Skocz do zawartości
  • Ogłoszenia

    • Jarpen Zigrin

      Zostań naszym fanem. Obserwuj nas w social mediach : )   12/11/2016

      Daj się poznać jako nasz fan oraz miej łatwy i szybki dostęp do najnowszych informacji poprzez swój ulubiony portal społecznościowy.    Obecnie można nas znaleźć m.in tutaj:   Facebook: http://www.facebook.com/pages/Historiaorgp...19230928?ref=ts Twitter: http://twitter.com/historia_org_pl Instagram: https://www.instagram.com/historia.org.pl/
    • Jarpen Zigrin

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum   12/12/2016

      Przewodnik użytkownika - jak pisać na forum. Krótki przewodnik o tym, jak poprawnie pisać i cytować posty: http://forum.historia.org.pl/topic/14455-przewodnik-uzytkownika-jak-pisac-na-forum/
Jarpen Zigrin

"Bitwa Warszawska 1920" - film Jerzego Hoffmana

Rekomendowane odpowiedzi

Moje uwagi do filmu:

- Tytułowa bitwa, sprawia wrażenie, ataku batalionu czerwonej piechoty na kompanię Polaków w okopie, uratowanych przez szarżę plutonu ułanów, na tyły tego bolszewickiego batalionu. Brak właściwie, masowych scen, pokazujących, że to ogromna bitwa była.

- Wcale nie czuć, że my tę bitwę wygraliśmy, gdybym nie znał historii to bym powiedział, że to bolszewicy wygrali, naszych koszą jak kaczki. Jedynie scena z Leninem na końcu mówi o zwycięstwie naszych, no i dialog między Marszałkiem a Wieniawą, a można było pokazać radość cywili i żołnierzy, a tutaj, szarża plutonu ułanów, rana głównego bohatera i okop wybitych Polaków na zakończenie. Zamiast pokazać stosy sowieckich trupów, kolumny jeńców, zdobyte armaty i sztandary, pokazali okop wybitych naszych, eh…

Aktorzy, główna para kochanków, kto tych ludzi polecił do głównych ról? Toż ten Szyc powinien w telenowelach grać raczej, a dama jego serca, to co najwyżej teatrzyk osiedlowy okupywać, a nie w filmach grać. Nie ma już normalnych aktorów w tym kraju?

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Narya   

Mnie się bardzo podobał ten film i jest godny polecenia dla uczniów i studentów. Wbrew krytycznym opiniom, uważam, że pierwszy polski film 3D odniósł sukces technologiczny i techniczny. Tylko dwa filmy do tej pory w technice 3D były warte obejrzenia w 3D - Awatar i Bitwa Warszawska. Wątek miłosny mi się podobał. Sceny bitewne - również. Film jest spójny i dobrze nakręcony. 3D zmusiło do zajęcia się drugim planem (sic!) i to widać. Doprecyzowanie szczegółów. Nie podoba mi się tylko charakteryzacja Piłsudskiego i Lenina. Mogli się postarać, za to Tuchaczewskiego zrobili wzorcowo.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Gniot, płytka fabuła, kalka Ogniem i Mieczem. Wątek miłosny irracjonalny, jak strzelanie z karabinu przez sanitariuszkę. Najdroższy polski film, a efekt marny. Jeszcze do tego Piłsudski jako superbohater, peleryny mu jeszcze niebieskiej brakło. Wszyscy są tłem. A rola Wieniawy i moim zdaniem fatalny w tej roli Linda to według mnie ostatecznie negatywne podsumowanie tego filmu.

To nie jest film dla uczniów i studentów, chyba, że chcemy im wizję historii Hoffmana przedstawiać.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Wreszcie mialem okazje zobaczyc.Wprawdzie na You Tube,ale zawsze.

Zgadzam sie calkowicie z Narya.Film jest dobry,kwestia tylko czego ktos oczekiwal.Ja osobiscie na poziom "Wladcy Pierscieni" nie liczylem,a wiec rozczarowania nie bylo.Co wiecej czytajac wszystkie te lamenty ogladalem go naprawde z wielkimi obawami.

Z pewnoscia zwolennicy endeckiej szkoly historii beda zawiedzeni,bo film bez najmniejszych watpliwosci lansuje Pilsudskiego jako autora i wykonawce planu bitwy.No coz,gdyby zrobiono inaczej to by sie wsciekali dla odmiany pilsudczycy.Wszystkich zadowolic sie nie da.Ja bym marudzi np.na nadmiar scenicznych wystepow,z kolei Mojej Pani to wlasnie sie bardzo podobalo.W calym tym spiewaniu, mozna bylo za to pokazac zmiane nastrojow spoleczenstwa,co samo w sobie bylo pomyslem ciekawym.Nie zabraklo ochotnikow amerykanskich,oddano nalezna czesc ZHP i batalionom kobiecym,wspomniano nawet Ukraincow.Podobali mi sie kozaccy sojusznicy.Konsultant sprawy nie pokpil i pamietniki Izaaka Babela przeczytal.Tam ich wlasnie tak sowiecki politruk przedstawia.Ludzi dzielnych,opanowanych i z niezwykla dyscyplina.Na tle bolszewickich band kontrast byl wyrazny.

Jako,ze wczesniej jeden z kolegow mial watpliwosci co do filmowego uzycia km-ow,to tez na te fragmenty zwracalem baczniejsza uwage.Tak jak przypuszczalem biegnie wojak do ataku z niemieckim lkm-em,fantazji wiec nie ma zadnej,a i po to te bron skonstruowano.Strzelanie z ckm-ow w oparciu o okna czy worki z piaskiem tez praktykowano jak najbardziej.

Pokpiono natomiast sprawe z autami pancernymi.Wynajeto od rekonstruowiczow,az trzy typy,ale problem w tym,ze niewlasciwe.Mozna sie bylo od takiej pokusy powstrzymac,albo po prostu wydac troche grosza na karton i blache,aby je podrasowac.

Zabraklo tez wzmianki o przyszlym prezydencie RF co to na krzyz VM zapracowal.Szkoda bo to interesujaca ciekawostka,a malo ogolowi jak sie zdaje znana.

Wreszcie aktorzy.

Lenina faktycznie odrobinke pokpiono,a lysiejacego faceta chyba nie jest trudno znalezc.

Pan Linda.Jako,ze trunkowego typa czesto grywa to sie i moze z Wieniawa podobienstwo lekkie nasowa.Niestety nie w kwestii fizys absolutnie.Co do samego aktorstwa trudno miec pretensje,w knajpie jak nalezy dame bawil i za Marszalkiem sie krecil.Taki scenariusz po prostu.

Pilsudski.No coz,jak sie ktos spodziewal jakiegos Kozietulskiego na raczym rumaku to po oczach pewnie i oberwal.Akurat Chestertona wspominki polskie sobie czytam,z Pilsudskim sie spotkal i popatrzcie :wypisz wymaluj niemrawy facet z filmu.

Tutaj film w calosci:

http://www.youtube.com/watch?v=DcEuF8RFesU&feature=related

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Narya   

List do Wyborczej

W GW wypowiedział się S. Idziak (z którym się zgadzam) odnośnie tego, że "Bitwa Warszawska" dostała najwięcej Węży (polska odmiana Złotych Malin). Dodam, że z Idziakiem się zgadzam. W linku zaś mój list do gazety w tej sprawie.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Nie wieszać kowala, gdy folblut okazał się konikiem polskim.

Kolega Narya popełnił list, którego treścią zechciał się podzielić z nami.

Jak rozumiem, zakładał że uzyska jego głos pewien szerszy oddźwięk, a co za tym idzie nastąpi odpowiedź.

Z chęcią poczynię zatem kilka uwag...

Dla objaśnienia i usprawiedliwienia – nie jestem kinomaniakiem, w odróżnieniu od kolegi Narya, nie czuję się też kompetentny by ze swadą i erudycją opowiadać o walorach artystycznych danych filmów, wykorzystanej tam technice operatorskiej (odpowiednie obiektywy, technika 3D, użycie światła, przejścia, ruch kamery itp.), niuansach scenariusza.

Ot, wypowiadam się jako szary, a niezbyt sumienny i częsty odbiorca walorów dużego ekranu.

