Skocz do zawartości
  • Ogłoszenia

    • Jarpen Zigrin

      Zostań naszym fanem. Obserwuj nas w social mediach : )   12/11/2016

      Daj się poznać jako nasz fan oraz miej łatwy i szybki dostęp do najnowszych informacji poprzez swój ulubiony portal społecznościowy.    Obecnie można nas znaleźć m.in tutaj:   Facebook: http://www.facebook.com/pages/Historiaorgp...19230928?ref=ts Twitter: http://twitter.com/historia_org_pl Instagram: https://www.instagram.com/historia.org.pl/
    • Jarpen Zigrin

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum   12/12/2016

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum. Krótki przewodnik o tym, jak poprawnie pisać i cytować posty: http://forum.historia.org.pl/topic/14455-przewodnik-uzytkownika-jak-pisac-na-forum/
widiowy7

"Robinsonowie" i Warszawa po Powstaniu

Rekomendowane odpowiedzi

widiowy7   

Po upadku Powstania, w Warszawie pozostało kilka grup ludzi, którzy doczekali w ruinach 17-ego stycznia.

Ostatnio wyczytałem o grupce, ukrywającej się w podziemiach ruin gimnazjum im. Królowej Jadwigi na Placu Trzech Krzyży ( dzisiaj teren pomnika Wincentego Witosa).

Poza tym ten żołnierz z grupy kanałowej "Czaty 49", Który w ruinach ukrywał się jakiś czas.

Albinos kiedyś podawał, ale nie mogę znaleźć :)

Dawno też czytałem o grupce ukrywającej się w piwnicy willi na Żoliborzu.

Jeśli ktoś ma jakieś inne, ciekawe wspomnienia, to proszę o podzielenie się.

Oprócz tego że ludzie ci ukrywali się ponad trzy miesiące, to jak oni mieli zaopatrzenie?

Skąd żywność, jak się ogrzewali?

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   
Poza tym ten żołnierz z grupy kanałowej "Czaty 49", Który w ruinach ukrywał się jakiś czas.

Albinos kiedyś podawał, ale nie mogę znaleźć :)

Chodzi oczywiście o amunicyjnego Jana Pęczkowskiego "Kamińskiego". Początkowo schronił się w piwnicach Galerii Luksenburga, następnie przeniósł się do piwnicy kościoła św. Antoniego, gdzie siedział do końca powstania razem z Januszem Szwejkiem i Józefem Makowieckim.

Takim jednym z najbardziej znanych przykładów warszawskich "Robinsonów" jest bez wątpienia Władysław Szpilman. Po zakończeniu powstania ukrywał się w wypalonym domu w Alejach Niepodległości. Tam odnalazł go niemiecki kapitan, Wilm Hosenfeld, który dostarczał mu żywności.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
widiowy7   
http://www.warszawa.pl/Wiadomosci/3,1066,0...wy_1944-45.html
Bunkier Chaima Icela Goldsteina to niezwykła opowieść o przetrwaniu, która zaczyna się w połowie września 1944, po upadku Powstania na Starym Mieście. Autor, wraz z sześciorgiem innych Żydów i z katolickim księdzem, ukrywał się w piwnicach budynku przy ul. Franciszkańskiej 9 aż do 17 stycznia 1945. Wspomnienia Chaima Goldsteina – urodzonego w Polsce Żyda,

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Króciutka notka z 1944.pl:

„Robinsonowie warszawscy”, mimo nakazu ewakuacji, decydują się pozostać ukryci w gruzach Warszawy. Niemcy nazywają ich „szczurami”. Są to w większości Żydzi, ale ukrywają się także Polacy i Rosjanie. Najgorszy jest los ukrywających się samotnie. Należy do nich m.in. Władysław Szpilman, znany pianista i kompozytor. Najważniejszym problemem, obok bezpieczeństwa, jest brak wody i żywności. Jedynym źródłem zaopatrzenia stają się zapasy z opuszczonych przez mieszkańców domów i piwnic. Dziś trudno ustalić, ilu było „robinsonów” oraz ilu ich przeżyło.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Muzeum Powstania Warszawskiego szuka kontaktu z osobami, które ukrywały się w Warszawie podczas Powstania i po nim: http://ww6.tvp.pl/6391,20090105857431.strona .

Kolejna istotna inicjatywa. Dzięki niej jest szansa, na zapełnienie jeszcze jednej dziury w historii Powstania...

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Zaiste niesamowite rzeczy można znaleźć przez kompletny przypadek. Przeglądając wczoraj wieczorem z nudów Z Mazur nad Ren G.-H. Komossy, trafiłem na opis pobytu autora w popowstańczej Warszawie:

Jeszcze raz w Warszawie

Podczas gdy moi koledzy zostali przeniesieni do rezerwy dowództwa "Zachód", ja udałem się z kapitanem Krugerem na front wschodni. Oddział zajął swe pozycje na południe od Warszawy w fabryce papieru. Sztab zakwaterował się w podobnej do pałacu posesji, która należała do właściciela fabryki. Nocą sypiałem pod puchowymi kołdrami w jego sypialni.

Nastąpiły cztery spokojne miesiące nad Wisłą. Bez pośpiechu i z wielką starannością przygotowałem stanowisko obserwacyjne przy kominie fabryki, tak że teren na wschód od Wisły mogłem objąć wzrokiem bardzo daleko. Szkic obserwacyjny, jaki tu sporządziłem, przerodził się w obraz. Był on oczywiście barwny, przedstawiał brzeg Wisły, poszczególne drzewa, ciągi krzewów i lasy. Dla każdego punktu mierzyłem właściwy kąt i oddalenie, po czym dla potrzeb komend ogniowych nanosiłem dane na specjalną listę. Komendant chętnie pokazywał moje dzieło odwiedzającym z innych sztabów, pochwalił mnie nawet sam generał. "Studia na akademii sztuk pięknych, co?"- zapytał. Niestety musiałem odpowiedzieć przecząco, ale mój nauczyciel Hasse ze szkoły im. Behringa w Olsztynku, brat aktora O.E. Hasse, czegoś mnie nauczył. "Tak trzymać!" rozkazał generał i był uosobieniem życzliwości. Był to na pewno najładniejszy szkic widokowy na całym froncie wschodnim.

Jako podporucznik [G.-H. Komossa został awansowany na ppor. z ważnością od 1.08.44- przyp. A.] dosiadałem znów jako takiego konia i regularnie robiłem wycieczki konne po nizinie Wisły. Zawsze wówczas bardzo uważnie przyglądałem się okolicy, poszukując motywów do obrazu. Potem tworzyłem- jak na Mazurach- z obydwu dłoni prostokąt, spoglądałem przezeń i myślałem, że każdy wycinek przyrody jest obrazem. Trzeba tylko mieć oczy szeroko otwarte.

Moja zuchwałość nakłaniała mnie niekiedy do głupich zabaw. Kiedyś wziąłem produkowany przez zakłady Skoda niszczyciel czołgów zwany "podżegaczem" [czyli "Hetzera"- przyp. A.] i pojechałem nim tylko z moją załogą przez ulice Warszawy do zburzonego mostu na Wiśle, zatrzymałem się na brzegu i oddałem dwa, trzy strzały w kierunku wroga- jako pozdrowienia dla Józefa Wissarionowicza. Piechurzy na swych pozycjach przy wiślanym wale klęli na nad, że to głupota, że oni będą musieli wypić nawarzone przez nas piwo, jakie im zgotuje rosyjska artyleria, jak my z naszym działem już dawno będziemy za siedmioma górami. Mieli niestety rację.

Warszawa wyglądała zupełnie inaczej, niż przed dziesięcioma miesiącami. Na ulicach widać było nielicznych tylko ludzi, zniknęły też czerwone buciki dziewcząt. Od czasu do czasu wchodziłem do pustych mieszkań, które były tak duże, jak te w Berlinie. Wiele z nich opuszczono, większość splądrowano. W pokojach leżały poprzewracane szafy z wypróżnioną zawartością, regały w porozrzucanych na podłodze książkach. Czasem strzelała rosyjska artyleria. W jednej z piwnic poprzecinanej długimi rurami siedział chłopiec, może piętnastoletni, z wielkimi wypełnionymi strachem oczami. "Proszę nie strzelać, proszę!"- wymamrotał. Szabrownik czy Żyd. Machnąłem tylko ręką i poszedłem dalej. Biedaczysko, pomyślałem, ofiara losu. Znów na ulicy spotkałem moich żołnierzy przy naszym dziale samobieżnym.

