Skocz do zawartości

Albinos

Przyjaciel
  • Zawartość

    13,574
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez Albinos

  1. W związku z tym, że temat o biografiach żołnierzy "Czaty" służy jedynie podawaniu ich biografii, bez dodatkowych uzupełnień (i tego proszę się trzymać), zakładam nowy, nie związany jedynie z "Czatą".
  2. Dostęp do Archiwów Państwowych

    Jeszcze tak odnośnie pytania Vissa, co do dostępu do źródeł. Warto szukać poprzez FBC, coraz więcej źródeł i różnych starych wydawnictw jest dostępnych w całości w bibliotekach cyfrowych (dzięki temu zamiast siedzieć w bibliotece instytutowej, znacznie szybciej mogę sprawdzić to co potrzebuję, w domu).
  3. Źródła i opracowania do strony niemieckiej

    Jeszcze dwie pozycje: Zbrodnia niemiecka w Warszawie 1944 r. Zeznania i zdjęcia, pod red. Serwański E., Trawińska I., Poznań 1946, ss. 248 [plus XXIV tablice przedstawiające zdjęcia wykonane przez Alfreda Mensebacha, członka "Sprengkommando" podczas Powstania, z czego kilka jest naprawdę kiepsko dostępnych na chwilę obecną]; Heydecker J. J., Moja wojna. Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie, Warszawa 2009, ss. 239 [wspomnienia niemieckiego żołnierza, sprawozdawcy z głównego procesu zbrodniarzy wojennych w Norymberdze, ostatnie kilkanaście stron obejmuje swoją tematyką okres Powstania Warszawskiego, w tym wspomnienia Siegfrieda Becka, niemieckiego żołnierza, który był przez całe Powstanie w Warszawie, oraz samego autora, który opisuje miasto po zakończeniu walk].
  4. Dostęp do Archiwów Państwowych

    Archiwum Główne Akt Dawnych, coś co powinno Cię szczególnie interesować
  5. "Robinsonowie" i Warszawa po Powstaniu

    Czy nie uważali... Heydecker mógł najzwyczajniej w świecie nie wiedzieć, że tyle osób tam zostało. To co pisał pisał na bieżąco, a był zaledwie szeregowym żołnierzem. W Warszawie był wówczas ledwie parę godzin, tylko tego jednego dnia. Widział zaledwie fragment centrum. Niestety nie ma podanego opisu dokładnej trasy, jaką jechali. Niemniej sam Heydecker Warszawę znał całkiem nieźle. Spędził tu w trakcie wojny trochę czasu, parę razy wyprawił się do getta. Nie podejrzewał bym go o oddzielanie Mokotowa i Ochoty od Warszawy.
  6. "Robinsonowie" i Warszawa po Powstaniu