Co lubię czy cenię już w jakimś zakresie się kiedyś wypowiedziałem:

https://forum.historia.org.pl/topic/12427-spartacus-krew-i-piach/page__view__findpost__p__177489

W wypowiedzi kolegi Narya - w zasadzie przewijają się trzy istotne wątki:

o niskiej kondycji polskiego środowiska recenzentów filmowych

o nadmiernym i niewychowawczym przedstawianiu we współczesnej polskiej kinematografii scen przemocy i naturalistycznego seksu

oraz o walorach artystycznych i technicznych filmu „Bitwa warszawska

...”.

Ów list jest zarazem głosem poparcia dla responsu jaki względem decyzji członków Akademii (przyznającej Węże) wystosował Sławomir Idziak.

Cóż zatem przeczytaliśmy u naszego forumowego kolegi?

Usłyszeliśmy narzekania, że recenzenci ograniczają się do wskazania jakie filmy się im podobają, a jakie – nie, że w recenzjach brak głębszej analizy.

Niestety kolega Narya poskąpił nam przykładów tego typu publikacji, zatem mamy w tym zakresie wierzyć jemu na słowo.

Zatem pozwolę sobie na złośliwą uwagą – że trudno coś mi przyjmować na wiarę, od zwolennika komunizmu.

Personalnie dostało się Tomaszowi Raczkowi za wyrażoną opinię o filmie "Kac Wawa", warto zatem ją przypomnieć :

nie pamiętam abym w kinie był tak głęboko zażenowany. To nie jest po prostu zły film. Ten film jest jak choroba, jak nowotwór złośliwy: zabija wiarę w kino i szacunek do aktorów. Patrząc na Romę Gąsiorowską, Sonię Bohosiewicz i Borysa Szyca, grających główne role, czułem się tak jakbym patrzył jak ktoś przerabia kochanych członków rodziny na dziwki i alfonsów. Szczerze i nieodwołalnie odradzam pójście na KAC WAWA do kina.

Wedle kolegi Narya – recenzent nie może być chamem.

A niby dlaczego?

Jean Genet był ochlapusem, złodziejem i człowiekiem podłej konduity, z czego nie wynika by jego książki były czymś mniej cennym i by mu odmawiać miana wielkiego pisarza.

Czy – by być bliższym naszego rodzimego podwórka i ideologicznym konotacjom kolegi Narya, Jerzemu Urbanowi na ogół nie odmawia się inteligencji i celnego pióra, choć wiele z jego wypowiedzi ociera się o wulgarność i obsceniczność.

Czy dziennikarz może być chamem?

A niech zatem będzie chamem, i pisarz, i dziennikarz i recenzent; byleby jego recenzje, artykuły były ciekawe i rzetelne.

Ja w sumie nie widzę zresztą chamstwa w powyższej wypowiedzi Raczka.

Skoro pisze on o „przerabianiu kochanych członków rodziny”, to wyraża raczej troskę o osoby w jakiś sposób mu bliskie, a które dewaluują swój talent aktorski w miernej produkcji.

A, że wyrażono to w ostrych słowach?

Może właśnie polskiej kinematografii potrzeba kilku mocnych i prawdziwych słów.

Z całym szacunkiem, a o czym niby jest ten film?

Kolega Narya może nam powiedzieć?

Zaiste, subtelną musiała to być produkcja gdzie są sceny, które Doda (w swej pierwszej i spontanicznej relacji) uznała za zbyt żenujące by oglądać je w obecności rodziców.

Ja może przypomnę, że nietuzinkowa postać jaką był; przy całej niejednoznaczności jego oceny; Jerzy Waldorff, ubrany jak zawsze z dawno już zapomnianą elegancją, kwestując na rzecz Powązek potrafił swym tubalnym głosem perorować coś o świniach co zapominają o przeszłych pokoleniach...

A nadmieniony poniżej Zygmunt Kałużyński potrafił wypalić:

Miłość [w Niemczech] jest filmem tępym, płaskim i pozbawionym nerwu, zaś Hanna Schygulla, która wyspecjalizowała się w rolach cynicznych, zimnych kurew, nie potrafi zagrać zakochanej w Łysaku i przymusza się bezustannie z wysiłkiem zauważalnym dla widza. Co zaś dzieje się z Wajdą? Moim zdaniem, stracił talent około roku 76 (ostatni udany film: Człowiek z marmuru), co artystom się zdarza, i może dlatego stara się nadrobić polityką?".

S. Idziak postanowił również podzielić się swymi przemyśleniami co do filmu "Kac Wawa":

"Filmu nie widziałem i oglądać nie mam zamiaru, ale przecież tytuł tego filmu jest jego najlepszą recenzją. Tutaj nikt niczego nie kamufluje. Widz prawdopodobnie dostaje to, czego po tym tytule oczekuje. Więc czego oczekiwał pan Raczek, idąc na ten film? Finezji?".

Ja bym odpowiedział tak: nie oczekiwałbym finezji, oczekiwałabym jednak dobrej gry aktorskiej i pewnego poziomu, ciut wyższego od tego z programu Jackass.

Skoro kolega Narya, sam pisze:

Czy w polskim kinie musi niepodzielnie panować kopiuj - wklej z amerykańskiego (...) beznadziejne, głupie dowcipy, które uwłaszczają inteligencji widzów?".

To nie rozumiem jego oporów przed nazwaniem przez recenzenta rzeczy po imieniu.

Film ten serwuje nam właśnie kalkę z amerykańskiego filmu, jak i oferuje niezwykle kiepskie i na niskim poziomie dowcipy.

Ja podziwiam zdolność jasnowidzenia u p. S. Idziaka, że wie co i jak będzie w filmie.

Ja tegoż daru nie posiadam, stąd o ile mogę przewidywać jaki ogólnie charakter będzie miał film, nie jestem jednak w stanie ocenić jaki będzie jego poziom.

Na tej zasadzie, to patrząc na tytuł filmu Jimiego JarmuschaKawa i papierosy”, a nie znając wcześniejszych jego produkcji, miałbym się spodziewać programu sponsorowanego przez koncerny tytoniowe i palarnie kawy.

Kolega Narya skonstatował:

"Źle się dzieje z polskimi recenzjami filmowymi. Jest ich za dużo ..."

Absurdalność tak postawionego zarzutu zdumiała mnie niepomiernie.

Zresztą nie bardzo rozumiem do kogo jest on sformułowany: do wydawców periodyków filmowych, właścicieli portali, samych recenzentów?

Zdaniem kolegi Narya winno się wprowadzić regulacje i ograniczenia w profesji recenzentów?

Wyobrażam sobie nawet taką inicjatywę ustawodawczą: by minister kultury wyznaczał oficjalnych recenzentów filmowych, jedynych uprawnionych do pisania recenzji: jeden dla internetowych portali, jeden dla prasy, kolejny dla telewizji publicznej i ostatni dla radia.

Ach ten czar minionej epoki...

Na szczęście minęły czasy kiedy to mieliśmy jeden urząd stanowiący jakie książki i filmy nadają się dla widzów, a jakie nie.

Minęły; mam nadzieję; bezpowrotnie czasy kiedy wybór ograniczony był do wyboru tego co jedna, słuszna partia uznała za – dobry wybór.

Dzisiejsze czasy przyniosły nam bogactwo oferty, za który winniśmy dziękować.

Zarazem owa obfitość niesie ze sobą pewną konsekwencję, naturalnym jest że gdy pojawia się jakiegoś produktu więcej – ilość tych gorszych również się zwiększy.

W natłoku wielości informacji z jakiejkolwiek dziedziny; co zresztą nie jest jakąś specyfiką naszego kraju, a tendencją światową; człowieka inteligentnego poznajemy po umiejętności selekcji.

Człowiek inteligentny nie stara się wiedzieć wszystkiego; zdając sobie sprawę z tego, że nie jest to możliwym. Radykalny przypadek bohatera „The Man Who Collected The First Of Semptember 1973” jest tu symptomatyczny.

Nie jest problemem zatem ilość recenzji a wybór jaki się pomiędzy nimi dokonuje.

Kolega Narya poczuł się osierocony przez polskich recenzentów, jako że w ich publikacjach nie znajdował tego czego szukał a ich jakość mu nie odpowiadała.

Czy rzeczywiście obecnie, kiedy mamy „zbyt dużo” recenzji, kolega Narya nie może znaleźć takiego recenzenta, którego oceny przypadną mu do gustu?