Postanowiłem pozostać przez noc w mieście i udałem się na poszukiwanie kwatery. Przy miłym niewielkim domu odniosłem wrażenie, że znalazłem coś dla siebie odpowiedniego. Zapukałem i otworzyła mi pani w wieku około 40 lat. Sprawiała wrażenie przygnębionej, miała zapłakane oczy. Zapytałem, czy mógłbym zostać na noc. Otworzyła drzwi jakiegoś pokoju i wskazała na łóżko, na którym leżała staruszka. Nie widziałem prawie nic, bo paliło się tylko światło na korytarzu. "Moja matka umiera"- powiedziała bardzo cicho. Przeprosiłem i wyszedłem z domu.

Wkrótce znalazłem lepszą kwaterę, na pierwszym piętrze mieszczańskiej kamienicy. Mieszkało tam stare małżeństwo z młodą dziewczyną. Po przedstawieniu mojej prośby zostałem zaproszony do środka z wyraźną uprzejmością. Naturalnie mogę zostać na noc, zapewniono mnie, i jeśli mi to odpowiada, pościeli mi się na sofie w salonie. W końcu zaproponowano mi herbatę i kawałek chleba. Podziękowałem i zrewanżowałem się puszką konserwy mięsnej i papierosami. Potem poprosiłem o miskę z ciepłą wodą; chciałem zająć się moimi stopami. W reprezentacyjnym pomieszczeniu polskiej rodziny czułem się całkiem dobrze i z nogami w misce rozglądałem się po pokoju. Wszystko było czyste i bardzo porządne. Na kredensie stało zdjęcie polskiego oficera przewiązane krepą.

Potem nagle wydało mi się, że do kuchni Polaków stale przychodzą ludzie, słyszałem kroki i wiele głosów. Bez szczególnego pośpiechu osuszyłem stopy, założyłem buty, zapaliłem papierosa, zapukałem do kuchennych drzwi i wszedłem. Nie byłem zaskoczony, że kuchnia pełna jest młodych Polaków. W kącie siedzieli moi gospodarze z dziewczyną. Podziewałem do wszystkich: "Dobry wieczór". Niektórzy z nich odpowiedzieli z pewnym wahaniem. Teraz trzeba tylko zachować nerwy, pomyślałem i uśmiechnąłem się. "Pozwolicie Państwo?"- zapytałem i przysunąłem sobie krzesło, bo przysiąść się do młodych mężczyzn. Cholera, dlaczego nie ma przy mnie chociaż mojego ordynansa! Wyłożyłem na stół paczkę papierosów, powiedziałem: "Proszę, częstujcie się!", i czekałem. Popatrzyłem wokół i zobaczyłem otwarte twarze. Mogą to być studenci, pomyślałem. Albo partyzanci?

Wreszcie powiedziałem, że nie chcę przeszkadzać, ale że sprawiliby mi wielką radość, gdyby zechcieli zaśpiewać kilka polskich pieśni. "Kocham śpiew i muzykę, kocham Szopena i polskie pieśni ludowe także"- powiedziałem. I zaśpiewali. Ci młodzi Polacy śpiewali pieśni swej ojczyzny, i chyba było wśród nich kilka pieśni bojowych. Czasem to był marsz, a czasem chyba chorał. Śpiewali przez pół nocy. Postawiłem jeszcze na stół butelkę koniaku i poprosiłem, by się częstowali. I to też zrobili.

Wiele lat później, kiedy po wykładzie wygłoszonym przed amerykańskimi oficerami rezerwy śpiewałem w hotelu Astoria w Nowym Jorku z Amerykaninem Noblemanem niemieckie pieśni ludowe, przypomniał mi się obrazek z warszawskiej izby. Różnica była jednak fundamentalna: z emigrantem łączyła mnie miłość do wspólnej ojczyzny, Niemiec; z Polakami łączyło mnie zaś tylko poczucie człowieczeństwa.

Wreszcie pożegnałem się z Polakami i poszedłem spać. Była to niespokojna noc i nie wypuszczałem pistoletu maszynowego z ręki. Miałem jednak także uczucie całkowitej pewności, że mój los spoczywa w rękach Stwórcy, który mnie tutaj nie opuści.

Następnego dnia podano mi na śniadanie sadzone jajka. Podziękowałem moim gospodarzom i pożyczyliśmy sobie wszystkiego najlepszego. Gdy opuściłem dom, zobaczyłem przy następnej przecznicy Polaka, powieszonego na słupie latarni. Na jego szyi wisiała tabliczka. Było tam napisane, że Polak ten zastrzelił z zasadzki niemieckiego żołnierza. Był jeszcze bardzo młody.

Wszedłem przez luk do mojego wozu i pojechałem z powrotem do oddziału. Na bruku warszawskich ulic turkot gąsienic działa był jeszcze dużo głośniejszy niż na zamarzniętej rosyjskiej ziemi. W drodze powrotnej przydarzył mi się, niestety, nieszczęśliwy wypadek. Chciałem obejrzeć leżący w pewnym oddaleniu od ulicy niewielki zameczek. Pomyliłem się jednak w ocenie twardości gruntu poza drogą i czołg utknął w błocie. Zanim przybył pojazd ratowniczy, miałem kilka godzin na rozmyślania o wojnie, a także o ludziach, którzy jakoś z tą wojną musieli żyć albo i nie, którzy umierali w niej albo też dzięki niej dojrzewali.

Kiedyś podjechałem naszym działem pod warszawski burdel. Był to zaniedbany wielopiętrowy budynek, wyglądający jak podłej klasy hotel. Przed budynkiem tym stała pokaźna ilość żołnierzy, a dwóch żandarmów wojskowych kierowało ruchem. Ja, powodowany ciekawością podporucznik, wszedłem do budynku wraz z moim podoficerem i zobaczyłem tam rodzaj izby gościnnej, ciemnej od papierosowego dymu, w której siedziało przy piwie wielu żołnierzy czekających na to, by żołnierz z oddziału sanitarnego wypełnił specjalne zadanie mające uchronić ich przed chorobami. Trzeba było ustawić się w kolejce na ciemnej klatce schodowej. Okropnie śmierdziało. Wreszcie stanąłem przed jakimiś drzwiami na pierwszym piętrze. Drzwi otwarły się i wypadł z nich żołnierz, a naprawdę brzydka osoba płci żeńskiej, o pokaźnych rozmiarach, wymierzała temuż żołnierzowi kopniaki w tylną część ciała i klęła. Nie mogłem odgadnąć, czemu to robiła, całość jednak zrobiła na mnie takie niesmaczne wrażenie, że czym prędzej wdrapałem się do mojego Hetzera.

Za: Komossa G.-H., Z Mazur nad Ren, Kraków 2006, s. 117-120.

Sam autor nie podaje, kiedy ów pobyt w Warszawie, i nocowanie u warszawskiej rodziny, miały miejsce, niemniej na podstawie rozdziałów sąsiednich można wywnioskować, że działo się to najpewniej w listopadzie '44. Brak we wspomnieniach opisu wysiedlania mieszkańców Warszawy, wskazuje że na pewno nie jest to październik. Kolejne rozdziały mówią o grudniu, więc zostaje listopad. Zaskakujący jest motyw młodych Polaków, przychodzących do kuchni gospodarzy domu, w którym nocował autor. Do tego ten młody człowiek powieszony na latarni. Niewiele mamy takich opisów Warszawy po zakończeniu Powstania. Dlatego ten jest szczególnie cenny. Można się jeszcze zastanowić nad tym, gdzie dokładnie autor nocował. Po opisie budynków, i tym że w ogóle świeciło się światło w korytarzu jednego z tych domów, można wnioskować, iż działo się to albo na Żoliborzu, albo na Mokotowie. Tam bowiem straty w zabudowie były najniższe. I jeszcze ten zniszczony most...