    Jeszcze jeden, niemniej ciekawy opis Warszawy z listopada '44 (chociaż nie do końca traktuje o warszawskich robinsonach): Opis mojej wojny ma się ku końcowi. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy grobów, nad którymi rozciąga się pole gruzów Warszawy. Przechodniu, powiedz Warszawie... Ale żaden przechodzień nie postawi stopy na tym kamienistym polu milczących zmarłych. Surowo zabronione. Każdy, kto wkroczy na teren miasta, zostanie zastrzelony. Hitler rozkazał wymazać, wytrzeć z mapy to miasto, zmiażdżyć, co zmiażdżone, zrównać z ziemią. Oddziały wysadzające w powietrze wybrane obiekty miały dokonać czynu Hunów, ale do tego już nie doszło. Stoją więc ruiny, niezamieszkane, opuszczone przez wszystkich ludzi. Wstęp wzbroniony pod karą śmierci. Kapitan Krause, 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, snuł własne rozważania. Wiedział, że znam Warszawę i zapytał mnie któregoś dnia, czy nie można czegoś stamtąd jeszcze wydostać. Na przykład wódki. Wytrwale zmierzał do swojego celu i faktycznie wydobył w sztabie dywizji wyjątkowe zezwolenie na wysłanie do miasta ekipy poszukiwawczej, złożonej z jednego podporucznika i pięciu żołnierzy. Celem miało być znalezienie części zapasowych do radia. Specjalny dokument musiał podpisać dowódca odcinka frontu, do którego należała Warszawa, generał Eberhard Kinzel. Podporucznik Lutter i pięciu żołnierzy, w tym i ja, wczesnym rankiem 20 listopada 1944 roku wyruszyliśmy samochodem ciężarowym z Konstancina do Warszawy. Było to moje ostatnie spotkanie z tym miastem. Dawna szosa z południa do Warszawy jest dziś już tylko gliniastym kilem, zrytym i przeoranym ciężkimi oponami i gąsienicami. Nasz samochód się kołysze, koła mielą błoto, posuwając się do przodu. Nad polami po obu stronach zalega mgła. Ziemia jest nieuprawiona, porośnięta obumarłymi krzewami i chwastami. Nagie drzewa wyciągają ramiona zza białych welonów. Jesień przechodzi w zimę. Gdzieś w tym szarym pejzażu nasza ciężarówka się zatrzymuje. Blokada. Żandarmeria polowa. Nasze przybycie najwyraźniej wywołuje zainteresowanie, nasz cel- zdziwienie i nieufność. Bieganina żołnierzy w stalowych hełmach i z karabinami. Musi przyjść jakiś oficer, sprawdzić rozkaz wymarszu. Rozmawia dłuższą chwilę z podporucznikiem Lutterem, potem przeszkoda zostaje usunięta, możemy jechać dalej. Wtaczamy się z turkotem i hurkotem w zakazaną strefę śmierci. Z mojego miejsca na pace ciężarówki widzę, jak żandarmi polowi długo za nami patrzą, nim znikną we mgle. Droga jest długa, szosa bardzo wolno przechodzi w ulicę. Prowadzi prostą linią od obrzeża Warszawy do centrum. Pod kołami ciężarówki nie ma już rozmemłanej gliny, tylko asfalt. Mimo to kierowca musi jechać powoli, zawsze na drugim albo trzecim biegu, bo nawierzchnia ulicy jest pełna wielkich i większych dziur, a gdzieniegdzie wcale jej nie ma, tu i ówdzie widać głębokie pęknięcia i rozpadliny, wszędzie przeszkody w postaci kamieni i kawałków muru rozmaitej wielkości. Z lewej i z prawej znikły już wprawdzie rozległe połacie nieuprawianych pól, za to teraz rozciągają się połacie gruzów. Zarysy, niskie mury, można też rozpoznać postrzępioną ścianę piętrowego domu. Stopniowo pojawiają się wyższe ruiny, im bliżej centrum miasta. Puste okna spoglądają na nas z góry. Szyna tramwajowa wyrwana z ziemi sterczy pionowo w powietrzu. Na końcu jest skręcona jak korkociąg. Raz musimy wysiąść. Lewe tylne koło zapadło się w dziurze. Wszyscy podnosimy i pchamy, aż samochód znowu może czołgać się dalej. Kierowca poci się i klnie. Podporucznik Lutter każe mu się zatrzymać. Dalszej jazdy w tym pooranym terenie nie może wymagać ani od niego, ani od samochodu. I tak już jesteśmy u celu. Po lewej rozpoznaję we mgle zarysy zburzonego Dworca Głównego. Róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Wysiadać. Sześciu ze sznapskomanda stoi marznąc obok siebie i nie mówi ani słowa. Odkąd silnik ciężarówki przestał chodzić, odkąd umilkł turkot i hurkot kół starego pudła, atakuje nas bezgłośność. Jesteśmy w tej chwili jedynymi ludźmi w tym pustym mieście, maleńkie mikroby w rozszarpanych zwłokach. Dzieci ogarnia strach. Czasem powietrze trochę drży; mgła szczególnie daleko niesienie odgłosy rosyjskiej artylerii. Strzelają z drugiego brzegu Wisły do celów po zachodniej stronie. Nic, co miałoby znacznie, co parę minut wystrzał. Nie słychać, gdzie pada. W tym mieście nie ma już w co trafiać poza niezamieszanymi ruinami. Kilka kroków od nas, na środku skrzyżowania, wieko skrzyni oparte o kupę ceglanego gruzu. Czerwonymi literami napis na drewnie: "Szabrownicy będą rozstrzeliwani". Niezgrabne drukowane litery. Jeszcze mokra farba spłynęła w dół wąskimi strużkami. Jak krew. Trup też tam jest. Leży na brzuchu, ramiona i nogi wyciągnięte jak odszczepione przedłużenie ciała. Palce bezwładnie zakrzywione, twarz bokiem na asfalcie, tak że widać profil. Mogłaby być to twarz mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny, ale rozkład jest zbyt daleko posunięty. Oczy i usta lekko otwarte, widać zęby. W listopadzie jest już za zimno na roje much; fetory też nie ma. Szabrownicy będą rozstrzeliwani. Czy ten człowiek był szabrownikiem? Co tu jeszcze można szabrować? I kto tu jeszcze jest w tym ewakuowanym mieście, żeby łapać szabrowników, osądzać i rozstrzeliwać? Czy ten leży tutaj od czasu, kiedy mieszkańcy musieli wyjść z miasta? Pytania, na które umarły nie może udzielić odpowiedzi. Rozkaz to rozkaz, a życie nie znaczy nic. Jakiś szmer. Podporucznik Lutter podbiega do samochodu. Słychać głosy. Wyciąga z ciężarówki cywil. Strach chwyta mnie za gardło. To Jarosław, Polak, który w naszym oddziale niszczycieli czołgów w Konstancinie wykonuje prace pomocnicze. Diabli wiedzą, jak wpadł na szalony pomysł, żeby się schować za jakąś skrzynią na platformie samochodu i wziąć udział w wyprawie do Warszawy. Wstęp do miasta wzbroniony pod karą śmierci. Rozkaz armijny jest jednoznaczny. "Chyba zwariował!"- wścieka się podporucznik. "... zwariował"- odbija się echem od osmalonych frontów domów. W oddali słychać wystrzał z granatnika. Potem znowu śmiertelna cisza. Jarosław przyjął coś w rodzaju postawy wojskowej i patrzy na podporucznika szeroko otwartymi oczami. Widać po chudym ciele, że lekko drży. Może dlatego, że nie ma płaszcza i mu zimno, a może dlatego, że zrozumiał swoją sytuację. Jarosław nic nie wie o wojsku i rozkazie. Mył w Konstancinie samochody i pomagał w kuchni, a niemieccy żołnierze byli właściwie zawsze dość uprzejmi. Dlaczego ci sami żołnierze mieliby być mniej uprzejmi, dlaczego nie mieliby się śmiać i przymknąć oko, gdy jako pasażer na gapę wyszedł z samochodu w Warszawie. To przecież nie byli jacyś obcy żołnierze, tylko jego najbliżsi znajomi, jego właśni, w pewnym sensie. Teraz wszystko wygląda inaczej. Podporucznik Lutter nagle przestał być znajomym, który przechodząc częstuje Jarosława czasami papierosem, teraz to oficer, który musi słuchać rozkazów. Wetknął kciuki za skórzany pas, jedna ręka podejrzanie blisko kabury z pistoletem. Przez kilka długich sekund stoją naprzeciw siebie oko w oko. My, postacie drugoplanowe, wstrzymaliśmy oddech i patrzymy to na jednego, to na drugiego. Siedmiu ludzi w mglisty listopadowy dzień samych na dużym skrzyżowaniu ulic martwego, wymarłego miasta. Podporucznik jeszcze ze sobą walczy. Potem pokazuje na wieko od skrzyni i na zabitego. "Rozumiesz?"- krzyczy na Jarosława. "Nie, nie"- ten odpowiada szybko i jednocześnie kiwa głową potakująco. Oczy wyszły mu prawie na wierzch z głębokich orbit, usta mu pobielały i drżą nieopanowanie. Ramiona zwisają bezwładnie wzdłuż ciała. Tylko dłonie wykonują bezsilnie pytający gest. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. W ustach mi zaschło. "Nie strzelać"- wyrzuca Jarosław nagle chrypliwie w swoim języku ojczystym- "ja nie wiedziałem. Pójdę do samochodu i się nie ruszę". I po niemiecku: "Nicht schießen!". "Co on mówi?"- nasz plutonowy zwraca się niechętnie do mnie. Jestem jedynym, który trochę mówi po polsku, tłumaczę jak potrafię. "Bzdura- mówi Lutter.- Czego on właściwie chce w Warszawie? Niech go pan spyta". Tłumaczę. "Jest warszawiakiem, pracował tu w drukarni książek. Kocha swoje rodzinne miasto i chciał je jeszcze raz zobaczyć". "Bzdura. Ma podać prawdziwy powód. Niech mu pan to powie". "Tylko spokojnie- mówię po polsku do Jarosława.- Musi pan podać jakiś rozsądny powód". "Wiem, gdzie jest złoto. Wielu ukryło biżuterię w piecach i kominach. Dużo złota". "Co on mówi?". "Zna miasto i może nam pomóc coś znaleźć. Wie też, gdzie może być wódka, panie podporuczniku. Moglibyśmy go zabrać ze sobą jako przewodnika, który zna miejsce". "Bzdura. Nie ma go w rozkazie wymarszu. Niech mu pan powie, że jak nie przyniesie sznapsu, to zostanie rozstrzelany". "Potrzebujemy wódki- tłumaczę.- Musimy jej razem poszukać". Czuję, że podporucznik sam jest zadowolony, że swoim pohukiwaniem rozwiązał dylemat i nie skompromitował się przed żołnierzami. Nie wszyscy są tacy. Powiedziałbym nawet, że takich jest najmniej. Za: Heydecker J.J., Moja wojna. Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie, Warszawa 2009, s. 230-234.
  7. Dostęp do Archiwów Państwowych

    AAN- Archiwum Akt Nowych NAC- Narodowe Archiwum Cyfrowe (potężne zbiory zdjęć udostępniają za darmo w internecie, ale niestety już nagrania dźwiękowe można zdobyć tylko u nich, a mają kilka, które przydałyby mi się...) A że jestem upierdliwy i się czepiam, to wiem, taki specjalny skill przy wybieraniu postaci
  8. Dostęp do Archiwów Państwowych

    Tak w ramach językowej upierdliwości... owa kronika Zaimek ów, owa, owo odmienia się... Ale to jest normalne Kolega planuje załatwić sobie odpowiednie pozwolenie na korzystanie ze zbiorów AGADu, ja niedługo planuję posiedzieć trochę w NACu, ewentualnie AANie... A nadgorliwość to ostatnia rzecz, do jakiej bym się posunął.
  9. Czego teraz słuchasz?