Cóż , tego się autor listu nigdy nie dowie – przecież kolega Narya recenzji nie czyta.

Ja z założenia nie czytuję recenzji, nie tyle z racji tego, że uznałem je za nierzetelne, raczej dlatego, że nie odczuwam takiej potrzeby, a i są one dla mnie na ogół nudne.

Zwłaszcza gdy się jako wzorzec weźmie się publicystykę filmową nieodżałowanego Kałużyńskiego.

Mogłem się z nim w ocenach nie zgadzać, ale z jaką przyjemnością się go czytało.

Baa... chciałem obejrzeć film – właśnie dlatego, że dał negatywną ocenę, ale i chciałem coś zobaczyć – bo dał mu wysoką notę.

Nie twierdzę jednak że wszystkie recenzje są złe i pozbawione wartości merytorycznych.

Akademicki podręcznik fizyki zapewne rzetelnym jest i wysoce merytorycznym, co nie znaczy, że tak samo ciekawym jak popularno-naukowe książki S. Hawkinsa.

A przecież nie zaprzeczymy, że z obu rodzaju publikacji dowiemy się wiele.

Zadziwiającym jest fakt, że kolega Narya ma tak wyrobiony i sprecyzowany ogląd na współczesnych recenzentów, w kontekście tego, że jak sam pisze:

Od kilku lat przestałem już w ogóle się nimi kierować czy je czytać”.

Czyżby antycypował...

Nowatorskość takiego podejścia poraziła mnie swą genialną prostotą . Oto można wyrażać opinie na temat cudzych artykułów z pewnej dziedziny, w ogóle ich nie czytając... i to od kilku lat (sic!).

Zaiste, warto ów model rozpropagować w szerszym zakresie, można by począć pisać na naszym portalu recenzje z książek, do których się w ogóle nie zajrzało.

Co do samego filmu „Bitwa warszwska...”, faktycznie wedle mnie nie jest to aż tak zły film by musiał być "uhonorowany” w takiej mierze przez wspomnianą Akademię.

Trzeba sobie jednak zdawać sprawę, że jest to efekt rozmachu akcji promocyjnej, jaki nadano temu filmowi. Dużo szumu medialnego, zapowiedzi, promocji itp. - a koń jaki był każdy widział.

Im większy balon się nadmucha, tym większy huk kiedy pęka.

Nasz znamienity operator skonstatował:

"Film Jerzego Hoffmana zobaczyło ponad 1,7 miliona widzów. Są to często widzowie, którzy w ogóle nie chodzą do kina, ale na film Hoffmana pójdą. Podoba im się, jak i o czym Hoffman im opowiada".

Może tak, a może nie.

Wielu poszło by zobaczyć polski film zrealizowany w nowej technice czyli ze zwykłej ciekawości dla nowinki, a niekoniecznie bo lubi sposób narracji filmowej Hoffmana.

Pytanie podstawowe – to ilu spośród widzów wybrałoby się ponownie na ów film czy będzie chciało koniecznie mieć go w swej domowej kolekcji.

S. Idziak zapomniał też poinformować nas, jaki % pośród tych widzów – to tzw. „żelazny widz” tego typu produkcji. Innymi słowy, jaki odsetek stanowiła dziatwa szkolna.

A mogło by być to ciekawe...

Ja nie znam badań wskazujących na to, że akurat na tę produkcję poszło wielu widzów, którzy w ogóle nie chodzą do kina.

Niestety p. S. Idziak nie podzielił się z nami skąd czerpał swą wiedzę o takich statystykach.

Co do narzekań kolegi Narya na kalki z Hollywood w zakresie nasycenia filmów naturalistycznymi scenami przemocy i seksu.

Na pytanie, postawione przez Narya:

„Bo czy jest konieczność kręcenia scen seksu czy gwałtu?”

Może paść jedna tylko odpowiedź – nie.

Akty seksualne w kinematografii mają taką samą funkcję jak: ukazywanie krajobrazu, sceny czynności fizjologicznych, dialogi itp.

Mają mieć jakiś sens – a nie istnieć tylko by istnieć, chyba że jest to film erotyczny.

Sens wynikający z fabuły, tworzonego nastroju, wreszcie z założonej przez reżysera konwencji.

Nie wzbudza we mnie uczucia sprzeciwu czy politowania fordowska wizja Danuśki („Krzyżacy”), gdzie to jeno na lutni, „mój ci on jest” i wreszcie pod koniec: „boję się, boję się”.

Rozumiem narzuconą konwencję.

A przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że eteryczna Danuśka – miesiączkowała jak inne kobiety, czy nawet ecuse mua zdarzało jej się w życiu nawet wypróżnić.

Z braku takich scen nie czynię zarzutu względem reżysera.

Nie można jednak popadać w kolejną skrajność.

Trudno wyobrazić sobie adaptację prozy Güntera Grassa bez tych kilku kluczowych scen erotycznych, myślę tu o „Blaszanym bębenkuVolkera Schlöndorffa.

Czy film byłby ten sam gdyby go „wykastrować” z niemal groteskowej sceny na kartoflisku (moment poczęcia matki Oscara), czy ujęcia z pettingiem na plaży, połączonej z torsjami?

Kolega Narya postuluje:

"Czy nie można tych scen to miłosnych, to tragicznych kręcić subtelniej?"

Można, tylko wyobraźmy sobie subtelne sceny erotyczne w filmie Ettore ScoliOdrażający, brudni i źli", i zastanówmy się czy będą tam pasować.

Poza tym jawi się nam tu u kolegi pewne splątanie pojęć.

Nie każda scena aktu seksualnego jest jednocześnie aktem miłosnym zatem nie zawsze może i powinna być subtelną.

Kolega proponuje nam tu pewnego rodzaju klasyfikację, oczywiście upraszczając – mamy zatem dobre filmy ze subtelnymi scenami erotycznymi i gdzie nie mamy dosłownie przedstawionej przemocy z drugiej strony mamy filmy złe – to takie gdzie dosłowność razi kolegę.

Zatem mamy się cofnąć do czasów obowiązywania kodeksu Haysa?

"Może ekipie Hoffmana oberwało się za to, że nie było w Bitwie Warszawskiej scen erotycznych tak, jak w nagrodzonych Róży i W ciemności?"

To sarkazm ,czy rzeczywiście kolega Narya spotkał się wypowiedziami recenzentów, którzy utyskiwali na brak scen erotycznych przedstawianych w dosłowny sposób?

"a w filmie Holland już na początku filmu (sic!) mogą pooglądać sobie, jak mąż, gdy wrócił z pracy do domu, uprawia seks analny z żoną".

Nie bardzo rozumiem czego owe „sic!” ma się tyczyć:

a) samego zaistnienia aktu seksualnego w fabule

b) faktu, że jest to seks analny

c)kwestii, że pojawia się on na początku filmu?

Rozumiem, że zdaniem kolegi gdyby ów akt pojawił się pod koniec filmu, samo dzieło zyskałoby w oczach kolegi znacznie więcej. A gdyby jeszcze był to akt klasyczny to wedle jego oceny film stałby się bardziej artystycznym.

Zatem kolega Narya proponuje nam swoistą grę w hipokryzję, wszyscy wiemy, że ludzie prowadzą aktywność seksualną, ale najlepiej nie pokazujmy jej na ekranach.

Wszyscy wiemy, że owa aktywność przybiera różną formę,ale pokazujmy tylko tę uznaną za klasyczną.

A najlepiej by te aspekty przybierały na ogół formę a la Tristan i Izolda.

"Dziwię się jednakże, że skoro ci "znawcy" tak krytycznie ocenili pierwszy polski film w 3D, to czemu nie oceniają tak krytycznie inne polskie filmy 3D? Logicznie rzecz biorąc powinni oceniać je gorzej".

Nie, akurat to kolega Narya pogubił tu logikę.

Pierwsza pełnometrażowa produkcja w 3D ma oczywiście swoje miejsce w annałach polskiej kinematografii jako film pionierski, nijak to się jednak ma do oceny samego filmu jako wytworu artystycznego, a w węższym zakresie do: oceny wykorzystania tejże techniki.

Jeśli zdaniem kolegi Narya logicznym jest bardziej krytyczne ocenianie każdej kolejnej produkcji 3D, to tak przy setnej trzeba by chyba zakazać dystrybucji, tak złe recenzje spadłyby na ten film.