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
1234   

A czytał może ktoś Gluth-Nowowiejskiego Nie umieraj do jutra? Ciekawe historyjki, min. o tajemniczym Aresie-powstańcu zabijającym Niemców podczas wyburzania miasta, czy też niezidentyfikowanej kobiecie udającej mężczyznę, zmarłej kilka lat po wojnie.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Wolf   
Zaskakujący jest motyw młodych Polaków, przychodzących do kuchni gospodarzy domu, w którym nocował autor. Do tego ten młody człowiek powieszony na latarni. Niewiele mamy takich opisów Warszawy po zakończeniu Powstania. Dlatego ten jest szczególnie cenny. Można się jeszcze zastanowić nad tym, gdzie dokładnie autor nocował. Po opisie budynków, i tym że w ogóle świeciło się światło w korytarzu jednego z tych domów, można wnioskować, iż działo się to albo na Żoliborzu, albo na Mokotowie. Tam bowiem straty w zabudowie były najniższe. I jeszcze ten zniszczony most...

A propos postu Albinosa powyżej oraz tematu wątku -niemal powszechnie pomijany jest fakt że głównie na obrzeżach dzielnic peryferyjnych stolicy -zwłaszcza Mokotowa i Ochoty pozostało jeszcze w styczniu 1945 około 22 tysiące ludzi,których hitlerowcy nie wysiedlili po powstaniu a dzielnic tych nie wyburzyli do końca.Dlatego powszechnie powielane stwierdzenie o pełnym,całkowitym wyludnieniu Warszawy po kapitulacji PW(pomijając już nawet kwestię Pragi i paruset Robinsonów ukrywających się w Warszawie lewobrzeżnej)nie odpowiada prawdzie.

17 stycznia 1945 w Warszawie żyło około 162 tysiące mieszkańców w tym około 140 tysięcy(stan na 1 .1 1945) na Pradze i około 22 tysięcy ludzi -pozostałych w lewobrzeżnej części miasta(głównie na obrzeżach Mokotowa i Ochoty,których Niemcy nie wysiedlili )plus paruset ukrywających się przed Niemcami Robinsonów ....

Fakt że w porównaniu z 1 milionem 360 tysiącami jacy mieszkali/żyli na stałe w stolicy tuż przed wojną czy 920 tysiącami mieszkańców w lipcu 1944 -różnica była kolosalna.

Edytowane przez Wolf

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Jeszcze jeden, niemniej ciekawy opis Warszawy z listopada '44 (chociaż nie do końca traktuje o warszawskich robinsonach):

Opis mojej wojny ma się ku końcowi.

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy grobów, nad którymi rozciąga się pole gruzów Warszawy.

Przechodniu, powiedz Warszawie... Ale żaden przechodzień nie postawi stopy na tym kamienistym polu milczących zmarłych.

Surowo zabronione.

Każdy, kto wkroczy na teren miasta, zostanie zastrzelony. Hitler rozkazał wymazać, wytrzeć z mapy to miasto, zmiażdżyć, co zmiażdżone, zrównać z ziemią. Oddziały wysadzające w powietrze wybrane obiekty miały dokonać czynu Hunów, ale do tego już nie doszło. Stoją więc ruiny, niezamieszkane, opuszczone przez wszystkich ludzi. Wstęp wzbroniony pod karą śmierci.

Kapitan Krause, 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, snuł własne rozważania. Wiedział, że znam Warszawę i zapytał mnie któregoś dnia, czy nie można czegoś stamtąd jeszcze wydostać. Na przykład wódki. Wytrwale zmierzał do swojego celu i faktycznie wydobył w sztabie dywizji wyjątkowe zezwolenie na wysłanie do miasta ekipy poszukiwawczej, złożonej z jednego podporucznika i pięciu żołnierzy. Celem miało być znalezienie części zapasowych do radia.

Specjalny dokument musiał podpisać dowódca odcinka frontu, do którego należała Warszawa, generał Eberhard Kinzel. Podporucznik Lutter i pięciu żołnierzy, w tym i ja, wczesnym rankiem 20 listopada 1944 roku wyruszyliśmy samochodem ciężarowym z Konstancina do Warszawy. Było to moje ostatnie spotkanie z tym miastem.

Dawna szosa z południa do Warszawy jest dziś już tylko gliniastym kilem, zrytym i przeoranym ciężkimi oponami i gąsienicami. Nasz samochód się kołysze, koła mielą błoto, posuwając się do przodu. Nad polami po obu stronach zalega mgła. Ziemia jest nieuprawiona, porośnięta obumarłymi krzewami i chwastami. Nagie drzewa wyciągają ramiona zza białych welonów. Jesień przechodzi w zimę.

Gdzieś w tym szarym pejzażu nasza ciężarówka się zatrzymuje. Blokada. Żandarmeria polowa. Nasze przybycie najwyraźniej wywołuje zainteresowanie, nasz cel- zdziwienie i nieufność. Bieganina żołnierzy w stalowych hełmach i z karabinami. Musi przyjść jakiś oficer, sprawdzić rozkaz wymarszu. Rozmawia dłuższą chwilę z podporucznikiem Lutterem, potem przeszkoda zostaje usunięta, możemy jechać dalej. Wtaczamy się z turkotem i hurkotem w zakazaną strefę śmierci. Z mojego miejsca na pace ciężarówki widzę, jak żandarmi polowi długo za nami patrzą, nim znikną we mgle.

Droga jest długa, szosa bardzo wolno przechodzi w ulicę. Prowadzi prostą linią od obrzeża Warszawy do centrum. Pod kołami ciężarówki nie ma już rozmemłanej gliny, tylko asfalt. Mimo to kierowca musi jechać powoli, zawsze na drugim albo trzecim biegu, bo nawierzchnia ulicy jest pełna wielkich i większych dziur, a gdzieniegdzie wcale jej nie ma, tu i ówdzie widać głębokie pęknięcia i rozpadliny, wszędzie przeszkody w postaci kamieni i kawałków muru rozmaitej wielkości. Z lewej i z prawej znikły już wprawdzie rozległe połacie nieuprawianych pól, za to teraz rozciągają się połacie gruzów. Zarysy, niskie mury, można też rozpoznać postrzępioną ścianę piętrowego domu.

Stopniowo pojawiają się wyższe ruiny, im bliżej centrum miasta. Puste okna spoglądają na nas z góry. Szyna tramwajowa wyrwana z ziemi sterczy pionowo w powietrzu. Na końcu jest skręcona jak korkociąg. Raz musimy wysiąść. Lewe tylne koło zapadło się w dziurze. Wszyscy podnosimy i pchamy, aż samochód znowu może czołgać się dalej. Kierowca poci się i klnie. Podporucznik Lutter każe mu się zatrzymać. Dalszej jazdy w tym pooranym terenie nie może wymagać ani od niego, ani od samochodu. I tak już jesteśmy u celu. Po lewej rozpoznaję we mgle zarysy zburzonego Dworca Głównego. Róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.

Wysiadać. Sześciu ze sznapskomanda stoi marznąc obok siebie i nie mówi ani słowa. Odkąd silnik ciężarówki przestał chodzić, odkąd umilkł turkot i hurkot kół starego pudła, atakuje nas bezgłośność. Jesteśmy w tej chwili jedynymi ludźmi w tym pustym mieście, maleńkie mikroby w rozszarpanych zwłokach. Dzieci ogarnia strach. Czasem powietrze trochę drży; mgła szczególnie daleko niesienie odgłosy rosyjskiej artylerii. Strzelają z drugiego brzegu Wisły do celów po zachodniej stronie. Nic, co miałoby znacznie, co parę minut wystrzał. Nie słychać, gdzie pada. W tym mieście nie ma już w co trafiać poza niezamieszanymi ruinami.

Kilka kroków od nas, na środku skrzyżowania, wieko skrzyni oparte o kupę ceglanego gruzu. Czerwonymi literami napis na drewnie: "Szabrownicy będą rozstrzeliwani". Niezgrabne drukowane litery. Jeszcze mokra farba spłynęła w dół wąskimi strużkami. Jak krew.

Trup też tam jest. Leży na brzuchu, ramiona i nogi wyciągnięte jak odszczepione przedłużenie ciała. Palce bezwładnie zakrzywione, twarz bokiem na asfalcie, tak że widać profil. Mogłaby być to twarz mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny, ale rozkład jest zbyt daleko posunięty. Oczy i usta lekko otwarte, widać zęby. W listopadzie jest już za zimno na roje much; fetory też nie ma.

