewną wiedzą źródłową, są w stanie oprzeć się na niej, wymieniają uwagi wynikające z analizy źródeł/badań innych. Tymczasem stawiasz mnie w roli ucznia, który ma przekonać nauczyciela, który będzie kręcił nosem, tudzież szefa firmy, którego mam przekonać, że warto mnie zatrudnić. A ja tak bawić się nie lubię. Jeśli uznasz, że warto jednak zmienić styl dyskusji, daj znać... ... a tymczasem również życzę Wesołych Świąt
-
Tudzież jak najszybszego zakończenia świątecznych porządków, które ciągną się i ciągną... A jak już ktoś skończy sprzątanie i wszelakich potraw gotowanie, to niech znajdzie chociaż parę chwil na odpoczynek w miłej atmosferze PS: Odkryć odkryłem, ale do książki jeszcze trochę brakuje...
-
Przykłady z innej epoki nas nie interesują. Nas interesuje konspiracja. Ufam, że nie muszę wyjaśniać, że ta rządziła się swoimi prawami. A jeśli jednak muszę, to proponuję zajrzeć do artykułu prof. Strzembosza na temat problemów dnia codziennego żołnierzy konspiracji. Na kilku stronach prof. Strzembosz bardzo zgrabnie i rzeczowo wykazał, że konspiracja w warunkach drugiej wojny światowej zdecydowanie różni się od innych sytuacji. I dlatego też fragmenty dt. sytuacji w wojsku, które łaskaw byłeś opisać, nie pasują tutaj. Wynika to ze specyfiki konspiracji. I tutaj ponownie odsyłam do prof. Strzembosza. A to ciekawe. Na jakiej podstawie jancecie opierasz swoje stanowisko? Tematem konspiracji zajmuję się na poważnie od dobrych kilku lat. Trochę źródeł wszelakiej maści przez ten czas przewinęło się. I na ich podstawie wyciągam wniosek, że były "dwie strony" (oczywiście mogę się mylić, ale to już musiałbym mieć wyjątkowego pecha do źródeł). Przykład mogę podać od ręki. Proponuję np. zapoznać się ze wspomnieniami Stanisław Likiernika nt. oddziału żoliborskiego Grupy "Andrzeja"/Oddziału Dyspozycyjnego "A". Zobaczyć, co Józef Rybicki pisał nt. stosunku łączącego Tadeusza Wiwatowskiego z najważniejszymi postaciami oddziału wolskiego OD "A". Albo jak Zdzisław Zajdler budował swój oddział mokotowsko-czerniakowsko-śródmiejski. Jak się zapoznasz z tym sugerowałbym sprawdzić ilu żołnierzy tego oddziału wpadło w ręce niemieckie w wyniku dekonspiracji wynikającej ze stosunków, jakie łączyły żołnierzy. Z racji tego, że trochę by Ci to wszystko zajęło (to jednak jest trochę do poczytania), sam odpowiem. Wszystkie te relacje były relacjami przyjacielskimi. Najsilniejsze były w oddziale żoliborskim, gdzie Stanisław Sosabowski zgromadził grupę oddanych sobie przyjaciół znających się jeszcze sprzed wojny. Ale i pozostałe dwa oddziały mogły pochwalić się zażyłością silniejszą niż wynikającą jedynie z tego, że spotykali się na odprawach, podczas akcji. I tutaj niespodzianka. Żaden z żołnierzy tego oddziału nie wpadł z tego powodu. Jedyne aresztowania, jakie nastąpiły w oddziale wynikały z udziału w akcji/wpadki (vide Kazimierz Jakubowski). I gdyby potraktować to jako "case study", to okazałoby się, że mylisz się tak mocno w swojej opinii, jak to tylko możliwe. Z drugiej strony można by spokojnie pokusić się o "case study" w drugą stronę. I wtedy nagle miałbyś 110% racji. Problem polega na tym, że kwestia jest o wiele bardziej złożona. Ja podawania jedynej słusznej odpowiedzi się nie podejmuję. Ale tak samo nie mogę zaakceptować wersji, którą sam przedstawiłeś. Jeszcze odnosząc się do samej końcówki fragmentu, który zacytowałem. Nie wiem jak dla innych, ale dla mnie ta dekonspiracja, która jest dla Ciebie jedynie dodatkowym argumentem, dla mnie jest właśnie kwestią najważniejszą. Dekonspiracja bowiem automatycznie sprawia, że