Czy mamy zatem uznać za arcydzieło filmowe „wielkiego usypiaczaAndy Warhola czy choćby jego „24 Hours”, a Jonasa Mekasa za gwiazdę sztuki operatorskiej, jako że na wiele lat wyprzedził kamerki internetowe (vide: "Empire").

Kolega Narya pisze, że Natasza Urbańska go zachwyciła.

A mnie nie zachwyciła, nie zauważyłem, jakiegoś kunsztu aktorskiego, a jedynie „drewniane i schematyczne” odtworzenie przypisanej roli.

Ani wyjątkowe, ani krygodne.

Mamy zatem 1:1.

Szkoda, że kolega Narya nie pokusił się o szersze objaśnienie czym: „zachwyciła”.

S. Idziak w tej kwestii napisał:

Poziom waszej empatii dla debiutujących młodych aktorów i innych młodych twórców po lekturze waszego werdyktu bez wątpliwości spowoduje, że "dzięki temu w Polsce będą powstawały coraz lepsze dzieła".

Czegoś tu nie rozumiem.

Recenzenci winni pisać o grze aktorskiej, podźwignięciu roli, umiejętności odczytania intencji scenarzysty itp.

Skoro ktoś wypadł ich zdaniem kiepsko, winni to nam przekazać.

Empatią to mogą się wykazać jej przyjaciele, przekonując ją, że nabierze wprawy i kolejne jej produkcje będą zapewne lepsze.

Kolega Narya odnotował:

"Jak na debiutantów w tym filmie Szyc i Urbańska wypadli bardzo dobrze. Szyc pierwszy raz wystąpił w takim filmie i się sprawdził. To był jego krok ku zerwaniu łatki komediowego aktora, którą mu przyczepiono".

Ja nie bardzo wiem o czym kolega Narya w powyższym fragmencie pisze.

Widać, że nie tylko zaprzestał od kilku lat czytać recenzje, ale i przestał chodzić do kina i śledzić pojawiające się nowe tytuły.

Tylko tym można wytłumaczyć stwierdzenie kolegi o debiucie Szyca.

Ani nie był to jego pierwszy występ na planie filmowy.

Nie był to również debiut w filmie o tematyce wojennej (vide: „Pianista", „Das Letzte Versteck", „Twierdza...”).

Nie bardzo rozumiem, kto taką łatkę przypiął Szycowi, ale warto chyba przypomnieć, że pomiędzy "E=Mc2" a „Pokaż kotku co masz w środku” ów "komediowy" aktor popełnił rolę w takich filmach, jak:

Kret”

„Handlarz cudów”

„mniejsze zło”

„Wojna polsko-ruska”

„Pręgi”

„Enen

...

Zaiste niezwykle komediowy to zestaw, nieprawdaż?

S. Idziak w swej argumentacji przypomina, że:

Natasza jest piosenkarką, także tancerką, ale nigdy nie występowała przed kamerą

Mocno nietrafiony – mym zdaniem.

Zupełnie nieistotnym jest jaką profesję wcześniej p. Urbańska wykonywała.

Skoro wzięła się za aktorstwo – to za to właśnie jest w tym momencie oceniana. Można się spierać o poziom jej aktorstwa, ale nie widzę powodu by stosować jakąś taryfę ulgową, z racji tego że nie jest zawodowcem w tej materii.

Fakt - popsułem panu rozrusznik w samochodzie i rozwaliłem cały rozrząd, kiedy do zrobienia było tylko wymienić olej.

Niech łaskawy pan jednak zważy, że nie jestem mechanikiem, a w zasadzie to lingwistą, no i wreszcie - pierwszy raz robiłem taką rzecz.

Czy taki typ argumentacji przemawia do nas i daje usprawiedliwienie.

Tak na marginesie przypomnę, że Himilsbach był kamieniarzem... mimo to nie trzeba było go ową profesją usprawiedliwiać w zakresie oceny jego ról.

I tu właśnie rodzi się pytanie...

S. Idziak wyraził się pozytywnie o aktorstwie p. Urbańskiej, do czego ma prawo.

Dziwnym się jednak zdaje, że nie tyle skupia się na uargumentowaniu tejże opinii, a znajdywaniu swego rodzaju „okoliczności łagodzących”.

Skoro było tak dobrze, to czemu czuł potrzebę takich usprawiedliwień?

"Czy filmowcy zdają sobie sprawę, że akcentowanie i kręcenie gwałtów, seksu i przemocy nakręca tylko spiralę zła i przemocy w rzeczywistości?

Czy w polskim kinie musi niepodzielnie panować kopiuj - wklej z amerykańskiego, seks, krew, przemoc..."

Nie musi.

Film w zasadzie nie różni się pod tym względem od innych środków wyrazu.

Wszystko ma swe miejsce, czas – zależnie od zamysłu twórcy.

Czasem jest to udane, czasem nie.

Wyrugowanie jednak wszelkiej dosłowności czy nawet dosadności może czasem wypaczyć sens wypowiedzi artystycznej.

Jak bez ukazania grozy wojny i jej potworności („kawalerzysta nie miał już głowy, a tylko otwór nad szyją, pełen krwi, co gotowała się bulgocąc jak konfitura w rondlu”) miałby L.F. Céline udowodnić swą myśl, że „wojna to było wszystko, czego się nie rozumiało”.

Spróbujmy zrozumieć myśl Józefa Mackiewicza i jego spojrzenie na wojnę bez szczegółów śmierci szer. Michała Łukaszewicza ze 105-go Oranienburskiego pułku piechoty, poczynając od trzystu komarów, sikorek czarnogłowych, przez to co rozpalone żelazo uczyniło z jego głową, a kończąc na rozgniecionej biedronce („Sprawa pułkownika Miasojedowa”).

Wyrzućmy z jego prozy („Lewa wolna”) tak rażące kolegę Narya szczegóły z opisu o preparowaniu przez czekistę „rękawiczek”, rodzaj śmierci zgotowanej Piotrowi Wintowtowi - a cóż nam zostanie z jego opisu grozy bolszewickiej, a i samej wojny?

Wyrzućmy z dzienniczka młodziutkiego Ernsta Jüngera („In Stahlgewittern”) stosy zwłok, cierpienie rannych, wszechobecny strach – a wyjdzie nam jedynie kuriozalny opis żołnierzy pełnych zapału i patriotyzmu... i nic więcej.

Wyjdzie nam też całkowicie fałszywy obraz, czego autor w późniejszych wydaniach, dał nam potwierdzenie w swych komentarzach, a co stało się m.in. powodem jego inwigilacji przez Gestapo.

I jeszcze raz:

"Czy filmowcy zdają sobie sprawę, że akcentowanie i kręcenie gwałtów, seksu i przemocy nakręca tylko spiralę zła i przemocy w rzeczywistości?"

Nie wiem z czego zdają sobie sprawę filmowcy, ale mnie osobiście nie wydaje się, aby akurat sceny z „Róży” miałyby znacząco podnieść poziom przemocy w polskim społeczeństwie.

Czy kolega Narya na poważnie chce nam udowodnić, że film – powszechnie przecież oglądany w okresie szkolnym,gdzie każdy z niedorostków ogląda całkiem brutalną scenę przyczynił się do zwiększenia spirali przemocy w społeczeństwie?

A przecież mamy tam niezwykle mocną scenę, pełną przemocy, drastyczną i to w kontekście seksualnym – z butelką wbitą w krocze.

Czy zatem drastyczne w swej wymowie sceny z "Tytusa Andronicusa" ( z potrawą z człowieka) mają mieć jakiś związek z burdami na stadionach, czy bijatykami w pubach?

Śmiem wątpić.

Twórca ma prawo do różnorakiego przedstawiania rzeczywistości i ja nie czyniłbym z jego wyborów zarzutu.

Można zatem w opisie rzeczywistości wojennej uczynić jak Lew Tołstoj, w scenie z księciem Andrzejem kiedy to widzi on jedynie błękit nieba.

Można jednak przedstawić konającego żołnierza, który bezradnie próbuje powstrzymać wypływające wnętrzności.

Czy wedle kolegi Narya realizm niektórych scen na plażach Normandii z „Szeregowca Rayana” - to gorsze ujęcie i przynoszące szkody społeczne, w odróżnieniu od opisu nestora rosyjskiej literatury?