Szabrownicy będą rozstrzeliwani. Czy ten człowiek był szabrownikiem? Co tu jeszcze można szabrować? I kto tu jeszcze jest w tym ewakuowanym mieście, żeby łapać szabrowników, osądzać i rozstrzeliwać? Czy ten leży tutaj od czasu, kiedy mieszkańcy musieli wyjść z miasta? Pytania, na które umarły nie może udzielić odpowiedzi. Rozkaz to rozkaz, a życie nie znaczy nic.

Jakiś szmer. Podporucznik Lutter podbiega do samochodu. Słychać głosy. Wyciąga z ciężarówki cywil. Strach chwyta mnie za gardło. To Jarosław, Polak, który w naszym oddziale niszczycieli czołgów w Konstancinie wykonuje prace pomocnicze. Diabli wiedzą, jak wpadł na szalony pomysł, żeby się schować za jakąś skrzynią na platformie samochodu i wziąć udział w wyprawie do Warszawy.

Wstęp do miasta wzbroniony pod karą śmierci. Rozkaz armijny jest jednoznaczny.

"Chyba zwariował!"- wścieka się podporucznik.

"... zwariował"- odbija się echem od osmalonych frontów domów. W oddali słychać wystrzał z granatnika.

Potem znowu śmiertelna cisza. Jarosław przyjął coś w rodzaju postawy wojskowej i patrzy na podporucznika szeroko otwartymi oczami. Widać po chudym ciele, że lekko drży. Może dlatego, że nie ma płaszcza i mu zimno, a może dlatego, że zrozumiał swoją sytuację.

Jarosław nic nie wie o wojsku i rozkazie. Mył w Konstancinie samochody i pomagał w kuchni, a niemieccy żołnierze byli właściwie zawsze dość uprzejmi. Dlaczego ci sami żołnierze mieliby być mniej uprzejmi, dlaczego nie mieliby się śmiać i przymknąć oko, gdy jako pasażer na gapę wyszedł z samochodu w Warszawie. To przecież nie byli jacyś obcy żołnierze, tylko jego najbliżsi znajomi, jego właśni, w pewnym sensie.

Teraz wszystko wygląda inaczej. Podporucznik Lutter nagle przestał być znajomym, który przechodząc częstuje Jarosława czasami papierosem, teraz to oficer, który musi słuchać rozkazów. Wetknął kciuki za skórzany pas, jedna ręka podejrzanie blisko kabury z pistoletem. Przez kilka długich sekund stoją naprzeciw siebie oko w oko. My, postacie drugoplanowe, wstrzymaliśmy oddech i patrzymy to na jednego, to na drugiego. Siedmiu ludzi w mglisty listopadowy dzień samych na dużym skrzyżowaniu ulic martwego, wymarłego miasta.

Podporucznik jeszcze ze sobą walczy. Potem pokazuje na wieko od skrzyni i na zabitego.

"Rozumiesz?"- krzyczy na Jarosława.

"Nie, nie"- ten odpowiada szybko i jednocześnie kiwa głową potakująco. Oczy wyszły mu prawie na wierzch z głębokich orbit, usta mu pobielały i drżą nieopanowanie. Ramiona zwisają bezwładnie wzdłuż ciała. Tylko dłonie wykonują bezsilnie pytający gest.

Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. W ustach mi zaschło.

"Nie strzelać"- wyrzuca Jarosław nagle chrypliwie w swoim języku ojczystym- "ja nie wiedziałem. Pójdę do samochodu i się nie ruszę". I po niemiecku: "Nicht schießen!".

"Co on mówi?"- nasz plutonowy zwraca się niechętnie do mnie. Jestem jedynym, który trochę mówi po polsku, tłumaczę jak potrafię.

"Bzdura- mówi Lutter.- Czego on właściwie chce w Warszawie? Niech go pan spyta".

Tłumaczę.

"Jest warszawiakiem, pracował tu w drukarni książek. Kocha swoje rodzinne miasto i chciał je jeszcze raz zobaczyć".

"Bzdura. Ma podać prawdziwy powód. Niech mu pan to powie".

"Tylko spokojnie- mówię po polsku do Jarosława.- Musi pan podać jakiś rozsądny powód".

"Wiem, gdzie jest złoto. Wielu ukryło biżuterię w piecach i kominach. Dużo złota".

"Co on mówi?".

"Zna miasto i może nam pomóc coś znaleźć. Wie też, gdzie może być wódka, panie podporuczniku. Moglibyśmy go zabrać ze sobą jako przewodnika, który zna miejsce".

"Bzdura. Nie ma go w rozkazie wymarszu. Niech mu pan powie, że jak nie przyniesie sznapsu, to zostanie rozstrzelany".

"Potrzebujemy wódki- tłumaczę.- Musimy jej razem poszukać".

Czuję, że podporucznik sam jest zadowolony, że swoim pohukiwaniem rozwiązał dylemat i nie skompromitował się przed żołnierzami. Nie wszyscy są tacy. Powiedziałbym nawet, że takich jest najmniej.

Za: Heydecker J.J., Moja wojna. Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie, Warszawa 2009, s. 230-234.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Wolf   
Jeszcze jeden, niemniej ciekawy opis Warszawy z listopada '44 (chociaż nie do końca traktuje o warszawskich robinsonach):

Opis mojej wojny ma się ku końcowi.

Trzysta pięćdziesiąt tysięcy grobów, nad którymi rozciąga się pole gruzów Warszawy.

Przechodniu, powiedz Warszawie... Ale żaden przechodzień nie postawi stopy na tym kamienistym polu milczących zmarłych.

Surowo zabronione.

Każdy, kto wkroczy na teren miasta, zostanie zastrzelony. Hitler rozkazał wymazać, wytrzeć z mapy to miasto, zmiażdżyć, co zmiażdżone, zrównać z ziemią. Oddziały wysadzające w powietrze wybrane obiekty miały dokonać czynu Hunów, ale do tego już nie doszło. Stoją więc ruiny, niezamieszkane, opuszczone przez wszystkich ludzi. Wstęp wzbroniony pod karą śmierci.

Kapitan Krause, 337 Oddział Niszczycieli Czołgów, snuł własne rozważania. Wiedział, że znam Warszawę i zapytał mnie któregoś dnia, czy nie można czegoś stamtąd jeszcze wydostać. Na przykład wódki. Wytrwale zmierzał do swojego celu i faktycznie wydobył w sztabie dywizji wyjątkowe zezwolenie na wysłanie do miasta ekipy poszukiwawczej, złożonej z jednego podporucznika i pięciu żołnierzy. Celem miało być znalezienie części zapasowych do radia.

Specjalny dokument musiał podpisać dowódca odcinka frontu, do którego należała Warszawa, generał Eberhard Kinzel. Podporucznik Lutter i pięciu żołnierzy, w tym i ja, wczesnym rankiem 20 listopada 1944 roku wyruszyliśmy samochodem ciężarowym z Konstancina do Warszawy. Było to moje ostatnie spotkanie z tym miastem.

Dawna szosa z południa do Warszawy jest dziś już tylko gliniastym kilem, zrytym i przeoranym ciężkimi oponami i gąsienicami. Nasz samochód się kołysze, koła mielą błoto, posuwając się do przodu. Nad polami po obu stronach zalega mgła. Ziemia jest nieuprawiona, porośnięta obumarłymi krzewami i chwastami. Nagie drzewa wyciągają ramiona zza białych welonów. Jesień przechodzi w zimę.

Gdzieś w tym szarym pejzażu nasza ciężarówka się zatrzymuje. Blokada. Żandarmeria polowa. Nasze przybycie najwyraźniej wywołuje zainteresowanie, nasz cel- zdziwienie i nieufność. Bieganina żołnierzy w stalowych hełmach i z karabinami. Musi przyjść jakiś oficer, sprawdzić rozkaz wymarszu. Rozmawia dłuższą chwilę z podporucznikiem Lutterem, potem przeszkoda zostaje usunięta, możemy jechać dalej. Wtaczamy się z turkotem i hurkotem w zakazaną strefę śmierci. Z mojego miejsca na pace ciężarówki widzę, jak żandarmi polowi długo za nami patrzą, nim znikną we mgle.