    Gnome, kawałek istotnie prześwietny A jak już o Tuwimie mowa: http://www.youtube.com/watch?v=lkAzslT7Ly8
  10. Co jest źródłem, a co opracowaniem?

    Do źródeł można zaliczyć, przynajmniej wg mnie, jak najbardziej. Co prawda autor takiej pracy nie był świadkiem opisywanych przez siebie wydarzeń, ale patrzył na nie z pewnej określonej perspektywy, i już samo to pozwala nazwać jego dzieło źródłem. Dzisiaj historycy mogą dzięki takim pracom np. odpowiedzieć na pytanie, jak kształtował się pogląd na dany problem, jak pewne procesy były postrzegane np. 100 lat temu. Co oczywiście nie odbiera takiej pracy charakteru opracowania. Starego, ale jednak. Kolejna sprawa, jako opracowanie może jednocześnie służyć za źródło do badania historii kształtowania się samych opracowań historycznych. Po pewnym czasie wiele rzeczy staje się źródłem.
  11. Skąd się wziął Piłsudski?

    Moi drodzy, dalszy ciąg dyskusji nt. tego, czym jest pisanie per "Kazik" nt. polskiego generała (o ile to o nim mowa), proszę przenieść na PW.
  12. Kilka artykułów ze "Stolicy", z ostatniego półtora roku: Olecki J., "Flaki" z Woli, "Stolica" 11(2188)/2007, s. 40; Handke K., Nasza udomowiona przestrzeń, "Stolica" 1(2190)/2008, s. 4-8; Wąsowska H., A jednak nadzieja ludzi nie opuszczała..., "Stolica" 1(2190)/2008, s. 5-7; Rosiński S., Rozstanie z Warszawą, "Stolica" 1(2190)/2008, s. 7-8; Klecel M., KL Warschau- o książce Bogusława Kopki, "Stolica" 1(2190)/2008, s. 46-47; Bergman E., Getto, "Stolica" 4(2193)/2008, s. 18-20; Getto płonie, "Stolica" 4(2193)/2008, s. 21-22; Linia pamięci, "Stolica" 4(2193)/2008, s. 23; Kasjanowicz K., Podziemna fabryka na Asfaltowej 15, "Stolica" 5(2194)/2008, s. 34-35; Wernic A., Niezwykła droga do "Stolicy", "Stolica" 7-8(2196-2197)/2008, s. 32; Fragmenty pamiętnika "Cezara", pod red. Wernic A., "Stolica" 7-8(2196-2197)/2008, s. 33-35; Morawska A., Jaszczyński K., Z archiwum "Adweny", "Stolica" 2-3(2203-2204)/2009, s. 35-38; Jaszczyński K., Nie ten plac..., "Stolica" 5(2206)/2009, s. 16-19;
  13. Zwierzęta w Powstaniu Warszawskim