Pójdźmy tym tropem, oto by nie gorszyć dziatwy szkolnej u Sławomira Mrożka zamiast:

ibis to jest ptak ponury

indyk z nudów jebie kury

pojawi się fraza:

ibis to jest ptak ponury

indyk z nudów napastuje kury

Choć może i to nadto agresywne?

Z „Psa andaluzyjskiego" wytniemy scenę z okiem, nadto przecież drastyczną – co każdy przyzna.

Baa.. zamiast, przy opisie pogrzebu polskiego ułana, do melodii znanej piosenki, słów:

Niech się kurwa przyśni tobie!

Pojawią się takie co nie zburzą poczucia zagrożonej obyczajności:

Niech się białogłowa przyśni tobie!”.

Tego typu zabiegów kolega Narya oczekuje od twórców?

Jeśli kolega Narya będzie mnie przekonywał, że współczesne filmy nadmiernie epatują nas przemocą, seksem, rynsztokowym i głupawym dowcipem - to ja się z nim zgodzę.

Z chęcią sam z nim ponarzekam nad takim stanem rzeczy.

Tyle, że dokonałbym innego wyboru.

Zacząłbym choćby od "Kac Wawa", a nie „Róży”.

S. Idziak odniósł się do konsekwencji promocyjnych i finansowych, działania recenzentów:

"Potencjalny sponsor długo będzie myślał, czy wiązać nazwę swojej firmy z jakąkolwiek polską produkcją. Wygląda na to, że wasz cel, czyli "wspomaganie", został osiągnięty. Widz, mając do wyboru film polski albo studyjny, nie będzie miał wątpliwości, który wybrać. Tym bardziej że nie jest w stanie skonfrontować waszego werdyktu z filmami, bo już ich dawno na ekranach nie ma. Innymi słowy, wasze "wspomaganie" powoduje, że potencjalne pieniądze z biletów (pieniądze także na przyszłe polskie produkcje) jak zwykle odpłyną w wiadomym kierunku".

Konkluzja zatem jest taka: powinniśmy dobrze oceniać polskie filmy, bo to są... polskie filmy.

Nieszczególnie jestem do tego przekonany, zwłaszcza, że zapachniało Gombrowiczem.

Czy swoista promocja w postaci pisania fałszywych, a przychylnych recenzji polskich filmów przyczyni się znacząco do rozwoju polskiej kinematografii , zwiększenia jej atrakcyjności dla potencjalnych inwestorów i rozsławienia jej w świecie?

Czy rzeczywiście mamy inwestować siły i środki w promocję kiepskiego filmu tylko dlatego że jest polski, czy raczej skupić na tych , które wydają się być lepszymi produkcjami?

Z drugiej strony p. S. Idziak grzeszy mocno niekonsekwencją.

Skoro wedle niego na film pójdą rzesze miłośników talentu Hoffmana wraz z tymi co to do kina w ogóle nie chodzą, zatem film osiągnie przecież kasowy sukces.

Niezależnie jak widać od kiepskich recenzji.

Czemu zatem właśnie sponsorzy mieliby się odwrócić od polskiego filmu, ważąc z jednej strony wynik finansowy a z drugiej ton recenzji – tego nie pojmuję

Z drugiej strony i kolega Narya popada w niekonsekwencję pisząc, że popiera głos Idziaka.

Jako, że jednak nie w pełni to czyni.

Skoro zdaniem S. Idziaka warto popierać polskie produkcje, w zasadzie tylko dlatego, że są rodzimymi tworami to kolega Narya jakoś nie idzie za taką myślą.

Oto sam opowiada jak to odwoływał się do Absolutu by film A. Holland; było nie było – polski; nie dostał amerykańskiej statuetki.

Aż dziw, że człowiek tak konsekwentnie propagujący komunizm musi się odwoływać do tego typu instancji, czyniąc to zresztą w tak błahej sprawie.

Zaprawdę nie pojmuję jak uzyskanie przez film A. Holland Oscara miałoby się przyczynić do pogorszenia konduity polskiej kinematografii i zepsucia obyczajowości polskich kinomanów.

Reasumując – sam film nie jest dobrym filmem, nie jest też tragicznym filmem, ale skoro się zaangażowało takie środki i rozpętało taką machinę propagandową, to trzeba się spodziewać, że apetyt został zaostrzony,.

Zatem gdy podano niezbyt smaczne danie - głosów rozczarowania było dużo i wyrażone zostały w ostrzejszym tonie.

Pan S. Idziak postarał się o obronę tworu, w którym brał udział.... cóż każda liszka swój ogon chwali.

Nie we wszystkim mnie przekonał.

Kolega Narya wystosował list, który zabrzmiał dramatycznymi tonami niemal jak sławetne kiedyś „J'accuse” (:E. Zola), tylko chyba nie ten ciężar gatunkowy sprawy, nie ten film, nie ta aktorka....

Zatem – góra urodziła mysz, i to niepotrzebnie.

Powracając do tytułu, który pozwoliłem sobie nadać mej wypowiedzi, w wyścigu o moją uwagę i przychylność odbiorcy, „Bitwa warszawska...” przegrała z „Różą” o jakieś dwie długości.

Za przegraną w tej gonitwie nie ma co winić recenzentów, jako że na przykład na moją ocenę ich głosy w żadnej mierze nie miały wpływu – po prostu żadnych recenzji wcześniej nie czytałem.

Nie twierdzę by rzeczony film przyrównywać należało do okulawionej chabety, ale szpat to jej doskwiera.

Wedle zapowiedzi miał Hoffman wystawić folbluta, a wyszło – jak wyszło, taki konik polski.

Ani ładny, ani rączy, choć swojski i jednak sympatyczny, ale nie trzeba zaraz z niego robić na siłę championa.

Pozdrawiam, żaden kinomaniak.

S.

ps - czy z tą łaciną się coś nie posypało?

Edytowane przez secesjonista

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Narya   

Z ciekawością przycztałem twoje response, ale dwie rzeczy mógłbyś w tym tekście pominąć:

1) nawiązanie do mojego światopoglądu

2) to "kolega" przed moim pseudonimem; przez to czytało się twój tekst, jak jakiś tekst Bieruta z oficjalnego przemówienia; aż się dziwię, że nie zwracałeś się do mnie per towarzyszu...

Zrezygnuj z tego, bo tekst powyższy (poza tymi dwoma rzeczami) jest naprawdę interesującym. :)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

I garść kolejnych uwag.

Co do recenzentów, którzy niby promują twórczość nasyconą elementami nadto dosłownej erotyki i przemocy, a nie doceniają takich produkcji jak tytułowa "Bitwa..." czy zarzutu względem twórców o naduzywanie tego typu środków wyrazu...

Ani to nowe zarzuty, ani nowa tendencja.

Baa... już w dawniejszych czasach, nawet sami recenzenci piętnowali tego typu sceny.

Weźmy takie kryminały detektywistyczne...

Utyskiwano na nadmierną brutalność, nadto drobiazgowe opisy scen przelewania krwi, epatowanie chucią i nadużywaniem alkoholu.

Ganiono fabułę obrażającą inteligencję odbiorcy.

Zżymano się na bohaterów, którzy nie tyle odznaczają się się inteligencją co odpornością na ciosy, kobiety i alkohol.

Jedno z dzieł określono jako kronikę bicia w szczękę, by główny bohater wreszcie dopełznął (z lekka się zataczając) do zwycięstwa.

O bohaterze innego dzieła napisano, że robi tak kolosalne błędy, aż dziw że udaje mu się rozwiązać jakakolwiek sprawę.

"Mike posiada jedną dziwną i pamiętną cechę, która odróżnia go od innych powieściowych detektywów: zupełny brak kompetencji. W pięciu sprawach Hammera zostaje zabitych 48 osób i wolno przypuszczać, że gdyby Mike się nie wmieszał, 34 z nich - wszystkie niewinne - zostałyby przy życiu".

Czy zatem secesjonista przyznaję rację wyrażonej przez Narya krytyce?

Ano niekoniecznie.

Otóż wspomniane powyżej recenzje i oceny tyczą dwóch dzieł: "Szklanego klucza" Dashiella Hammetta i cyklu Mickey'a Spillane zapoczątkowanego książką "I, the Jury".

Ot takie czasy, i takie oceny.