Droga jest długa, szosa bardzo wolno przechodzi w ulicę. Prowadzi prostą linią od obrzeża Warszawy do centrum. Pod kołami ciężarówki nie ma już rozmemłanej gliny, tylko asfalt. Mimo to kierowca musi jechać powoli, zawsze na drugim albo trzecim biegu, bo nawierzchnia ulicy jest pełna wielkich i większych dziur, a gdzieniegdzie wcale jej nie ma, tu i ówdzie widać głębokie pęknięcia i rozpadliny, wszędzie przeszkody w postaci kamieni i kawałków muru rozmaitej wielkości. Z lewej i z prawej znikły już wprawdzie rozległe połacie nieuprawianych pól, za to teraz rozciągają się połacie gruzów. Zarysy, niskie mury, można też rozpoznać postrzępioną ścianę piętrowego domu.

Stopniowo pojawiają się wyższe ruiny, im bliżej centrum miasta. Puste okna spoglądają na nas z góry. Szyna tramwajowa wyrwana z ziemi sterczy pionowo w powietrzu. Na końcu jest skręcona jak korkociąg. Raz musimy wysiąść. Lewe tylne koło zapadło się w dziurze. Wszyscy podnosimy i pchamy, aż samochód znowu może czołgać się dalej. Kierowca poci się i klnie. Podporucznik Lutter każe mu się zatrzymać. Dalszej jazdy w tym pooranym terenie nie może wymagać ani od niego, ani od samochodu. I tak już jesteśmy u celu. Po lewej rozpoznaję we mgle zarysy zburzonego Dworca Głównego. Róg Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.

Wysiadać. Sześciu ze sznapskomanda stoi marznąc obok siebie i nie mówi ani słowa. Odkąd silnik ciężarówki przestał chodzić, odkąd umilkł turkot i hurkot kół starego pudła, atakuje nas bezgłośność. Jesteśmy w tej chwili jedynymi ludźmi w tym pustym mieście, maleńkie mikroby w rozszarpanych zwłokach. Dzieci ogarnia strach. Czasem powietrze trochę drży; mgła szczególnie daleko niesienie odgłosy rosyjskiej artylerii. Strzelają z drugiego brzegu Wisły do celów po zachodniej stronie. Nic, co miałoby znacznie, co parę minut wystrzał. Nie słychać, gdzie pada. W tym mieście nie ma już w co trafiać poza niezamieszanymi ruinami.

Kilka kroków od nas, na środku skrzyżowania, wieko skrzyni oparte o kupę ceglanego gruzu. Czerwonymi literami napis na drewnie: "Szabrownicy będą rozstrzeliwani". Niezgrabne drukowane litery. Jeszcze mokra farba spłynęła w dół wąskimi strużkami. Jak krew.

Trup też tam jest. Leży na brzuchu, ramiona i nogi wyciągnięte jak odszczepione przedłużenie ciała. Palce bezwładnie zakrzywione, twarz bokiem na asfalcie, tak że widać profil. Mogłaby być to twarz mniej więcej trzydziestoletniego mężczyzny, ale rozkład jest zbyt daleko posunięty. Oczy i usta lekko otwarte, widać zęby. W listopadzie jest już za zimno na roje much; fetory też nie ma.

Szabrownicy będą rozstrzeliwani. Czy ten człowiek był szabrownikiem? Co tu jeszcze można szabrować? I kto tu jeszcze jest w tym ewakuowanym mieście, żeby łapać szabrowników, osądzać i rozstrzeliwać? Czy ten leży tutaj od czasu, kiedy mieszkańcy musieli wyjść z miasta? Pytania, na które umarły nie może udzielić odpowiedzi. Rozkaz to rozkaz, a życie nie znaczy nic.

Jakiś szmer. Podporucznik Lutter podbiega do samochodu. Słychać głosy. Wyciąga z ciężarówki cywil. Strach chwyta mnie za gardło. To Jarosław, Polak, który w naszym oddziale niszczycieli czołgów w Konstancinie wykonuje prace pomocnicze. Diabli wiedzą, jak wpadł na szalony pomysł, żeby się schować za jakąś skrzynią na platformie samochodu i wziąć udział w wyprawie do Warszawy.

Wstęp do miasta wzbroniony pod karą śmierci. Rozkaz armijny jest jednoznaczny.

"Chyba zwariował!"- wścieka się podporucznik.

"... zwariował"- odbija się echem od osmalonych frontów domów. W oddali słychać wystrzał z granatnika.

Potem znowu śmiertelna cisza. Jarosław przyjął coś w rodzaju postawy wojskowej i patrzy na podporucznika szeroko otwartymi oczami. Widać po chudym ciele, że lekko drży. Może dlatego, że nie ma płaszcza i mu zimno, a może dlatego, że zrozumiał swoją sytuację.

Jarosław nic nie wie o wojsku i rozkazie. Mył w Konstancinie samochody i pomagał w kuchni, a niemieccy żołnierze byli właściwie zawsze dość uprzejmi. Dlaczego ci sami żołnierze mieliby być mniej uprzejmi, dlaczego nie mieliby się śmiać i przymknąć oko, gdy jako pasażer na gapę wyszedł z samochodu w Warszawie. To przecież nie byli jacyś obcy żołnierze, tylko jego najbliżsi znajomi, jego właśni, w pewnym sensie.

Teraz wszystko wygląda inaczej. Podporucznik Lutter nagle przestał być znajomym, który przechodząc częstuje Jarosława czasami papierosem, teraz to oficer, który musi słuchać rozkazów. Wetknął kciuki za skórzany pas, jedna ręka podejrzanie blisko kabury z pistoletem. Przez kilka długich sekund stoją naprzeciw siebie oko w oko. My, postacie drugoplanowe, wstrzymaliśmy oddech i patrzymy to na jednego, to na drugiego. Siedmiu ludzi w mglisty listopadowy dzień samych na dużym skrzyżowaniu ulic martwego, wymarłego miasta.

Podporucznik jeszcze ze sobą walczy. Potem pokazuje na wieko od skrzyni i na zabitego.

"Rozumiesz?"- krzyczy na Jarosława.

"Nie, nie"- ten odpowiada szybko i jednocześnie kiwa głową potakująco. Oczy wyszły mu prawie na wierzch z głębokich orbit, usta mu pobielały i drżą nieopanowanie. Ramiona zwisają bezwładnie wzdłuż ciała. Tylko dłonie wykonują bezsilnie pytający gest.

Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. W ustach mi zaschło.

"Nie strzelać"- wyrzuca Jarosław nagle chrypliwie w swoim języku ojczystym- "ja nie wiedziałem. Pójdę do samochodu i się nie ruszę". I po niemiecku: "Nicht schießen!".

"Co on mówi?"- nasz plutonowy zwraca się niechętnie do mnie. Jestem jedynym, który trochę mówi po polsku, tłumaczę jak potrafię.

"Bzdura- mówi Lutter.- Czego on właściwie chce w Warszawie? Niech go pan spyta".

Tłumaczę.

"Jest warszawiakiem, pracował tu w drukarni książek. Kocha swoje rodzinne miasto i chciał je jeszcze raz zobaczyć".

"Bzdura. Ma podać prawdziwy powód. Niech mu pan to powie".

"Tylko spokojnie- mówię po polsku do Jarosława.- Musi pan podać jakiś rozsądny powód".

"Wiem, gdzie jest złoto. Wielu ukryło biżuterię w piecach i kominach. Dużo złota".

"Co on mówi?".

"Zna miasto i może nam pomóc coś znaleźć. Wie też, gdzie może być wódka, panie podporuczniku. Moglibyśmy go zabrać ze sobą jako przewodnika, który zna miejsce".

"Bzdura. Nie ma go w rozkazie wymarszu. Niech mu pan powie, że jak nie przyniesie sznapsu, to zostanie rozstrzelany".

"Potrzebujemy wódki- tłumaczę.- Musimy jej razem poszukać".

Czuję, że podporucznik sam jest zadowolony, że swoim pohukiwaniem rozwiązał dylemat i nie skompromitował się przed żołnierzami. Nie wszyscy są tacy. Powiedziałbym nawet, że takich jest najmniej.

Za: Heydecker J.J., Moja wojna. Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie, Warszawa 2009, s. 230-234.