    Do założenia tematu zachęcił mnie ten tekst: Barbara Bobrownicka-Fricze, ur. 04.04.1922 r. Dębica st. sierżant Armii Krajowej ps. "Oleńka", "Baśka Wilta", "Wilia" zgrupowanie "Róg", batalion "Bończa" jeniec nr 141503, Stalag VI-C Oberlangen Barbara Bobrownicka-Fricze, pseudonim "Wilia", sanitariuszka, zgrupowanie "Róg" ze Starego Miasta: wspomnienie o staromiejskich gołębiach. Nasz Maciek Były zwyczajne, letnie dni. Słońce świeciło od rana. Na niebie nie było ani jednej chmurki. W takie dnie, powinno być dobrze ludziom. Troski powinni odkładać do nadejścia deszczów i pochmurnego nieba. Było to wiele lat temu i w Warszawie od dwóch tygodni trwało powstanie. Coraz więcej domów zamieniało się w gruzy. Rosły ich zwaliska. Dniem i nocą płonął ludzki dobytek. Przywykliśmy do tego widoku - to wojna. Wiedzieliśmy dlaczego przed i za nami rosną rumowiska i ścielą się dymy. Byliśmy na posterunku, a z nami dzień i noc staromiejskie gołębie. Chodziły drobnymi kroczkami wśród stosów cegieł. Kiwały główkami i otwierały szeroko zdumione oczy, jakby chciały zapytać: "co to jest, co się dzieje?" Długo musiały dreptać od kamienia do kamienia, by znaleźć okruch pożywienia. Ludzie wtedy też zaczynali się żywić okruchami. Nie śnili o ugotowanym ziemniaku, zapomnieli smak chleba. Jak tu pamiętać o gołębiach? Nie jednemu żal było wychudłych skrzydlatych towarzyszy. Nie jeden krzyknąłby im: lećcie, uciekajcie! Za tymi murami są pola z których zebrano zboże - wystarczy dla gołębi. Tam ludzie, którzy znajdą dla was resztki kaszy, czy chleba. Gołębie nie odlatywały. Nie szukały już swoich gniazd. Na odgłos nadlatujących samolotów, zrywały się i leciały wysoko, tak wysoko, jak im pozwalały osłabione głodem skrzydła. Z samolotów leciały bomby i sypały się pociski z broni pokładowej... A gdy warkot silników cichł w oddali, gołębie wracały. I chociaż było ich coraz mniej, dreptały drobnymi kroczkami wśród zwalonych gruzów, przekrzywiały zabawnie główki i otwierały szeroko oczy. Nie dziwiły się już chyba, że znowu ubyło domów, że ludzie spieszą się, niosąc rannych, że wspinają się na stosy gruzów, by jak najszybciej dotrzeć do szpitala. Że znowu, po jednym ataku następował drugi, trzeci, dziesiąty... Głosy najróżniejszych broni, świst przelatujących pocisków, rozrywających się granatów, podrywały ludzi do walki, a gołębie do lotu. A gdy następowała cisza, wracały gołębie. Nie mówiliśmy o tym, ale gdyby nie wróciły? O tak, to byłby na pewno zły znak. One wracały, bo przecież nadal nie było ani jednej chmurki i mijały dnie, w których powinno być dobrze wszystkim ludziom, a także gołębiom. Najmłodszy w oddziale był Wojtek. Nie przyznawał się do swoich lat. Czupryna na jego głowie rosła w przeróżne strony, piegi na nosie robiły co chciały, a niebieskie oczy bardzo chciały być poważne i dorosłe, ale im się to nieczęsto udawało. Wszystko inne było w nim za długie, za chude, za ruchliwe. Wszędzie było go pełno- zupełnie, jak byśmy mieli kilku Wojtków. Czasami chłopiec znikał, na kwadrans, może pół godziny, najczęściej w porze posiłków. Dlaczego nie jadł w towarzystwie kolegów? Ostatecznie to jego sprawa. Nigdy nie dowiedziałabym się, dlaczego tak postępuje, gdyby nie przypadek. Była cisza. Niemcy pewnie jedli obiad. Poszłam zmienić opatrunek starej kobiecie, która leżała w zawalonej piwnicy, do której prowadził wąski otwór w suficie. Schodziło się do chorej po drabinie. Wszystkie inne otwory były zasypane gruzem. Szybko zmieniłam bandaże, uzgodniłam z rodziną sposób wyniesienia poturbowanej staruszki i wyszłam po niepewnych szczeblach na górę. Wychyliłam głowę z piwnicznego otworu. Oślepił mnie blask słońca, odurzyło świeże powietrze i dopiero po chwili zobaczyłam Wojtka. Siedział pod jedyną ścianą, jaka ocalała po zburzonym domu. Jadł kaszę, trzymając menażkę między kolanami, a na jej brzegu siedział gołąb. Chłopiec karmił go łyżką. Ptak dziobał łapczywie. Nie zauważyli mnie. Od czasu do czasu, dolatywały do mnie słowa, po których chłopiec gładził ptasie piórka. - Nicponiu, nic dla ciebie nie znaczą wartości duchowe. Gołąb dziobał dalej. - Byle brzuch był pełny. Masz rację, na wojnie to grunt... Nie chciałam podsłuchiwać. Nie miałam się gdzie wycofać, stałam w miejscu. Wojtek podniósł głowę. - Szpiegujesz mnie? - Co ci przyszło do głowy. Przyszłam zmienić opatrunek. - Jak się wygadasz, to ci nie daruję. - Nie wygłupiaj się, nikomu nie powiem. - No, pamiętaj. Pozwolę ci go czasem pokarmić. Nie za często, żeby się do ciebie nie przyzwyczaił. W taki to nieoczekiwany sposób, staliśmy się posiadaczami wspólnej tajemnicy. Wiadomo, gołąb był Wojtka, ale odrobinę i mój. Poznawał mnie i przylatywał ilekroć zadzwoniłam łyżką o brzeg menażki. Nazywaliśmy go Maćkiem. Nasza przyjaźń nie potrzebowała słów, ale za przyjaźń, moi drodzy, się płaci. A my przecież cały czas byliśmy w ogniu walki. Nasz Maciek, wraz z innymi gołębiami, na odgłos nadlatujących samolotów, zrywał się do lotu. Czekaliśmy na jego powrót, kilka razy w ciągu dnia, zadając sobie pytanie: wróci, nie wróci? Wracał. Siadał, pod ciągle jeszcze stojącą ścianą zwalonego domu i czyścił piórka. A tak zabawnie kręcił przy tym główką, rozglądał się wokoło i otwierał szeroko czarne oczka, chociaż niczemu się już chyba nie dziwił. Aż któregoś dnia, daty oczywiście nie pamiętam, ale były to nadal dnie pełne słońca, w których powinno być dobrze, także i gołębiom. Niespodziewanie, jakby wszystko oszalało. Tylko dym, huk, świst rozrywających się pocisków. Nie żałowali nam ognia i żelaza. My byliśmy oszczędniejsi. Nie mogliśmy sobie pozwalać na taką rozrzutność. Broni i amunicji mieliśmy mało, a i nas było niewielu, w porównaniu z Niemcami. W czasie natarcia zwaliła się nasza ściana. Ta ostatnia, z nieistniejącego już domu. Jedyna osłona przed nieprzyjacielem, podczas naszych spotkań z Maćkiem. Co za widok! Zamiast muru, pod którym zawsze siadaliśmy, leżało zwalisko gruzów. Przed nami, na stosie cegieł, odsłonięty ze wszystkich stron, siedział Maciek i czyścił piórka. - Zastrzelą go- prawie jęknął Wojtek. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Gdzieś z zagruzowanej przestrzeni niósł się rubaszny śmiech. To nie był śmiech, to rechot człowieka, który za chwilę może strzelić do naszego gołębia. Zamknęłam oczy. Mimo to widziałam w wyobraźni rozsypujące się dookoła piórka naszego ptaszka. Pierwszy ochłonął Wojtek. Zastukał cicho łyżką w brzeg menażki. Był to sygnał na obiad, którym wzywaliśmy tylko jego. W czasie dzwonienia, Wojtek poruszał ustami, z których nie wydobywał się żaden głos. I tylko ja słyszałam jego wołanie. Gołąb poderwał się do lotu i miękko usiadł na brzegu menażki. Z gruzów wyrwała się jakaś zabłąkana kula i rozprysnęła wokoło kawałki cegieł. Maćka już tam nie było. Jadł kaszę z łyżki, która lekko drżała. - I co teraz zrobimy- odzyskałam wreszcie głos- on na pewno będzie wracał na stare miejsce. Byłam pewna, że Wojtek myśli o tym samym. Gołąb przecież nic nie rozumiał. I wtedy chłopiec wstał. - Karm go- zwrócił się do mnie. Sam zaczął w dobrze osłoniętym załomie muru wznosić jakąś budowlę z cegieł. Gdy była już gotowa, wsadził do niej ptaka i wylał całą zawartość swojej menażki, w przygotowane uprzednio wgłębienie. - Jak będzie wiedział, że tu spiżarnia, to nie poleci na stare miejsce. Miał rację, wszystkim nam podobała się ta kryjówka. Tylko mnie było wstyd. Zjadłam wcześniej moją kaszę. Zostawiłam tylko trochę dla gołębia. Nie mogłam podzielić się z chłopcem, który na pewno był głodny. - Nie martw się, będę miał lekkie sny- pocieszał mnie. Tymczasem nasz pupilek, oszołomiony taką ilością jedzenia, napychał się w oszałamiającym tempie, jakby się bał, że się rozmyślimy i cofniemy hojny podarek. Aż wreszcie, ociężały i senny, odleciał w sobie tylko znajome rewiry. Trzeba było wracać. Niemcy, po dobrym obiedzie, nabierali animuszu i w każdej chwili mogło dolecieć wołanie: sanitariuszki! To głos wzywający pomocy. No i zakotłowało się. Granaty rozrywały się na rynku. Ludzie nie zdążyli się schować. Rozległy się jęki rannych. Ręce bolą, ale dźwigają nosze, nogi nawykłe do chodzenia po rumowiskach, z wprawą szukają bezpiecznego miejsca. Nie wolno poślizgnąć się, ani obsunąć z rannym na noszach, często nieprzytomnym. Szybko, szybko, od tego często zależy życie człowieka. Na stołach operacyjnych pod "Krzywą Latarnią" zmęczeni lekarze pracują przy zwykłych świecach. Już dawno nie ma innego światła. Nie pamiętam jak długo to trwało. Nikt nie liczył w takich chwilach czasu. Nie dlatego, że były to dni pełne słońca, w których powinno być dobrze wszystkiemu co żyło na świecie, a ludzie powinni odłożyć zmartwienia na inną, deszczową porę. Wróciłam do kwatery resztką sił. Niosłam ze sobą kilka kostek cukru, które wsunęła mi do kieszeni jakaś lżej ranna kobieta, której zakładałam opatrunek. Będzie dla Wojtka- on taki głodny. Ale jego nie było. Od razu zapomniałam o zmęczeniu. Wiedziałam gdzie go szukać. Siedział przed nowo zbudowaną kryjówką i patrzył na rozlaną w południe kaszę. Nikt jej od tamtej pory nie ruszał. - Nie martw się. Jeszcze nie zdążył wrócić- stanęłam obok chłopca. - Ja już z rana miałem złe przeczucia. Machinalnie wyciągnęłam kostki cukru i podałam Wojtkowi. Bez słowa zaczął je kruszyć. Posypał niewielkimi kawałeczkami na cegłę obok kaszy. I wtedy byłam już zupełnie pewna, że gołąb jest jego, tylko jego. Minęły dwa dni, ptak nie wrócił. Spełniło się najgorsze. Nie mówiliśmy o nim. Zaschła już rozlana kasza. Wojtek, nasz chudy Wojtek stał się jeszcze chudszy. Powstańcza bluza wisiała na nim, jak na strachu na wróble. Bałam się o niego. Dni mijały. Nie było czasu na rozmyślania, żyło się od ataku do ataku. Zdarzyło się to chyba w cztery dni po zniknięciu naszego przyjaciela. Ściemniało się, gęsty mrok otulał ruiny i pozostałe jeszcze budynki. Paliło się już tylko to, co nie zdążyło się wypalić. Co jakiś czas z ciemnych zakamarków wyskakiwały pojedyncze jęzory ognia. Wyszłam przed kwaterę, odetchnąć świeżym powietrzem. Cicho. Gdzieś w oddali odgłosy pojedynczych strzałów, jakby z sennej broni. Usiadłam na stosie zwalonych desek. Wszystko dookoła nie było tym, czym być powinno. Wszystko leżało w potwornym bezładzie, a mimo to czułam się jak w domu- wszystko to stało się przy mnie, było znajome, bliskie, a przez to jakby bezpieczne. Barykada, za którą nie wolno było wychodzić, oddzielała mnie od rynku, gdzie z wielu stron groził ostrzał. Niemcy mieli tak zwanych strzelców wyborowych, których nazywaliśmy "gołębiarzami". Oni to właśnie poranili i zabili wielu nieostrożnych. Na niebo wypełzł księżyc. Cisza. Niespodziewanie osunął się jakiś kamień. Wytężam wzrok i słuch. Nic nie widać. Po chwili znów szmer. Nie było wątpliwości - ktoś się czołgał. To pewnie któryś z chłopców wybrał się po broń. Za takie nieposłuszeństwo można solidnie oberwać. Czołgał się niezgrabnie, wyraźnie chowając coś pod pazuchą. Niemcy też usłyszeli, odezwały się pojedyncze strzały. Pociski odskakiwały od gruzów. Czołgający przyspieszył. Wyraźnie już hałasował. Obserwowałam go w napięciu jeszcze trochę, jeszcze parę metrów. Po chwili stanął przy mnie. - Jurek- niemal krzyknęłam. - Cicho bądź i nawiewajmy stąd, bo zaraz się zlecą. Po chwili, na miejscu przestępstwa nie było nikogo. - Nie wiesz, gdzie Wojtek- zapytał, gdy poczuliśmy się bezpieczni. - Chodź. Gdy byliśmy już wszyscy troje, Jurek odsłonił bluzę. Zobaczyliśmy naszego Maciusia. Równocześnie wyciągnęliśmy ręce. Gołąb miał uszkodzone skrzydło. Poszliśmy razem do naszego schowka. Wojtek zaczął zeskrobywać z cegieł zeschniętą kaszę. Nic innego nie mieliśmy o tej porze. Nie trzeba było ptaka zapraszać, mimo zmroku, jadł żarłocznie- musiał być bardzo głodny, biedactwo. - Skąd ty o nim wiedziałeś- zapytał wreszcie Wojtek. - Głupi przypadek, ja go też karmiłem. Nie widziałeś jaki był spasiony? - Wy sobie gadacie, a ja mam robotę. Muszę opatrzyć chore skrzydło. - Tylko ostrożnie, żeby go bardzo nie bolało. Wojtek trzymał Maciusia, a ja pełna obaw, wzięłam się do roboty. Dzisiaj, gdy tak wiele lat minęło od tamtych dni, gdy karmię gołębie na Rynku Starego Miasta, wydaje mi się, że to pra, pra, pra... wnuki naszego Maciusia. Słowo daję- takie podobne. Pisząc to opowiadanie, dotrzymałam obietnicy, danej staromiejskim gołębiom, w tamtych trudnych dniach, z wdzięczności za to, że nas nie opuściły. Barbara Bobrownicka-Fricze Za: http://sppw1944.republika.pl/ A coś więcej? Konkretne przykłady, cytaty... Samo hasło to ciut mało.
  14. Kiedy oddziały powstańcze 27 września zaczęły wycofywać się z Mokotowa do Śródmieścia, okazało się że Niemcy zablokowali niektóre wyjścia z kanałów, a przy innych poustawiali straże. Żołnierze głównie z "Baszty", chcieli wracać na Mokotów, jednak po otrzymaniu informacji, iż ten zajęli już Niemcy, którzy są wszędzie, zaczęli wychodzić przez jeden z włazów. Znajdował się on najprawdopodobniej na Puławskiej, między Madalińskiego a Dworkową. Na zdjęciu wyraźnie widać torowisko, którego wówczas na Dworkowej nie było. Pojawia się też pytanie, czy mord na Dworkowej był akcją zaplanowaną przez Niemców, czy jednak doszło do niego po tym, jak złapani powstańcy chcieli uciekać? I kolejna sprawa, z jakich konkretnie oddziałów byli pomordowani. Ostatnio spotkałem się nawet z informacją, iż było wśród nich kilku żołnierzy "Czaty". Orientuje się ktoś może, jak to naprawdę było? Zdjęcie pochodzi ze strony polonica.net
  15. Mord na Dworkowej - czy był zaplanowany?