O ile co do poziomu artystycznego książek; bo przecież nie samej poczytności, wreszcie sześć jego książek sprzedano w 13 mln. egzemplarzy; autorstwa Spillane'a można mieć jeszcze jakieś wątpliwości, to przecież nie do Hammetta.

Nieprawdaż?

Oto dziś, wciąż recenzenci opisując swe wrażenia i wystawiając oceny dziełom z nurtu noir, jako wzorzec stawiają właśnie Hammetta.

Zwie się go mistrzem, i nikomu nie przyjdzie do głowy by czynić mu zarzut epatowania nadmierną brutalnością.

Narya z nieukontentowaniem rzuca w swym liście: o tempora, o mores!

Podobne odczucia jak on miał znacznie wcześniej George Orwell, który w latach czterdziestych na przykładzie "No orchids for Miss Blandish" Jamesa Hadleya Chase'a wskazywał, że postępującą brutalizacja, choćby tylko w jednym gatunku literackim, przynosi względem XIX wieku znaczący wyłom w etyce.

W latach pięćdziesiątych wzdychano podobnie nad wspomnianymi przeze mnie autorami; zamieszczony powyżej cytat wyszedł spod pióra Richarda W. Johnstona w magazynie "Life" z 23 czerwca 1952 r..

A dziś wzdycha tak - Narya.

A przecież Narya nie będzie (chyba ;) ) postulował odrzucenie dzieł autora "Sokoła maltańskiego" i zalecał podążanie tropem wyłącznie analitycznego C. Auguste'a Dupina, jowialnego dr Gideona Fella, że o roztargnionej pannie Marple nie wspomnę.

Co do chamstwa twórców, artystów i recenzentów.

Dwight Macdonald (autor znaczącego artykułu: "Theory of Mass Culture", a ukazał się w "Diogenesie"), któremu trudno przypisać chęć schlebiania niskim gustom, czy popieranie wulgaryzacji dyskursu publicznego, całkiem wysoko ocenił filmową twórczość Davida L.W. Griffitha, Charlesa Chaplina czy Ericha von Stroheima.

Nazwał ich nawet "drożdżami awangardy".

Pomimo, że przecież poczynił i taką uwagę:

"Nasi dwaj najwięksi reżyserzy, Griffith i Stroheim, byli artystami (...)

Griffith i Stroheim byli strasznymi egoistami - chamscy, naiwni i nie bez szarlatanerii - i przerwali tak długo, jak długo przemysł nie zorganizował się dostatecznie, aby zacząć stawiać opór ich mocnym indywidualnościom".

Dodajmy; nie tylko chamscy, również brutalni.

Dla takiego kinomaniaka jak - Narya, to żadna nowość, ale warto przypomnieć innym, mniej zainteresowanym historią kina, jak von Stroheim pobudzał u swych aktorów realizm emocji: ot np. aktorzy siedzący na trybunie, z przerażeniem stwierdzają że ta się zawala, a reżyser dodatkowo nakazuje wypuścić na nich lwa, który wykazuje podejrzane ożywienie...

Zatem zanim zganimy Tomasza Raczka za użycie ostrych słów, zastanówmy się w jakiej intencji zostały użyte. Czy zamiarem recenzenta była chęć dopieczenia producentom i obrażenia aktorów, czy może coś innego.

Mnie się zdaje, że jednak nie o to pierwsze jemu chodziło.

Co do filmu "Bitwa...", to warto popatrzeć nań w szerszej perspektywie.

Trzeba; niestety; przyznać, że nie mamy wielkiego szczęścia do dużych produkcji historycznych, prób zarysowania ciekawego fresku z naszych dziejów.

Na ogół szum przedpremierowy jest duży, i zapewniania twórców takoż, tylko potem na ekranie otrzymujemy rodzaj nijakiego wytworu middlebrow.

W zasadzie idąc na ów film wiedzieliśmy czego się możemy spodziewać, inną sprawą jest, że często chcielibyśmy i mieliśmy nadzieję, że jednak tym razem uda się obejrzeć coś innego. Coś frapującego, co zmusza do myślenia, dyskusji.

Warto przypomnieć, jakie rozgorzały zażarte spory o ocenę romantyzmu i jego istotę, po premierze "Popiołów" Andrzeja Wajdy.

I nikt nie roztrząsał zastosowanej tam techniki (ba... można było nawet zrezygnować z koloru), czy tego że sceny potyczek i robienia bagnetem są niemal absurdalnie nierealistyczne (: Raszyn).

Albowiem powstało dzieło, które nie tylko opisuje wydarzenia, ale dotyka czegoś głębszego. Sięga po próbę opisu naszej świadomości narodowej. Jej zmagań ze swą ułomnością i zarazem wielkością.

A co w tym kontekście z naszą tytułową "Bitwą..."?

Film ów wywołuje jedynie letni dyskurs o kwestiach drugorzędnych:

czy szarże w 3D wypadły udanie,

na ile wiernie rekwizyty, zwłaszcza związane z militariami, odtwarzają pierwowzory, czy nie popełniono tu omyłek historycznych itp., zapominając jakby o jakże słusznej uwadze Ernesta van den Haaga, że drobiazgowy realizm nie zastąpi ciężaru gatunkowego.

i wreszcie: czemu film otrzymał takie, a nie inne oceny.

Nie za dobrze jest chyba z klasą filmu; mym zdaniem; o którym się poczyna mówić mniej, niż o jego recenzjach.

Film mnie nie rozczarował, bo nie spodziewałem czegoś więcej niż sprawnej produkcji i stojącej na średnim poziomie aktorstwie.

U reżysera z takim doświadczeniem i talentem trudno jest by zszedł on poniżej pewnego poziomu.

Zarazem, większy talent - to wyższe wymagania. A gdy się ich nie spełnia, trudno oczekiwać by za zwykłe rzemiosło przyznawano pochwały.

ot, wyszła bombonierka przewiązano biało-czerwoną kokardą.

I powiedzmy sobie szczerze - film ów jest w swej istocie dzieckiem kiczu.

Tak, tak...

mylnym jest osąd, że kicz to jedynie przysłowiowe oleodruki z jeleniem na rykowisku, czy by być bliższym obecnej kulturze masowej - piosenka o małej blondyneczce (: Bayer Full).

W przypadku dzieł, naznaczonych "skazą hoffmanowską" mamy do czynienia z tym co zwie się kiczem akademizmu.

Ot taka podrobiona kultura wyższa.

Skoro wiem czego się po filmie spodziewać, i w zasadzie wiemy jakie emocje chce wzbudzić w nas twórca, bo nasze reakcje próbuje się zapisać w samym dziele, jego tematyce a zwłaszcza ujęciu - to w zasadzie mam się prawo czuć: obrażonym i okradzionym.

Obrażonym, bo reżyser nie wierzy w moją inteligencję, a priori zakłada, że trzeba za mnie pomyśleć i wszystko mi w uproszczony sposób objaśnić. Wskutek tego, zamiast interesującej opowieści, otrzymujemy swoisty "szkolny bryk".

Ja nie mam nic przeciw tego typu "pomocom", przydatnym uczniom.

Zgódźmy się jednak, że w naszym wieku staramy się sięgnąć po coś głębszego.

Okradzionym - bo reżyser odbiera mi własne doznania, starając się wymusić na mnie te - zamierzone przezeń.

Clement Greenberg w swej analizie kiczu na łamach "Partisan Reader" (: "Avant-Garde and Kitsch") opisał go następująco:

"... z góry trawi on sztukę dla widza i oszczędza mu wysiłku, dostarcza mu skróconej drogi do artystycznych doznań, omijając to, co musi być z konieczności trudne w prawdziwej sztuce".

Zadajmy sobie pytanie: do jakiego intelektualnego wysiłku zmusił nas reżyser "Bitwą..."?

Co do dwóch punktów wspomnianych przez Narya.

Jeśli chodzi o drugi, to kwestia jest prosta - na tyle długo pisuję na naszym forum, iż nie sądziłem by Narya nie znał mej maniery.

"Kolega" jest dość neutralnym zwrotem, którego używam gdy wiodę spór i wyrażam pewną dezaprobatę dla przekonań interlokutora.

Coś pomiędzy zimnym i już sardonicznym "użytkownikiem" a nadto poufałym zwrotem: "Ty".