Być może Niemcy nie uwazali peryferyjnych części miasta -części dzielnic Mokotów i Ochota za Warszawę-faktem jest że ich nie wysiedlili i nie wyburzyli do końca zaś w styczniu 1945 w Warszawie lewobrzeżnej pozostało ponad 20 tysięcy ludzi.Zaś z oddziałow niemieckich przebywających w Warszawie Niemcy sformowali przeznaczoną do obrony twierdzy Warszawa dywizję forteczną Warszawa pod dowództwem generała F.Webera-9 batalionów piechoty(trzy pułki forteczne),3 bataliony forteczne karabinów maszynowych,2 dywizjony artylerii,dywizjon mozdzierzy(pułk artylerii),batalion pionierów,kompanię łączności..

Edytowane przez Wolf

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   
Być może Niemcy nie uwazali peryferyjnych części miasta -części dzielnic Mokotów i Ochota za Warszawę-faktem jest że ich nie wysiedlili i nie wyburzyli do końca zaś w styczniu 1945 w Warszawie lewobrzeżnej pozostało ponad 20 tysięcy ludzi.

Czy nie uważali... Heydecker mógł najzwyczajniej w świecie nie wiedzieć, że tyle osób tam zostało. To co pisał pisał na bieżąco, a był zaledwie szeregowym żołnierzem. W Warszawie był wówczas ledwie parę godzin, tylko tego jednego dnia. Widział zaledwie fragment centrum. Niestety nie ma podanego opisu dokładnej trasy, jaką jechali. Niemniej sam Heydecker Warszawę znał całkiem nieźle. Spędził tu w trakcie wojny trochę czasu, parę razy wyprawił się do getta. Nie podejrzewał bym go o oddzielanie Mokotowa i Ochoty od Warszawy.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

Dalsza część relacji:

To wszystko zanotowałem w 1945 roku. Nie znaleźliśmy ani wódki, ani złota. Jarosław uszedł z życiem. Nic więcej nie mam na ten temat do powiedzenia. Ale milczące miasto ruin, Warszawę, ze wszystkimi szczegółami mam jeszcze dzisiaj przed oczami. Miasto, przez które idę z kolegą, bo nasza grupa podzieliła się na trzy komanda i rozproszyła, jest upiorne. Idziemy, można powiedzieć, jak dzieci przez napawającą lękiem krainę czarów, jak rozbitkowie na nieznanym kontynencie, przepełnieni nieustającym zdziwieniem, niosąc w sercu strach przed nieznanym i niesamowitym. To rzeczywiście jest jak uczucie przerażenia we wczesnym dzieciństwie, przerażenia, że zostało się nagle samemu w lesie. Przeczesujemy ten las osobliwej teatralnej scenografii. Wyrasta czarna, o abstrakcyjnych kształtach, groźnie wyłaniając się niewyraźnymi konturami zza welonów mgły. Faktycznie trudno trzymać się myśli, że jesteśmy w prawdziwym milionowym mieście, które całe, naprawdę całe leży w gruzach, że te resztki murów dookoła nie są surrealistyczną filmową scenografią. Wyobraźnia raz po raz skłania do utraty więzi z rzeczywistością. Wysiłkiem woli i przemocą muszę kurczowo się trzymać tej rzeczywistości, żeby mi nagle nie umknęła, pozostawiając tylko sen w gorączce.

Sami w lesie. Tę absolutną samotność, odkąd rozdzieliliśmy się z innymi, sami w wyludnionych przestrzennych tworach ruin, odczuwamy cieleśnie jak wielki ucisk. Mgła powoduje przerażające urzutowania wszystkich perspektyw. Tu podchodzi ku nam z jaskrawej ciemności łuszcząca się ściana, za nią inne, szare, okaleczone budynki, jeszcze dalej, ledwo rozpoznawalne, otwierają się boczne ulice albo nieokreślone przestwory. Miasto staje się labiryntem. Sterczące kominy rzucają cień na chustę mgły. Tutaj przecież chodzili ludzie, we dwoje, roześmiani, pojedynczo, z torbami na zakupy, w witrynach były wyłożone towary, zegarki, ubrania, delikatesy, buty. Jeździły samochody. Tam przed nami, zaraz za rogiem to zobaczymy. Jeszcze tylko kilka kroków, a potem otwiera się boczna ulica, martwe, puste ruiny, ziemia pokryta kamieniami, dwie zbiegające się pierzeje postrzelanych domów, które giną w odległej mgle. Następny róg: znowu budząca dreszcz grozy ulica zniszczenia, śmiertelnego milczenia. Nie mówimy ani słowa. Raz pytająco poszturchuję kolegę. Nawet nie odwraca głowy w moją stronę, patrzy tylko w zagubieniu przed siebie, mówi potem, zmieszany i jakby nieobecny: "Fantastyczne". Dźwięk tego jednego słowa wywołuje dreszcz.

Bo do poczucia opuszczenia dochodzi cisza. Cisza jest potężniejsza niż hałas. W zgiełku walki, w huku bomb wciąż jeszcze panuje życie, chociaż śmierć jest blisko. W ciszy śmierć jest obecna, całe życie zgasło. Tylko materia, sama martwa, może jeszcze od czasu do czasu powodować odgłos. Kamyki staczają się z hałdy gruzu, mur, od dawna już pochylony, nagle się zawala. Jedyną ulgę w tym przedpotopowym milczeniu przynosi własny oddech, odgłos własnych kroków, chrzęst pod podeszwami butów, pocieszająca strzelanina Rosjan.

Wędrujemy przez zniekształcone ulice, wchodzimy na podwórza, schodzimy z latarką do piwnic. Tam też wszędzie tylko pustka i grobowa cisza. Te podziemne sklepienia są jeszcze bardziej niesamowite niż ruiny w świetle dnia i we mgle. Rozszarpany szyld wskazuje drogę do apteki, kręte schody prowadzą w dół. Leży tu połamane kuchenne krzesło. Zużyte opatrunki pokrywają podłogę. Niedobry zapach. W kącie skrzynia z angielskim napisem. Przejście do następnej piwnicy zawalone. Z powrotem. W innych piwnicach klepisko jest skopane i ponownie zasypane ziemią. Groby. Tutaj pogrzebano zabitych. Niektóre prostokąty są bardzo małe. Przesuwa się po nich światło naszych latarek.

Groby są wszędzie. Po bokach ulic, gdzie kiedyś były chodniki, wznoszą się pagórki, pagórek przy pagórku. Są ich setki, setki, setki. W niektóre mogiły wetknięta deska, kawałek listy, na niej trudne już do odczytania nazwiska, nazwiska mężczyzn, nazwiska kobiet. Tu i ówdzie zbite gwoździami alb związane na krzyż dwie listewki. Ktoś postawił puszkę po konserwie, z której zwisają dwie zasuszone rośliny pokojowe. Ale to wyjątki. Większość grobów jest bezimienna. Tylko ziemia, potłuczona kamienna płyta, gruz. To są ulice Warszawy.

Podwórka Warszawy, na które wchodzimy przez rumowiska i mury przeciwpożarowe, są cmentarzami. Tutaj też grób przy grobie. Tam stoi jeszcze pogięty dziecinny rowerek na trzech kółkach, tu jest okno z porządną zasłoną, przy ścianie trzepak. Pod nim trzy groby z opisanymi krzyżami; prawdopodobnie z początku powstania. Takie porządne. Inne groby, pośpiesznie wykopane, pośpiesznie zasypane, to bezimienne pagórki wzdłuż domu. Kierujemy światło w okna piwnicy, ale niczego nie możemy rozpoznać. Dojście do schodów jest zasypane. Musimy poruszać się ostrożnie, wszędzie wszystko grozi zawaleniem. Jeden nieuważny krok w tył i but może się zapaść w miękkim gruncie.