    Ta relacja wydaje się wszystko wyjaśniać: Aleksander Kowalewski, syn Pawła i Agaty; ur. 17.08.1920 r w Wilnie; zm. 20.05.1997 w Warszawie ps "Longinus" pułk Baszta kompania łączności K4 W związku z relacjami o przebiegu wydarzeń poprzedzających egzekucje na ul. Dworkowej w dniu 27.IX.1944r. utarło się przyjmować, że główną przyczyną była próba stawiania oporu przez żołnierzy wziętych tam do niewoli. Chcę dodać kilka własnych spostrzeżeń na ten temat. W dniu 26 września 1944r. na rozkaz Dowódcy płk. "Daniela" wraz z żołnierzami mojej kompanii weszliśmy do kanału w celu przejścia do Śródmieścia. Jak się okazało było już za późno. Niemcy przewidując taką możliwość zabarykadowali niektóre odcinki kanałów i ustawili straże przy włazach. Nie będę opisywał 15-to godzinnej wędrówki w kanałach i wszystkich tragedii, jakich byłem świadkiem. Wyjaśnię jedynie końcowy jej fragment. Po wyczerpaniu według mojej oceny możliwości przejścia kanałami do Śródmieścia zdecydowałem wrócić do punktu wyjścia tj. do włazu przy rogu ul. Szustra i Bałuckiego, aby dzielić los z żołnierzami oddziałów osłonowych, którzy zostali jeszcze na swoich stanowiskach. Idąc w kierunku burzowca prowadzącego pod ulicą Puławską, musiałem się przeciskać przez tłum ludzi tarasujących przejście. Jak się okazało stali czekając na otwarcie włazu, zdecydowani wyjść z matni nawet w ręce wroga. Słyszało się histerycznie płaczące kobiety, słyszało się oddechy ludzi z trudem łapiących resztki tlenu zawartego w zamkniętej przestrzeni kanału. Stojący w tym tłumie koledzy poinformowali, że kapral "Józef" (przypuszczalne nazwisko Piórkowski) z K-4, pracownik telefonów zdecydował wyjść z kanału, aby przedostać się do domu na ul. Konduktorską. Ponieważ sam nie mógł poradzić z ciężką pokrywą któryś z kolegów wspiął się po klamrach, aby mu pomóc. Ja uważałem wówczas, że to nie może być jedynym wyjściem z sytuacji. Przeciskając się wydostałem się z zatoru i ruszyłem dalej w zamierzonym kierunku. Nie mając latarki posuwałem się do przodu jak ślepiec jedynie stopami wyczuwając przeszkody leżące na dnie kanału. Po pewnym czasie natknąłem się na inną grupę ludzi tarasujących przejście, jak się okazało stojących pod następnym włazem. Po głosach poznałem wśród nich zastępcę dowódcy K-4 porucznika "Gerarda" i dowódcę plutonu telefonicznego por. "Kępę". Kiedy wyjaśniłem im dokąd idę podali mi wiadomość, że Mokotów skapitulował. Niemcy są na całym terenie. Ostatnia droga została odcięta. Byłem tym kompletnie zdruzgotany. Spytałem co robić. Otrzymałem odpowiedź, że każdy musi decydować sam. Sytuacja jest bez rozsądnego wyjścia. Tu również zastanawiano się, czy nie otworzyć włazu. Uważałem, że na to jest zawsze czas. Gorączkowo szukałem kogoś, kto doradziłby inne wyjście z sytuacji. Zacząłem wracać w kierunku poprzednio widzianego włazu, gdyż od tamtej strony czułem dopływ świeżego powietrza. Właz został otwarty. Zbliżając się do niego widziałem kolejnych ludzi wychodzących szybem włazu. Pozostali tłoczyli się u jego wylotu. Postacie stojących były oświetlone światłem przedostającym się do wnętrza kanału. Ludzie stojący naradzali się. Z głębi kanału słychać było nawoływania, okrzyki, a nawet strzały. Usłyszałem wiadomość, że porucznik "Gustaw" się zastrzelił. Bardzo ceniłem tego człowieka za jego odwagę i opanowanie. Mniej odporni parli od tyłu by ich wypuścić, gdyż się duszą z powodu braku tlenu. Stojący przy wylocie byli niezdecydowani. Zauważyłem, że wychodzą koledzy z mojej kompanii kpr. "Wołodyjowski", plut. "Stefan" i inni. Wśród innych stał również sierż. "Rybak" Szef Kompanii K-4, trzymając pod pachą czarną ceratową teczkę z dokumentami kompanii. Widziałem, że jest u kresu sił fizycznych. Zwracając się do mnie i innych kolegów - powiedział "Nie widzę innego wyjścia. Ja tu się uduszę. Wychodzę". Rzucił teczkę do kanału, na dnie którego leżały już sterty różnych przedmiotów, których pozbywali się wychodzący na zewnątrz. Po pewnym czasie nastąpiła przerwa, nikt z dalszych osób nie decydował się na wyjście. Spojrzałem w górę i na tle niebieskiego nieba zauważyłem schyloną nad włazem sylwetkę oficera SS nawołującego "Komm, komm! schneller!". Był to moment jeden z najtragiczniejszych w życiu. Wybór natychmiastowej śmierci przez odebranie sobie życia, jak to zrobił por. "Gustaw" lub prawie stuprocentowa pewność, że po wyjściu z kanału stracę życie stając przed plutonem egzekucyjnym. Zawsze, kiedy myślałem o śmierci to nie wyobrażałem jej sobie, jako bezwolnego poddania i wyczekiwania ze strony oprawcy. Należało dokonać wyboru mając za sobą zaledwie początek własnego życia. Decyzje w tak ważnej sprawie trzeba było podejmować szybko. W myślach pojawiła się iskra nadziei, że wychodząc ma się jeszcze nieznane mi w tej chwili szansę. Postanowiłem zawierzyć intuicji moich poprzedników, którzy zdecydowali się wyjść. A może jednak to nie będzie kresem mojego życia. Pozbyłem się aparatu telefonicznego, hełmu, pasa niemieckiego, pistoletu i zacząłem wspinać się po klamrach włazu. Działo się to około godziny 12. Po wychyleniu głowy z otworu włazu oślepiło mnie piękne, jesienne słońce. W chwili, gdy stanąłem obok włazu znajdujący się w pobliżu oficer krzyknął "Hende hoch", a następnie gestem wskazał żołnierza, który ma przeprowadzić rewizję osobistą. Każdego wychodzącego z kanału rewidowano zabierając nie tylko broń i amunicję (których przeważnie pozbywano się w kanale), ale dokumenty i cenne przedmioty. Jednemu z kolegów kazano zdjąć nowe oficerskie buty z cholewkami. Rewidujący mnie młody (około 20 lat) żołnierz zabrał do własnej kieszeni srebrny ołówek i wieczne pióro. Portfel mój z dokumentami i pamiątkowymi zdjęciami rzucił na stertę przedmiotów odebranych podczas rewizji. Od tej chwili stałem się osoba bez imienia i nazwiska, bez przeszłości. Mogłem życie rozpoczynać od nowa podając fakty, które przyszłyby mi do głowy. Tak można było by postąpić gdyby się żyło. W razie ekshumacji mojego ciała byłbym bezimienny. Po rewizji kazano mi się położyć twarzą do ziemi, na łączce u podnóża skarpy, gdzie leżeli moi koledzy. Zauważyłem , że oddziałem dowodzi oficer SS, który wypełnia rozkazy płynące z siedziby żandarmerii znajdującej się na ul. Dworkowej. Na szczycie skarpy, co pewien czas, pojawiały się sylwetki żandarmów oglądających nas leżących u jej podnóża. Jeden z żandarmów zaczął schodzić po stoku skarpy i kiedy znalazł się w odległości ok. 2 metrów od jej podnóża usiadł i wzrokiem pełnym groźby i nienawiści zaczął nas obserwować, wymyślając jednocześnie od bandytów, polskich świń, polskiego gnoju. Wreszcie spytał "kto zna język niemiecki?". Ponieważ panowała cisza, mówił dalej "Wy to i tak rozumiecie" dodając "kto z was wie co się stało z feldfeblem, tu wymienił imię i nazwisko, który wyszedł na patrol dnia 8.VIII i nie wrócił?" ponieważ w dalszym ciągu nie otrzymał odpowiedzi oświadczył "ja wam tego nie daruję. To był mój najlepszy kolega i za jego śmierć rozwalę dzisiaj kilka waszych łbów". Ten fakt świadczy, że egzekucja przy ulicy Dworkowej nie była spowodowana próbą stawiania oporu przez grupę żołnierzy, która wyszła włazem, którego wylot znajduje się na poziomie ulicy Dworkowej . I nie pełną prawda jest, że żandarmi zostali postawą tych żołnierzy sprowokowani do takiego czynu. Monolog żandarma siedzącego na