Co do pierwszego punktu, to w mym mniemaniu, osoba żarliwie oddana pewnej ideologii, siłą rzeczy w jej ramach ujmuję często różne zjawiska, także te kulturowe. Ani to przytyk, ani wyrzut.

Czy ma to znaczenie w ocenie polskiej kinematografii?

Nie musi, ale może.

I nie trzeba się odwoływać do kontrowersyjnych tez Kurta Londona i jego "The seven soviet arts", a wspomnieć jakie zmiany zaszły w estetyce, w krajach gdzie lewica rewolucyjna miała możność rządzić przez dłuższy czas. A działy się tam rzeczy zadziwiające, po krótkim okresie bujnego rozwoju awangardy następowało jej rolowanie, a wreszcie odwrót.

Paradoksalnie kończyło się to; fasadową bo fasadową, ale jednak; przesadną pruderią.

Czyż nie jest paradoksem, że w obronie "ostrych scen" występuje osoba, która w wielu sferach uważa się za konserwatystę, a broni ich przed osobą, o inklinacjach rewolucyjnych?

:lol:

Narya zaapelował do twórców by ci uwzględniali jak niewychowawczy wpływ mogą wywierać sceny przemocy, seks...

Ba, tylko kto miałby być cenzorem?

Paradoksalnie ja przychylam się do wniosku Narya - o nadmiernym epatowaniu seksem czy przemocą, płyciźnie intelektualnej: w mediach, wszelakich wytworach kultury masowej.

Problem w tym, że ostrza swej krytyki nie zwróciłbym przeciw wymienionej przezeń "Róży", całkiem inaczej dobrałbym sobie obiekty... może zacząłby właśnie od "Kac Wawa"?

Czy warto wspominać, że opera Rigoletto - to bardzo niewychowawczy utwór, zbrodnia i brak moralności wygrywają...

:o

Edytowane przez secesjonista

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
bavarsky   
W filmie Smarzowskiego wręcz widzowie mogą delektować się gwałtami grupowymi

[w:] http://wyborcza.pl/1,95892,11510171,Krytycy_filmowi_nieslusznie_obrzucili_blotem_Bitwe.html

Delektować się? Wprawdzie z rzadka chadzam na rodzime filmy [bitwę Warszawską widziałem w domu], tym niemniej Róża zdała mi się być produkcją na wskrześ wyborową. Mocne kino, w którym wiele wątków nie jest tak oczywistych jak się nam zdaje. Przykro mi że wyniosłeś tylko wspomnienia scen jak to bolszewicka swołocz gwałci wszytko co się rusza.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
Narya   

Ja nie lubię brutalności (czy brutalizmu, er?) w filmach. O ile, oglądając "Różę", daje ten film do myślenia, o tyle nie podobało mi się kilka elementów i te krytykuję, a nie cały film. Podobnież z "Bitwą": nie uważam, że to jest dobry film. Uważam, że jest to film z kina hoffmanowskiego, a ponadto że nazbyt wylewnie poddano ten film krytyce (por. Złote Węże). Doceniam, może niesłusznie, ale to moje per gusta, debiuty aktorskie Szyca i Urbańskiej (rzecz jasna w hoffmanowskiej kanwie kina), a także zdjęcia Idziaka. Sama "Bitwa" na jakąś nagrodę nie zasługuje, ale też nie zasługuje na Węża. I tak, tak... bronię Urbańskiej... bo ostatnio wielu ma na niej używanie (nie wiem z jakiego powodu to wynika, zazdroszczą jej?). W przypadku jej roli w "Bitwie": owszem jest wiele niedociągnięć, tu i ówdzie wypadałoby poprawić, ale to nie była jej klapa, a sprawdziła się w roli aktorki na przyszłość. W każdym razie po tym jej debiucie z niecierpliwością oczekuję zobaczyć film z nią o Poli Negri. Co do brutalizmu, taki jestem, że wolę subtelności erotyczne zamiast "kawa na ławę" i brutalizmu w filmach. Seks, przemoc i krew bardzo spłacają filmy (i chyba nie tylko filmy). A uzasadnieniem ich eksponowania nie może być wabik na widzów. I tak, secesjonisto, tak, próba rozstrzygnięcia zagadki mojego umysłu jest zgoła prawie że niemożliwą. Ale jak zechcesz podjąć się tej próby, to dam ci podpowiedź w dwóch słowach: hybryda, indywidualista. I ja się nie złoszczę (to a propos tych uwag moich), po prostu poprzedni wpis tak mi się skojarzył, jak z jakimś PZPR-owskim wystąpieniem dygnitarza partyjnego. Do Breżniewa cię nie będę porównywał. Sorry. Miło mi jest, że tak poufale się do mnie zwracasz per "kolego". :-)

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
bavarsky   

Film Hoffamana jest beznadziejny bo ma beznadziejny scenariusz. A złota zasada filmografii mówi tak: bez dobrego scenariusza nie ma dyskusji o dobrym filmie.

Niby nie jest to odkrywcze stwierdzenie, ale ma szeroką niczym koryto Amazonki -treść przekazu. Krzysztof Mijakowski, którego znam, [red. naczelny m.in. Wielkiej Księgi Kawalerii Polskiej 1918-1939, i gazety Szabla i Koń], a który m.in. uczestniczył w szarzy inscenizacyjnej do tego filmu, powiedział z goryczą że nie było po:

[1] najlepszych kawałków [bo te pocięli w montażu]

[2] przedsięwzięcie które wymagało założenia gigantycznego pola na stajnie brezentowe dla kilkuset [?] koni, zapewnienie wiktu dla uczestników z czworonogami, wykonanie całego oporządzenia pod "kamerę", kosztowało sporo forsy i wysiłku... a suma-summarum wielu uczestników tamtej filmowej eskapady gdy widziało ten film w kinie, ze zgrozom stwierdziło że to co pokazano to zaledwie nawet nie śmietanka, a okruszyna i to podana tak niestrawnie widzowi... bo bez logicznego połączenia.

Film powinien był ukazać np. ciąg decyzyjny na najwyższych szczeblach, bądź ukazać przebieg bitwy o Warszawę np. od strony obrony Ossowa, Radzymina, bo taki jego tytuł! BITWA WARSZAWSKA.

A tak łudziłem się do końca, że film może choć nie będzie dobry, to udźwignie w jakimś sensie temat i przekaże użyteczne fakty widzowi. Po napisach końcowych miałem większy zamęt niż wyjaśnione czegokolwiek, poza tym iż Lenin pierdoln@ł o proporczyki sterczące na wielkiej mapie szpicrutą...

Widziałeś film Rezerwat?

Widziałeś Gettysburg?

Widziałeś Cienką Czerwoną Linię?

Widziałeś Dr. Strangelove?

Widziałeś Generał Nil?

To są filmy. Niezależnie od oceny montażu, ścieżki dźwiękowej, kamery, aktorów... mają ducha bo mają kapitalny scenariusz.

Bitwa Warszawska to coś co nigdy w takim kształcie nie powinno się zdarzyć.

Połajano niepotrzebnie tylko forsę, konie i statystów.

Edytowane przez bavarsky

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach
jancet   

Obejrzałem kilka tygodni temu, w domu, więc bez 3D. Nie żałuję. Spodziewałem się czegoś gorszego.

Oceniając cztery megaprodukcje historyczne Hoffmana (Pan Wołodyjowski, Potop, Ogniem i mieczem oraz Bitwę Warszawską) raczej dostrzegam postępujące obniżenie jakości. No może Potop był pod kilkoma względami lepszy od Wołodyjowskiego, ale potem to już w dół.

Spoty reklamowe dość skutecznie zniechęcały mnie do obejrzenia filmu. Cały film oceniam nieco lepiej. Nie oczekiwałem ani imponujących scen batalistycznych (nie te środki, co z czasów Potopu), ani wnikliwej analizy działań operacyjnych. Ot - takie sceny z pola walki.

No i to dostałem. Ilość hurrapatriotycznego sosu w normie. Seks i przemoc - seks nie zrobił na mnie wrażenia, przemoc - cóż, wojna jest pełna przemocy. Rekwizyty wyglądają dość wiarygodnie - wiedzy na ten temat mało, więc czepiać się nie ma czego.

Dzielę się wyłącznie swym osobistym odczuciem. Takich mądrych sformułowań, jak Narya i Secesjonista użyć nie potrafię, a nawet nie do końca je rozumiem.