dany oddział/struktura musi przerwać swoją pracę, zabezpieczyć się przed kolejnymi wpadkami. No i zakładam, że nie będzie dla Ciebie problemem podanie przykładów podejmowania nieracjonalnych decyzji w konspiracji polskiej okresu ostatniej wojny właśnie w wyniku kierowania się "silnymi więziami emocjonalnymi". Bo rozumiem, że swoją opinię opierasz na konkretnych sytuacjach, a nie na teorii. Albo ja nie rozumiem Ciebie, albo Ty Kamińskiego. Zważywszy na to, że użyłeś wcześniej pojęcia "silna więź emocjonalna" przypuszczam, że raczej to drugie (co z kolei tłumaczę sobie nieznajomością całej Wielkiej gry). Co Kamiński krytykuje. Otóż Kamiński krytykuje m.in. zbyt częste spotykanie się. Krytykuje to, że ludzie poznają zbyt wiele szczegółów na swój temat (nie jest przypadkiem, że zacytowany fragment znajduje się w rozdziale zatytułowanym "Minimum kontaktów"). Konspirator nie musiał znać prywatnego adresu tego drugiego. Chyba, że było mu to niezbędne do pracy. Tutaj trzeba by pochylić się nad sposobem pracy w konspiracji, gdzie każdy musi znać jedynie ludzi bezpośrednio ze swojej piątki/trójki i bezpośredniego dowódcę. Ale tu nie ma słowa o "silnej więzi emocjonalnej". Żeby ta się nawiązała nie trzeba z kimś spotykać się codziennie na kawie, nie trzeba wiedzieć gdzie mieszka, jak liczną ma rodzinę, gdzie pracuje ojciec, a gdzie siostra tego kogoś. Żeby zlikwidować "silną więź emocjonalną" trzeba by co kilka miesięcy mieszać w oddziałach. Wspólne podejmowanie ryzyka podczas akcji siłą rzeczy łączyło ludzi, sprawiało, że stawali się sobie bliżsi. Nie jest rzadkością we wspomnieniach konspiratorów wątek dotyczący zaufania, jakim obdarzali ludzi ze swoich jednostek. Im silniejsza była ta więź, tym większa pewność, że podczas akcji można liczyć na ich pomoc. To samo w relacjach ludzi, którzy trafiali w ręce Niemców. Znamy relacje, że ktoś milczał właśnie ze względu na to, że ludzie, z którymi był w oddziale, to byli jego przyjaciele. I w końcu sam Kamiński. Autor Kamieni na szaniec. Książki, która właśnie gloryfikowała tą przyjaźń w konspiracji. Nie wspomnę już o Zośce i Parasolu... A co do tej naganności... Cóż, tutaj pojawia się problem karności w konspiracji. Ze swojego doświadczenia z lektur najróżniejszych źródeł jestem skłonny wyciągnąć wniosek, że dowództwo potrafiło jednak temperować zapędy swoich ludzi. Tak więc jeśli ktoś nie podjął samowolnej decyzji o ratowaniu przyjaciela (zna ktoś takie przypadki? sam teraz się głowię nad tym, ale nic mi nie przychodzi do głowy...), to wcale nie jest powiedziane, że dowództwo się na to zgadzało. Wyjątek to oczywiście akcja bojowa, podczas której emocje są na tyle silne, że ciężko byłoby nam rozpatrywać słuszność podejmowanych wówczas decyzji. Kwestia tego co przeszkadzało w odbudowie państwa polskiego - to też trochę zbyt skomplikowane, aby całość zamykać w tak kategorycznym stwierdzeniu. Obawa o rodzinę była dla konspiratora tak samo (a nawet bardziej) dużym obciążeniem, co "silna więź emocjonalna" z osobą spoza rodziny. Każdy z konspiratorów wiedział, że swoją działalnością w podziemiu naraża najbliższych. I tutaj też mamy różne postawy. Jedni kompletnie zrywali kontakty z rodziną, inni wręcz wciągali ją do swojej organizacyjnej codzienności. Praca zarobkowa. Nie dla wszystkich starczało funduszy organizacyjnych. Nie wszyscy pobierali pensje z podziemia. Większość jednak musiała mieć normalną pracę. Ta często mogła być obciążeniem dla działalności w podziemiu. Brak pieniędzy na ubranie, na jedzenie. Wszystko to przeszkadzało w sprawnym funkcjonowaniu poszczególnych