Raz po raz staję nieoczekiwanie przed tym, co było wczoraj. Wielka betonowa płyta spadła do piwnicy, tkwi ukośnie pochylona, w ciemnym jak noc, wypełnionym gruzem świecie podziemnym. Znam to miejsce. To podłoga w sali do tańca nocnego lokalu "Adria". Tam przed tysiącem lat panowie w smokingach i damy w wieczorowych sukniach poruszali się dźwięków mazurka. Na Marszałkowskiej leży szkielet wypalonego tramwaju. Jak często mogłem nim jechać? Bardzo blisko, tam gdzie teraz nie ma nic poza osmalonymi fundamentami, stał hotel "Victoria". Tam marzyliśmy z Marianną o przyszłości i pokoju, tam przeżywaliśmy pokój, snuliśmy plany i dowiedzieliśmy się ze strachem o rozpoczęciu wojny z Rosją. Tutaj, przy innej ulicy, Granicznej, nagle otwiera się widok na rozległą kamienną pustynię. Tu już nawet ruiny nie stoją, tylko samotny żelazny dźwigar albo złamana rura wodociągowa wznoszą się nad pustą płaszczyzną. To teren byłego getta, które niemieckie oddziały saperów już w 1943 roku zrównały z ziemią. Listopadowa mgła spowija miejsce śmierci. Niewidoczne groby, gdziekolwiek spojrzeć. Marguitta Olsiańska? Nieme pytanie do pustki. Mała tancerka tanga. "Peredajz". I "Juliusz, ty teraz musisz walczyć!". Stary przyjacielu, co się z tobą stało, udało ci się wyjść cało, jesteś tu w Warszawie? Walczyłeś, tak? A przyjaciele z "Gospody Włóczęgów", też uszli cało czy są tutaj w Warszawie?

Wleczemy się dalej. Ruina wysokościowca Prudential wyłania się zza barykad i mgły. Osobliwa poszarpana fasada. Wiele pionowych szeregów pustych okien. Z sąsiednich domów odpadły balkony. Tam, gdzie fronty domów jeszcze prosto stoją, najstraszniejsze są te puste okna. To oczy bez spojrzenia, bez ruchu otwarte usta. Wykrzykują pytania, pytania skierowane bezpośrednio do mnie, do nas wszystkich. Obok drzwi wisi szyld: Fryzjer. Można też rozpoznać dawny neon reklamowy: Cukiernia. Witryna jest mroczną dziurą, wypełnioną kawałkami kamieni, a kraty nożycowe wyrwane i zmięte jak papier. Robię zdjęcia, zrobiłem wiele zdjęć; dopiero w późniejszych latach się okazało, że są to jedyne istniejące zdjęcia bezludnej Warszawy.

Jesteśmy lunatykami. Monotonia zniszczenia, nieskończoność je przestrzennej rozległości, nieobecność jakiegokolwiek ludzkiego wymiaru, wprawiają w niemal niewytłumaczalny stan transu, budzą niepewność do do kryteriów i pojęć czasu. Może jest to wyjątkowy fenomen, odpowiadający wyjątkowości spotkania z bezludnym wielkim miastem w ruinie. Myślę, że nie było w przeszłości i w przyszłości chyba też nie będzie takiej chwili, w której ludzie się zetkną z czasem absolutnie zatrzymanym. Żadna inna ruina, żadne inne pole ruin, nie może przywołać tego stanu. Wykopaliska archeologiczne, choćby nie wiem jak rozległe, noszą znamię czegoś dawno minionego. Inne ruiny- na przykład świątynie, zamki- najczęściej są starannie zadbane, udostępniane turystom, zawsze przez nich ożywiane. Przewodniki wymieniają daty roczne, ruina ma dostarczać przyjemnych wrażeń, w niebezpiecznych miejscach znajdują się poręcze, konserwatorzy nie dopuszczają, żeby się rozpadła. Te ruiny to muzea, które chcą umożliwić wielu ludziom oglądanie chronionych reliktów. Nawet ruiny wojenne, łącznie z Hiroszimą i Nagasaki, są rumowiskami, które od razu żyją nadal, nawet tuż po katastrofie życie w nich nie ustaje, są w nich ludzie, jedni umierający albo ranni, inni szukający zagonionych albo zasypanego mienia. Obecność ludzi, którzy są w kosmosie jedynymi nosicielami czasu i pojęcia czasu, jest decydująca.

Dlatego ruina Warszawy, potraktowana jako jedność, w chwili, kiedy przez nią wędrujemy, jest zupełnie innego rodzaju. Nie tylko z daleka przypomina fotografię, na której został utrwalony jeden jedyny moment wieczności. Jest czymś o wiele więcej, jest przestrzenna, można się w niej poruszać, ale jest znieruchomiała, jej rozwój w czasie został w określonym punkcie gwałtownie zatrzymany, nic już się nie porusza, ludzie znikli, panuje stan całkowitej martwoty. W najlepszym razie deszcz, upał, mróz albo wiatr mogą jeszcze spowodować zmiany, postrzegalne tylko na przestrzeni lat.

W tym stanie świadomości, w ruinie Warszawy, i tylko tutaj, przeszłość i teraźniejszość na jedną sekundę w dziejach świata były jednością.

Przeszłość jako uchwytna istota stała tu nieporuszenie i cicho w teraźniejszości. Błąkaliśmy się po niej my, współcześni w pośpiesznej rzece godzin. W oddali pojawia się nasza ciężarówka z podporucznikiem, kolegami i Polakiem. Wkrótce zostawimy za sobą umarłe miasto. Nad Wisłą czeka nowa śmierć, chce zapełnić nowe groby. Przyszłość przed nami jest ciemna. Nie możemy zedrzeć zasłony. Kryje się za nią uśmiechnięta twarz czy twarz Meduzy.

Za: Heydecker J.J., Moja wojna. Zapiski i zdjęcia z sześciu lat w hitlerowskim Wehrmachcie, Warszawa 2009, s. 234-238.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
FSO   

Witam;

wszystkie informacje poniżej na podstawie książki B. Engelking i D. Libionki "Żydzi w powstańczej Warszawie". Rozdz. V Warszawscy Robinsonowie:

1. Sześciu Polaków, czterech Żydów - czwarte piętro na wpół zburzonego budynku przy Żelaznej 95c. Reportaż o nich napisał Wassilij Grossman. "... Odwiedziliśmy bunkier - kryjówkę gdzie przez długie miesiące ukrywało się sześciu Polaków i czterech Żydów. Najbardziej nieokiełznana fantazja nie jest w stanie opisać tej kamiennej nory, urządzonej na czwartym piętrze zburzonego domu. Trzeba się do niej wspinać po pionowych ścianach zapadniętej klatki schodowej, biec nad przepaścią po belce stropowej, przeciskać się przez wąską czarną szczelinę, przebitą w ciemnym skłądziku. Przed nami szła mieszkanka bunkra, polska dziewczyna, śmiało i spokojnie krocząca na przepaścią. I trzeba przyzać, że po trzech latach wopjny podczas tej wycieczki to zamierało mi serce, to pot wstępował na to czoło, to ciemnialo w oczach. A przecież mieszkańcy bunkra przebywali tą drogę nie w ciągu dnia, lecz w całkowitych ciemnościach w czarne bezksiężycowe noce..."Do tej frupy należaeli m. in. Zofia i Władysłąwa Kobus, Jakow i Aron Mienżycki, Isaj Dawidowicz Rogożek, Abram Klinkier.

2. [w/g] Żydowskiej Agencji Prasowej -m 48 osób w bunkrze przy Prostej

3. 16 osobowa grupa prz Pańskiej [zmarło 9 osób]

4. Henryk Kowalewski [13 l.] wraz z ojcem [piwnica domu przy Lwowskiej]. Ojciec wyszedł w grudniu i zaginął Chopak dotrwał do wyzwolenia

5. Uramowski Marian [strych domu na rogu Szustra i Puławskiej]

6. Szajowski Jerzy [ocalał z masowej egzekucji w Teatrze Wielkim] dołączył do grupy 11 osób ocalałych z egzekucji na Koziej. Ukrywali się przy Trębackiej 4

7. Czajkowski Antoni [16 l. ] ranny w szyję, od 3 sierpnia ukrywał się w kamienicy na ul. Oleandrów wraz z trójką innych mężczyzn. Warszawę opuścili w listopadzie.

8. Dwójka Janów: Pęczkowski i Szwejk oraz Józef Makowiecki - wypalona wieża kościoła św. Antoniego przy Senatorskiej. Miasto opuścili późną jesienią wraz z cywilami kopiącymi okopy.