skarpie dowodzi, ze akcja ta zaplanowana była wcześniej bez względu na to jak zachowywali by się brani do niewoli żołnierze. Część nas czy wszystkich przeznaczono na śmierć dla podbudowania wątłego morale zwycięzców. Był to akt zemsty za niepowodzenia i ofiary, jakie ponieśli w czasie trwania walk powstańczych. Ponieważ nastąpiła dłuższa przerwa i nikt następny nie wychodził z kanału oficer ogłosił, że potrzebuje tłumacza - osobę, która zna dobrze język niemiecki. Na to wezwanie zgłosił się sierż. pdch. Budkiewicz z K-4. Oficer wydał mu rozkaz, aby po polsku wezwał znajdujących się jeszcze w kanałach do wyjścia. Kazał mu wejść do włazu i wydobyć broń porzucona przez nas, co ten uczynił. Ponieważ wezwanie nie skutkowało kazał jeszcze raz ogłosić, że Niemcy czekają jeszcze 10 minut. O godzinie 13 zostaną wrzucone do kanału granaty. W między czasie żołnierze przygotowywali wiązkę granatów i z niemiecką skrupulatnością punktualnie o godzinie 13 nastąpił wybuch wrzuconych do włazu wiązki. Po tym fakcie nastąpiło poruszenie. Zaczęły padać różne komendy i rozpoczęła się strzelanina. Dla nas padł rozkaz, aby wszyscy trzymali głowy przy ziemi. Kule przelatywały nad nami. Myślałem, że oddziały osłonowe, które pozostały jeszcze nie rozbrojone usiłują nas odbić. Po pewnym czasie strzelanina zaczęła się uspakajać. Spojrzałem w kierunku ul. Belwederskiej i zauważyłem uciekającego w białej koszuli człowieka oraz doganiającego go żołnierza niemieckiego z karabinem w ręku. Żołnierz dopadłszy ofiary kazał mu wymownym gestem wracać do nas. W miarę, jak zbliżali się rozpoznałem w tym cywilu żołnierza naszej kompanii strz. "Blondynka". Był ranny. Podtrzymywał prawą dłonią lewą rękę, której rękaw ociekał krwią. W chwili, gdy znaleźli się przy nas oficer kazał przetłumaczyć sierż. podch. Budkiewiczowi następujące oświadczenie; "wszystkich, którzy będą usiłowali uciekać spotka to samo co tego - tu wskazał na "Blondynka" - "Rozstrzelać". Żołnierz, który go przyprowadził wziął go za ramię i ustawił na skraju ścieżki, twarzą w kierunku ul. Belwederskiej. Skazany mógł patrzeć w ostatniej chwili swego życia na wylot ulicy Podchorążych, przy której mieszkał. Może widział nawet swój dom, do którego z taką nadzieją uciekał, gdzie czekała go prawdopodobnie matka. Zabrakło mu szczęścia, gdyż został trafiony. Zabrakło mu sił na skutek wykrwawienia. W międzyczasie za jego plecami rozgrywała się przerażająca scena świadcząca o zwyrodnieniu uczuć ludzkich. Jego dwaj rówieśnicy żołnierze niemieccy, wyszarpywali sobie wzajemnie karabin aby strzelać do bezbronnej ofiary. W tym czasie kiedy zwycięski myśliwy repetował broń i chciał się ustawić po drugiej stronie ścieżki, aby strzelić dokładnie ofierze w tył głowy podbiegł do niego stojący chwilowo inny żołnierz chętny popisać się celnym strzałem. Nie chciał stracić tak wspaniałej okazji. Dopiero oficer rozsądził sprawę na korzyść tego, który włożył tyle trudu, aby mieć przyjemność pozbawienia życia człowieka. Po chwili padł strzał. Pod ofiarą ugięły się nogi i jak rażona piorunem padła twarzą do ziemi. Na tle jesiennego krajobrazu w scenerii chylącego się ku zachodowi słońca na oczach dziesiątków widzów rozegrała się tragedia życia jednego z nas, tych którzy za udział w walce o wolność narodu z bezwzględnym i odczłowieczonym najeźdźcą musiał zapłacić najwyższą cenę - składając w ofierze własne życie. Od paru godzin leżeliśmy przemoczeni, głodni i do kresu zmęczeni w chłodnym cieniu skarpy. Co słabsi psychicznie i fizycznie trzęśli się z zimna i przeżywanych emocji szczękając zębami. Ciągła niepewność co do dalszego naszego losu zmuszała do stałego napięcia uwagi. Tragiczny epizod, jaki rozegrał się na naszych oczach dał reszcie promyk nadziei. Oświadczenie oficera, że uciekających będą rozstrzeliwać oznaczało również, że pozostałych chwilowo nie mają zamiaru rozstrzeliwać. Dalszym faktem, który wzbudził powiew optymizmu było wezwanie sanitariuszek, aby opatrzyły rannych znajdujących się w naszej grupie. Troska o rannych oznaczała, że nie będą tego robić przed rozstrzelaniem. Po pewnym czasie padł rozkaz, aby ustawić się dwójkami i wydano komendę "naprzód, marsz". Ruszyliśmy w kierunku schodów. Wówczas zauważyłem ciała leżących obok schodów strz. "Knoxa" i kilku innych, którzy usiłowali ratować się ucieczką z poziomu ul. Dworkowej i zostali zastrzeleni przez żołnierzy żandarmerii. Stali jedni z pistoletami w rękach, inni z rękami opartymi na biodrach, lub skrzyżowanymi na piersiach. Przyjmowali naszą defiladę. Gdy jednak skierowałem wzrok w prawą stronę ujrzałem widok makabryczny. Pod płotem z drutu kolczastego, odgradzającego ulicę od skarpy glinianki, który stanowił zabezpieczenie przed atakiem od strony skarpy, leżał zwał ciał ludzkich, ofiar niedawnej egzekucji. Z ułożenia ciał wynikało, że w chwili śmierci byli odwróceni plecami do swoich oprawców. Strzelano im w plecy lub w tył głowy. Niektóre ciała były pozawieszane na drutach, inni padali na stos ciał swoich poprzedników. Po ubraniach można było poznać niektóre osoby. Będąc uczestnikiem tych wydarzeń nie mogę się zgodzić z mylną oceną faktów. Słyszałem następującą interpretację zdarzenia: część żołnierzy wziętych do niewoli (nie wiadomo ilu) na hasło podchorążych usiłowała chwycić za broń i zaatakować żandarmów z okrzykiem "koledzy nie dajmy zarzynać się jak barany". W odwecie Niemcy rozstrzelali około 120 osób. Ci, którzy się nie buntowali ocaleli i obecnie relacjonują zdarzenia. Opierając się na tej relacji, oceniając czyny żandarmów można powiedzieć, że byli oni do tego sprowokowani i zgodnie z obowiązującymi w czasie okupacji zwyczajami rozstrzelali buntowników i zdziesiątkowali pozostałych. Gdyby brani do niewoli nie zachowali się prowokacyjnie ich życiu nie zagrażałoby niebezpieczeństwo. Traktuje się ten fakt jako jeden z tysięcy zaistniałych w rzeczywistości okupacyjnej. To nie jest prawdą. Egzekucja była zaplanowana. Dowodem tego jest przytoczony przeze mnie monolog żandarma na godzinę przed egzekucją. Jestem przekonany, że bez względu na to jak zachowaliby się jeńcy byliby straceni. Ich rozpaczliwy krok był jedynie następstwem atmosfery, jaką wytworzyli żandarmi prowadząc nieskrępowane rozmowy na temat egzekucji i kierując pogróżki pod adresem jeńców. Musieli widzieć przygotowania do egzekucji. To wszystko skłoniło ich do desperackiego kroku. Tragizm tego zdarzenia pogłębia fakt, że został tu pogwałcony rozkaz gen. von dem Bacha nakazujący traktowanie żołnierzy powstania jako jeńców wojennych. Właśnie dzięki temu rozkazowi, ja i moi koledzy wychodząc z kanału o 30 metrów dalej od miejsca egzekucji nie trafiliśmy bezpośrednio w ręce "bestii", - przeżyliśmy. Takie samo prawo chroniło tych, którym odebrano życie. Gdyby udało się odnaleźć złoczyńców, biorących udział w tej masakrze, to nie mogliby się zasłaniać wypełnianiem swoich obowiązków zgodnie z ówczesnym niemieckim prawem wojennym, gdyż w chwili dokonania zbrodni naruszyli prawo. Było ono dla nich niewygodne. Aleksander Jacek Kowalewski Za: http://sppw1944.republika.pl/ Ale czy na pewno? Czy nie dysponujemy innymi relacjami, które starałyby się nie tylko podać fakty, ale także wyjaśnić je?
  16. Warto przeczytać: http://forum.wprost.pl/glowne/?w=140802&v=tree
  17. Strzelcy wyborowi w oddziałach powstańczych