struktur, oddziałów, komórek. I co, wszystko to należy potępiać? jak rozwiązać "problem" rodziny? Nie wpychajmy konspiracji w sztywne czarno-białe ramy tego jaka powinna być. W tamtych warunkach przestrzeganie wszystkich zasad i wzorców było niemożliwe. Konia z rzędem temu, kto znajdzie mi choćby jednego konspiratora, który był takim chodzącym wzorem. Kamiński, z którym się zgadzasz, najlepszym przykładem przedstawiciela takiego nurtu. Podsumowując. Zanadto uogólniasz i upraszczasz całe zagadnienie. Konspiracja nie jest tak jednowymiarowa, jak mogłoby wynikać z Twojego wpisu. Owszem, "silna więź emocjonalna" może skłaniać do podejmowania decyzji nieprzemyślanych. I takie przykłady zapewne można by znaleźć. Z drugiej jednak strony wiele rzeczy ułatwiała. Cementowała jednolitość oddziałów. Człowiek, który wie, że może na kogoś liczyć, jest pewniejszy w swoich działaniach. Wie, że w razie wpadki może liczyć na pomoc tego drugiego. No i w końcu - jeszcze raz, ale to istotne - tych "silnych więzi emocjonalnych" nie dało się uniknąć. Wynikały one bowiem ze specyfiki konspiracji jako takiej. Oczywiście to wszystko co tutaj napisałem, opierałem głównie na wiedzy wynikającej ze źródeł dt. konspiracji zbrojnej i miejskiej. Gdyby wyjść poza miasto, np. poszukać w oddziałach leśnych, albo np. poszukać w konspiracji cywilnej (ot chociażby tajne nauczanie), to można by wyciągnąć jeszcze inne wnioski.
-
Literatura - Polska pod okupacją, Polska podziemna
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Literatura, sztuka i kultura
Tym razem wznowienie: http://historyton.pl/catalog/product_info.php?products_id=17417 -
Na początek fragment z wywiadu ze Stanisławem Aronsonem "Ryśkiem", w trakcie wojny żołnierzem OD "A": Jak wyglądała grupa egzekucyjna, kto wykonywał wyrok, kto go ubezpieczał, ile osób było? Pięciu, sześciu. Obstawę się zapewniało, na ulicy się siedziało, było dwóch trzech na ulicy, żeby nas nie zaskoczyli, jak ktoś przyjdzie, [jeden] stał na schodach i dwóch wchodziło do mieszkania. Nigdy samemu tego nie wykonywałem, bo byłem za młody. Przeważnie to wykonywał „Żbik” sam i jeszcze jeden. Nigdy nie wiedzieliśmy jego nazwiska, on zginął. Nie wiadomo czy on zginął, czy nasi jego rozstrzelali, czy zginął w akcji, czy on się załamał. Dlaczego mieliby go nasi rozstrzelać? Bo mówili, było gadanie, że on brał udział w prywatnej akcji rabowania czy coś takiego. [O tym] robiliśmy Józef Rybicki nam kiedyś powiedział: „Słuchajcie wy jesteście pół kroku od bandyctwa, co wy robicie. Przejść z tego, na to drugie jest bardzo łatwo. Jak ktoś przekroczy tą linię, to my jego zlikwidujemy. Musicie wiedzieć, że moralność, to jest najważniejsza wasza cecha. Jak wy [od] tego odejdziecie, to jest koniec.” Tak było. Nagle on znikł. On miał pseudonim, nie wiedzieliśmy nigdy jak on się nazywa, „Zdzisiek”, „Czarny”, „Cygan”. On wyglądał jak cygan i był szalenie odważny. Pewnego dnia [zastanawialiśmy się]: „Gdzie on jest? Dlaczego nie poszedł na akcję?”. „On się załamał.” Możliwe, że on się załamał. Bo jak jest się takim dzielnym, to jest się łatwo załamać. Pewnego dnia zwyczajnie się wstaje rano i nie można. Całość: http://ahm.1944.pl/Stanislaw_Aronson/1/slowa-kluczowe [dostęp na: 21.08.2010 r.] Wedle innej wersji o tej moralności miał mówić Zdzisław Zajdler "Żbik". Mniejsza z tym. Jak poważnym problemem dla członków konspiracji/podziemia była moralność i przekraczanie tej cienkiej linii, która miała oddzielać ich od bandyctwa? Jak sobie z tym radzono? Czy istniała różnica w tym temacie między działającymi w mieście i poza nim?