9. Łuczak [chorązy, mieściła się w jego domu radiostacja] ukrywał się w swym podziemnym pańswtie aż do wejścia Rosjan

10. Wacław Gluth - Nowowiejski "Wacek" ["Żmija"] - do 2 listopada w okolicach Potockiej, był ranny i chory, wywiozła go kobieta wracająca po dobytek

11. Twarda 40 - dawny skład broni AK - Czesłąw Lubaszka, Kazimierz Jaworski [spadochroniarz]; Rosjanin Wania [vel Jerzy], potem nawiązują kontakt z grupa chowającą się na rogu Twardej i Mariańskiej m.in. Jakub Wiśnia [uwolniony z Gęsiówki, w kwatermistrzostwuie "Zośki"], i dwie kobiety w tym 20 letnia Marysia.

12. Róg Ogrodowiej i Leszna [od 7 sierpnia] - Jozef Dudziński i dwa Zydzi: Witold Łazowski i Jan Festiger wraz z mieszkancami pobliskich domów w tym: kobietą w ciąży - 1 grudnia rodzi się dziewczynka i 3,5 l. dziewczynką. W końcu 8 osób osiada z niej we wrześniu na siódmym piętrze kamienicy przy Ogrodowej 26. 24 grudnia upada przy przechodzeniu jeden z mężczyzn.

13. ok. Ogrodwej : Gabriel Cybulski i Roman NN - od kiedy 7 sierpnia uciekli z kolumny prowadzonej na rozstrzelanie.

14. Hoża 38 - od lipca '43 [!] siostry Nowikówny: Fania z mężem Sewkiem Glazerem i Basia z mężem Mietkiem Chwatem [skrytka pod sceną teatrzyku rewiowego w sąsiednim lokalu]

15. ok. Solec Stefan Ślusarczyk i Franciszek Głowacki - piec fabryki wyrobów pozłacanych Plewkiewicza

16. Sienkiewicza 2 [ruiny domu] 14 letni chłopiec i kilka innych osób. Do 17 stycznia dotrwały 3 osoby.

17. Złota 26 - ponad 20 osób , m. in. Abram Lewi [Ryszard Walewski], lekarz szpitala przy Złotej 22, okulista "Róg" N.N., żona i siostra Walewskiego [okupacyjne nazwisko - Kasprzak], Rosen oraz Janusz Żubr "Selim". Zostali zamurowani w bunkrze. Po wojnie stacjonował w nim oddzial NKWD. Odkopali oni i wyprowadzili wszystkich prócz dwóch osób, któe nie dały się wyprowadzić i zostały zastrzelone.

18. Pańska [skłąd drewna]: m.in. Nasiborscy, Tykocińscy, Zofia ze Lwowa

19. Ogrodowa 22 - podest trzeciego piętra spalonej klatki schodowej: starsza kobieta, trzy dorosłe córki, mąż jednej z nich -Stach, i ich 14 letbni syn. Przeżyłą tylko matka [relacja J. Dudzińskiego]

20. Twarda 13, potem nieparzysta strona Siennej: Maria Berlandowa z mężem [Marian Berland], Hoffer, Górnicki, Romek, Wojtek - z obozu na Gęsiej, Janek. [jeden z nich Romek lub Janek zmarł dwa tyg. przed wyzwoleniem]

21. Chłodna 16 - Alojzy Muraszko [podest schodów między czwartym a piątrym piętrem zburzonego budynku] - 9 grudnia opuścił ruiny został zatrzymany i potem wysłany do obozu u zbiegu Wolskiej i Sokołowskiej.

22. Śliska 8 - Grupa przyjaciół: Tusia Hart, Irka Hart, Marek Hecht, p. Frojmowicz z synem Monkiem. Wejście zostało zasypane, zrobiono inne wejście. Potem doszedł jeszcze Stefan

23. Śliska 22 - grupa ok. 40 osób. Te dwie grupy ze Śliskiej się poznały i potem razem już żyły, głównie w piwnicach przy Śliskiej 8

24. Pawia 63. Józef Atłąsowicz z ojcem i trzy inne osoby.

25. Marszałkowska 131 - Stefan Chaskielewicz oraz małżeństwo Finkielsztejn [Fenigsztejn?] z córką, pan Henryk z Żoną i synem Józefem oaz Świrski

26. Franciszkańska 8 - Chaim Goldstein oraz m.in Ignac, , Chaskiel [Henryk Kapłan], Daniel [18 l. z Belgii], Chana, Samek

27. Pańska - Dawid Landau "Dudek", z żoną Lubą i grupą kolegów [w sumie 20 osób w tym 5 kobiet, uzbrojeni], kiedyś w czasie poszukiwań żywności i wody zabili Niemca

28. Śliska 31 / Sienna 38, potem Twarda, potem kolejne miejsce [Mariańska?] - Dawid Zimmler, z grupy 42 ludzi w tym partyzantów [powstańców? - F.] po kilku upadkach bunkrów dożywa wyzwolenia 16...

29. Sienna 20/22 - ok 40 osób [w różnych relachacj od 37 do 56], m.in. Natan Morgestern oraz dr. Beck. [oraz m.in. żona Becka Jadwiga, Julianna Wilak - Niewiedziałowa, Wł. Kowalski, Helena Bialer, Barbara i Mieczysłąw Rezykowie, rodzina Fiszerów [Roman, z żoną Cyporą, siostrą Bergmanową, bratem Mordechajem Fiszerem - zmarł w listopadzie] i jego narzeczopną Tusią Sakowicz, Wanda Wachholder, Baruch Goldfarb, Jakub Karol, Szaja, Ruth i Liwia Ginsburgowie, Roman i Chana Noszczykowie, Joachim i Chana Justinowie, Pola Gleniec, Adam i Ewa Czareccy, Joachim i Chawa Stachowie, Izaak i Mela Szerowie, Abraham Szabaton, jego syn Geniek z żoną Bronką,, drugi syn Heniek z żoną Miriam wnuk Kuba, i dwaj bracia Żydzi greccy - Adam i Natan Knoblochowie, a także: Karolina Loew Markowa, Bronisłąwa Frydman Rosłaniec, dwóch Greków z Gęsiówki: Izaak Aruch i Dario Nusen, Bronisława Goldfarb, Edward Goldberg z bratem oraz bratową Julią, Mirek z żoną, Mietek, Tolek - ranny znaleziony w gruzach i wykurowany, Włądek ze złamaną nogą, rodzina Sobelsonów - ojciec, córka, i trzech synów, synowa Marysia oraz pies -- "Bunkierek"

30. Wspólna 26 - w sumie ok 30 osób [29] - m.in Spiegelman Żyd z Grecji - złodziej kieszonkowy [Moszika?] oraz Goldstein z Bundu , Jacek [Jakub] Smakowski, a także : Tosia, Mateusz Sinykamień z żoną i dzieckiem, bracia Łuccy - Danek z żoną,. i Henryk, Jakub Trost z żoną, Henryk Majzner, Aron Walja jego żona i szwagierka, "Wysoki Mietek", szwagier Glazera, i jego żona Basia, Sewek Glazer i jego żona Frania, Władek Włodarscy i Polacy ukrywający Żydów na Hożej

31. ul. Wiejska ok. pl. Trzech Krzyży - 17 osób, m.in. Helena Midler, Jacek i jego szwagier Adek, siostrzenica Helena, Jurek Lurie siostra Wanda , żona Anna i kuzyni Anny: Helena i Michał Kapłąnowie. Dotrwali do wyzwolenia

32. Szczęśliwa 5. - Dawid Folgelman [były więzień Gęsiówki], wraz z kolegą z Pawiaka Jackiej i kilku kolegów...

pozdr

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Albinos   

W temacie Warszawy po Powstaniu polecam ostatni numer Stolicy [1-2 (2214-15)/2010]. Jest kilka tekstów, dotyczących co prawda samych powrotów do miasta w '45, ale okraszone zostały one zdjęciami zburzonego miasta. Warto, gdyż większość tych zdjęć jest praktycznie nieznana.

FSO, dzięki za wpis;)

8. Dwójka Janów: Pęczkowski i Szwejk oraz Józef Makowiecki - wypalona wieża kościoła św. Antoniego przy Senatorskiej. Miasto opuścili późną jesienią wraz z cywilami kopiącymi okopy.

Nie tylko wieża, siedzieli też w piwnicy. A "Kamiński" trafił na teren Ursusa.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.