    Wyjątek ze sprawozdania z działań GB "Reck": EK Policji Bezpieczeństwa o.u. 28.8.1944 przy Grupie Bojowej "Reck" (...) 5. (...) Żołnierze Wehrmachtu o dotychczasowym przebiegu walk mówią czasem z wielkim oburzeniem. Były bardzo wielkie straty spowodowane przez snajperów. Np. w dniu 27.8.44 w walce o Bank Emisyjny przez jednego snajpera utracono 22 ludzi. Nie udało się jednak unieszkodliwić go. (...) (-) SS Untersturmfuhrer Za: Powstanie Warszawskie 1944 w dokumentach z archiwów służb specjalnych, pod red. Mierecki P., Christoforow W., Warszawa-Moskwa 2007, s. 103.
  18. ''Człowiek, który kulom się nie kłaniał''...

    Być może osoby interesujące się temat, już to czytały, ale tak czy inaczej warto aby inni także się z tym zapoznali: http://www.polityka.pl/nie-bylo-zamachu-na...1139,213542,18/
  19. Władysław Anders

    Polecam do przeczytania: http://www.polityka.pl/general-polityk/Lea...1139,226409,18/
  20. Lili Marlen

    Interesujący artykuł: http://www.polityka.pl/piosenka-ponad-fron...1143,196886,18/
  21. Jutro minie 66 lat od zakończenia powstania w getcie warszawskim. Dokładnie 16 maja Jurgen Stroop wysadził Wielką Synagogę. Polecam w związku z jutrzejszą rocznicą dwa, naprawdę bardzo interesujące artykuły: http://www.zw.com.pl/artykul/257088,362928.html http://www.polityka.pl/gasilem-getto/Lead33,1139,290788,18/
  22. Bruno, pełna zgoda. Takich obrazów pojawia się od kilku lat coraz więcej. I dobrze... Viss, na te tematy już mamy parę dyskusji
  23. Euro 2012 - wybór miast

    Ty pierwszy wyciągnąłeś sprawę tego rankingu, wraz z cytatem z artykułu, z którym jak mniemam zgadzasz się. A ja chcę opinię kogoś, kto zna sytuację odpowiednio dobrze z własnych doświadczeń. Sam nie znam, więc się nie podejmuję. Zauważ, że nigdzie nie oceniałem tego konkretnego rankingu. I tyle.
  24. Euro 2012 - wybór miast

    Czyli wypowiedzi Platiniego, Listkiewicza i Drzewieckiego wrzucamy do kosza? To, że już po wyborze organizatora mówiło się o czterech miastach w kontekście tych, które wybrano wczoraj, także? Nie spiski, a brudne gierki. I nie brak konsekwencji. Ty się powołujesz na coś, czego nikt nie udowodnił, to są przypuszczenia. A to co robiły osoby odpowiedzialne/związane z Krakowem, zostało opisane w artykule. Czyli udokumentowane. Różnica jak dla mnie diametralna. Swoją drogą, sam wykazujesz brak konsekwencji. Kraków pozbawiono Euro, bo komuś zależało na tym, ale że Kraków chciał sam wysiudać Poznań bądź Wrocław, to już nie ma dla Ciebie znaczenia. Pisałeś o wyborze najlepszych miast, ale w ramach przyjaźni z narodem ukraińskim chcesz im dać podział 5:3, choć Chorzów może być przygotowany lepiej niż te trzy miasta. Czyli sam nie znasz sytuacji. Tyle chciałem wiedzieć. A podobno to ja jestem niekonsekwentny...
  25. A istotnie, trochę jest, chociaż dla mnie i tak za mało Ale o zdjęciach mamy już osobny temat: https://forum.historia.org.pl/index.php?showtopic=8379 Całkiem sporo wrzucił (i to takich raczej słabo znanych) w swojej książce Bartosz Nowożycki. Po sieci także jest porozrzucanych trochę fotografii, ale to niestety trzeba nieraz przekopać się przez dziesiątki stron, aby trafić przypadkiem na coś nieznanego... Wszystko co nowego znajduję, staram się wrzucać tutaj.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.