-
Nie do końca na temat (albo inaczej, bardzo ogólnie dotykające spraw interesujących nas w tym wątku), ale warto przeczytać: Tacy i nie tacy jak my, "Polityka" nr 13(2901)/2013, s. 77-79 - wywiad z dr. Michałem Bilewiczem, psychologiem społecznym z Uniwersytetu Warszawskiego. Kilka ciekawych uwag na temat tego, jak człowiek radzi sobie np. z zabijaniem (szukanie usprawiedliwienia poprzez dehumanizację).
-
No to trzeba będzie się tym zdecydowanie zainteresować - podziękował
-
O sensie prowadzenia zbrojnej walki z okupantem słów kilka...
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Walka z okupantem
Nie pisałem nic o aprobowaniu/nie aprobowaniu. To jest Twoja interpretacja, błędna, jak zaznaczył secesjonista. Wyraźnie dałem do zrozumienia, że spokojnie można założyć sobie temat poświęcony tej kwestii. Nie mam absolutnie nic przeciwko takiemu rozwiązaniu. Natomiast tutaj chcę uniknąć tej dyskusji skupiając się na zagadnieniu: czy można było okupację przetrwać bez podejmowania walki i jak duże było jej znaczenie dla tych, którzy nie byli zaangażowani w walkę. I w tę dyskusje wchodzą zarówno te formy akceptowalne jak i nie akceptowalne. Chodzi o rozpatrzenie ich wpływu na postawy Polaków i zachowania Niemców. Bo tak się składa, że jedne i drugie jakiś wpływ miały. Nie bez powodu polecałem zapoznać się z tym, co w tej kwestii pisał prof. Strzembosz, który rozpatrywał właśnie - w kontekście Warszawy - pozytywne efekty prowadzenia walki zbrojnej. To miał być pewien punkt wyjścia. Mógł być. I tyle. Mam nadzieję, że tym razem napisałem już wystarczająco jasno. -
Kontynuując wątek poruszony przez secesjonistę tym razem ja zadam w tej sprawie pytanie. Czy ktoś poza Zygmuntem Kaczyńskim "Wesołym" zajmował się kompleksowym rozpracowaniem siedziby gestapo przy Szucha?
-
Co prawda od jakiegoś czasu staram się nie zamieszczać w temacie zbyt często kolejnych wpisów (maksymalnie jeden na miesiąc), to tym razem z okazji umieszczenia w spisie książek nt. Tadeusza Wiwatowskiego (tudzież takich, w których pojawia się jego nazwisko, które opisują pewne zagadnienia z nim związane, czy też miejsca i ludzi, z którymi miał styczność) już 150 tytułu, mały cytat z pracy prof. Edmunda Jankowskiego, przyjaciela Tadeusza Wiwatowskiego, starszego od "Olszyny" o dwa lat [E. Jankowski, Z różnych sfer. Studia i portrety, Warszawa 1994, s. 273]: Tu jednak niezbędne jest zastrzeżenie, by nie zniekształcić obrazu, nie zamącić proporcji. Ostry, krytyczny, sarkastyczny, surowy, był Profesor człowiekiem głęboko czującym. Wzruszał się, choć nierad był tego okazywać. Ale jakimże ciepłem tchną jego wspomnienia z tajnego nauczania w czasie okupacji lub z tego okresu powstania, gdy w mieszkaniu na Brzozowej zjawiali się raz po raz młodzi ludzie, niedawni studenci w hełmach, niedawne studentki w kurtkach wojskowych, i przynosili wiadomości z innych dzielnic Warszawy. Niestety, wiadomości zazwyczaj tragiczne. Ginęli przecież słuchacze i współpracownicy kompletów polonistycznych - Tadeusz Wiwatowski, Tadeusz Gajcy, Krzysztof Kamil Baczyński, wdeptani w ziemię Kolumbowie, nie spełnione nadzieje nauki i literatury polskiej. Już parokrotnie wspominałem o tym rzekomym niechętnym stosunku T. Wiwatowskiego do prof. Krzyżanowskiego, jak to pisał dr Rybicki. Próbowałem później to tłumaczyć podobnymi charakterami obu panów. I po tym zacytowanym fragmencie utwierdzam się w tym przekonaniu. Zbyt podobni byli do siebie, i zbyt trudne mieli charaktery, aby ta ich znajomość przebiegała bez napięć. Ale z drugiej strony wiele też ich musiało łączyć. W końcu nie może być przypadkiem fakt, że tyle osób pisało o Wiwatowskim per "ukochany student profesora Krzyżanowskiego".
-
O sensie prowadzenia zbrojnej walki z okupantem słów kilka...
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Walka z okupantem
Dobra, możemy przyjąć, że uprawiam relatywizm moralny, i to ja nie czytam dokładnie i manipuluję. Mnie to rybka Tak czy inaczej ni w ząb nie rozumiem o co Ci się rozchodzi tak na dobra sprawę (ale spokojnie, to moja wina, jestem zwyczajnie na to za głupi). I jakoś nie mam chyba dalej ochoty tego rozgryzać (tak, jestem leniwy). A zagadnienie tego co uznajemy za moralnie słuszne proponuję w tym momencie zakończyć. Z jednego prostego względu. Nie to jest tematem wątku (przypominam: czy można było okupację przetrwać bez podejmowania walki i jak duże było jej znaczenie dla tych, którzy nie byli zaangażowani w walkę). A co za tym idzie jego kontynuowanie byłoby off-topem. Jeśli ktoś ma ochotę dalej rozważać, które akcje były ok, a które nie, oraz czemu kol. Albinosowi zarzuca się uprawianie relatywizmu moralnego, to proponuję założyć nowy temat. PS Jakby ktoś miał wątpliwości, to dyskusję ucinam z braku argumentów -
A już się bałem, że secesjonista nie znajdzie odpowiedzi Oczywiście, chodziło o relację jaką Tadeusz Zawadzki spisał za namową ojca i grupy przyjaciół. Miała to być dla niego swoista terapia. Po śmierci "Rudego" popadł bowiem "Zośka" w depresję. To swoją drogą idealny przyczynek do dyskusji na tym, jak konspiratorzy radzili sobie z takimi sytuacjami, kiedy umierał ktoś bliski dla nich.
-
To byłoby zdecydowanie za proste secesjonisto W pytaniu chodzi o coś, co powstało krótko przed samą książką Kamińskiego, a co można - a nawet należy - traktować jako źródło historyczne.
-
Historia bywa przewrotna (okrutna?) jednak. SS-Oberscharführer Herbert Schulz, jeden z głównych oprawców "Rudego" i "Heńka", został zlikwidowany dokładnie 6 maja 1943 r. W dniu, w którym Jan Bytnar - gdyby żył - skończyłby 22 lata. I zagadka. Co stanowiło podstawę (i inspirację) dla Aleksandra Kamińskiego przy pisaniu Kamieni na szaniec?
-
Literatura - Powstanie Warszawskie
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Literatura, sztuka i kultura
To byłoby chyba zbyt proste Czekają. Na najbliższy rok-półtora mam zdecydowanie za dużo materiału do przerobienia. Zwyczajnie brakuje czasu na coś więcej. Inna rzecz, to zastanawiam się na ile tamte wspomnienia mogą różnić się od tych, które umieszczono w tym nowym wydaniu Pamiętników... -
O sensie prowadzenia zbrojnej walki z okupantem słów kilka...
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Walka z okupantem
Ale mam prośbę, czytaj dokładnie co napisałem i nie manipuluj Wyraźnie zaznaczyłem, że są przypadki, które dzisiaj można uznać za złe i bezsensowne. Dobrze, to teraz pytanie. Ile było akcji takich jak te Zagralinu, czyli takich, w których uderzano w przypadkowych ludzi, a nie w konkretne osoby/wojsko. Proszę o konkretną odpowiedź. No chyba, że uważasz, że likwidacje katów Pawiaka i Szucha, czy też akcje kolejowe wymierzone w pociągi wojskowe, to terroryzm, którego nie można akceptować. Wtedy nie mamy chyba za bardzo o czym dyskutować, bo to już kwestia zbyt indywidualna, aby tracić na nią czas. -
Literatura - Powstanie Warszawskie
Albinos odpowiedział Albinos → temat → Literatura, sztuka i kultura
No właśnie tego samego się obawiam. Kiedyś nawet spotkałem się chyba gdzieś z informacją, że to w zasadzie był początek pisania Powstańczego tryptyku, ale "Szczerba" najpierw wydał to o Katedrze, a po czasie dopisał resztę... Nie żebym miał podobnie (choć u mnie to raczej kwestia braku czasu), ale na razie jedyne co przeczytałem, to fragmenty poświęcone jednej konkretnej postaci - niestety za dużo to ich tam nie ma