Ps. Przyznam, że jak zwracam się do kogoś per "kolega", to mam tylko i aż tyle na myśli, że adresata mych słów uważam za kolegę na tym forum.

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

No to ja Was zaskoczę ;)

Mnie tam się film nawet spodobał. Mając w pamięci "Ogniem i mieczem" (który mnie totalnie rozczarował) nie spodziewałem się po panu Hoffmanie rewelacji. Nie spodziewałem się ani rozmachu, ani rewelacyjnego scenariusza. Idąc więc do kina z takim nastawieniem, wyszedłem całkiem zadowolony. Nie przeszkadza mi wymalowana Urbańska przy cekaemie, w końcu to nie film skierowany do historyków, a do widza przeciętnego.

Trochę pośmiałem się z Wz. 34 robiącego za sowiecki pojazd pancerny, z polskich szabel w rekach krasnoarmiejców (kolega statysta wyjaśnił mi, że ci sami ludzie grali jednocześnie polską i sowiecką kawalerię). Renault FT 17 miło mnie zaskoczyły.

Z reguły dobre filmy i te, które mnie zachwyciły oglądam po kilka razy. Do tego mnie zupełnie nie ciągnie, raz wystarczy, ale nie uważam, że to knot. Ot, całkiem sympatyczne filmidło, na które można pójść z rodziną. Już się przyzwyczaiłem, że z piasku bata się nie ukręci, polskie filmy mają budżet jaki mają i tyle. Stąd poziom. Jak na realne możliwości zupełnie przyzwoity moim skromnym zdaniem.

Mogło być przecież gorzej :B):

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Kontynuując pewien trop - offtop...

Narya napisał:

"(...)

Źle się dzieje z polskimi recenzjami filmowymi. Jest ich za dużo i są zbyt subiektywne lub osobiste. Od kilku lat przestałem już w ogóle się nimi kierować czy je czytać. Jestem skazany na własną intuicję.

(...)

Od krytyka filmowego, jako widz, oczekuję rzetelnej opartej na fachowej wiedzy recenzji filmu. Zamiast tego dostaję tekst per gusta, który można zamknąć dwojako: 1) "podoba mi się", albo 2) "nie podoba mi się". Jeśli na tym polega krytyka filmowa, to każdy może być krytykiem filmowym, a to oznacza, że w Polsce obok kryzysu polskiego kina mamy także kryzys recenzji filmowych. Z recenzją filmową fachowca per gusta non discutante się nie polemizuje. Taki tekst się ignoruje".

Postanowiłem trochę powęszyć i wyśledzić kto jest winny "popsuciu recenzentów".

Nie wiem czy tylko wnioski spodobają się Narya, jako że trop; mym zdaniem; wiedzie po części do... lewicy.

:lol:

A ściślej do rewolty młodych doby lat sześćdziesiątych czyli tzw. kontrkultury.

Czasów kiedy to dzieci zamożnych rodziców wymachiwać potrafiły jednocześnie biustonoszami i książeczkami z podobizną Ho Chi Minha...

Hilton Kramer podniósł spostrzeżenie, że profesja krytyka, pojawiła się właśnie wtedy, kiedy sztuka wysoka wymagała obrony przed liczną ignorancką publiką.

/szerzej: tegoż, "The Age of Avant Garde" czy "Hight Art and Social Chaos", "NYT" 28 grudnia 1969/

Wcześniejsza elitarność sztuki uległa erozji, a jako że wymaga ona wiedzy, praktyki a nawet powołania, w dobie kultury popularnej, i prymatu ideologii populistycznych, takie wymogi były odstręczające. Jak konkluduje późniejszy współredaktor "New Criterion" nie dziwi zatem pośpiech z jakim liczne rzesze krytyków zadeklarowało się po stronie nowego wyrazu kultury.

Lionell Trilling wskazywał ("w "The Idea of the Modern in Literaure and the Arts" red. I. Howe), że wytworzył się nowy byt społeczny "proletariat ducha". W którym rzesze ludzi aspirują do eksploracji obszarów sztuki, a nie mogąc osiągnąć odpowiedniego poziomu tworzą rodzaj wywłaszczonej a i sfrustrowanej klasy.

O ile wcześniej sytuacja była jasna, krytycy stali na stanowisku hierarchii w sztuce i kulturowych podziałów publiki (: Dwight Macdonald czy Hannah Arendt). Tego typu podejście siłą rzeczy implikowało istnienie standardów, jak i formułowało zadania dla tych co stoją na ich straży - czyli właśnie krytyków.

Co dziwne to sztywne, by nie rzec konserwatywne stanowisko, nie tylko nie doprowadziło do degrengolady sztuki krytyki, wręcz przeciwnie - lata czterdzieste i pięćdziesiąte to okres wysypu szkół krytycznych: Trillinga (krytyka moralna), Richarda Palmera Blackmura (krytyka tekstualna), Northropa Frey'a (krytyka mitopoetycka), Johna Crowe'a Ransoma (nowa krytyka)...

Kontrkultura przyniosła zaprzeczenie tegoż podejścia, nie bez kozery Susan Sontag dała swej wypowiedzi tytuł "Against Interpretation" (z 1966 r.) gdzie podnosiła, że interpretacja zatruwa sztuki zatruwa wrażliwość, ba... jest odwetem intelektu na sztuce i zemstą na życiu.

Sama sztuka, jak i krytyka winna zatem pozbyć się "balastu treści".

Kolejna rzecz, skoro poczęto odchodzić od koncepcji artysty sformułowanej przez Jamesa A. McNeilla Whistlera czy Edwarda Shilsa (osoba wyróżniona); abstrahując czy są one prawdziwe; poczęto propagować inną wizję.

W gorącym maju 1968 roku studenci École des Braux Arts w Paryżu stawiali na koncepcję, że każdy może być bohaterem - artystą.

Podobną koncepcję zaprezentowano rok później w sztokholmskiej Moderna Museet w aktywistycznych komentarzach do wystawy.

A jeśli każdy może pisać, malować, to wracając do wypowiedzi Narya słusznym jest wniosek, że również "każdy może być krytykiem filmowym".

Nikt nie musi prezentować wiedzy, talentu czy intuicji, nie trzeba wspinać "się na palce" by dotrzymać kroku artyście. Ten siedzi obok nas i nie prezentuje większej wartości czy wrażliwości od nas samych.

I nikt nie zadaje sobie pytania, jak każdy pośród nas będzie potrafił "komunikować prawdę niedostępną językowi codziennemu i zwykłemu poznaniu" by odwołać się do spostrzeżenia Heberta Marcus'a w "An Essay on Libertion".

Ta demokratyzacja geniusza, przywiodła do punktu gdzie pytanie o autentyczność, mistrzostwo, moralną czy estetyczną doskonałość staje się bezzasadne. "Oczyszczenie" George'a Santayany jest niepotrzebne.

A cóż pozostaje krytykom?

Krytycy "nowej wrażliwości" pozbywając się ram tradycyjnej estetyki musieli sięgnąć po inny środek.

To co im pozostało - to wyrażenie własnej opinii, wskazania swego stosunku uczuciowego.

I taką spuściznę pozostawiła nam kontrkultura.

O ile można prowadzić polemiczny dyskurs względem opinii, to o uczucia już - nie.

Cudze uczucia nie są dla nas autorytetem, stąd rodzaj zagubienia w masie współczesnych recenzji.

A że lewicowemu charakterowi kontrkultury (antykultury?) trudno zaprzeczyć, wychodzi zatem, że utyskiwania Narya skierowane są do dalszych czy bliższych "kolegów" z jego ideowego podwórka.

:lol:

W starciu i konflikcie "geniusza" (: artysty) z publicznością wina zawsze leży po stronie publiczności, a obowiązkiem artysty jest być posłusznym prawdzie, jako rzekł Hegel.

Tyle, że lewicowa rewolta kulturowa - zanegowała istnienie prawdy.

Edytowane przez secesjonista

Udostępnij tego posta


Odnośnik do posta
Udostępnij na innych stronach

Jeśli chcesz dodać odpowiedź, zaloguj się lub zarejestruj nowe konto

Jedynie zarejestrowani użytkownicy mogą komentować zawartość tej strony.

Zarejestruj nowe konto

Załóż nowe konto. To bardzo proste!

Zarejestruj się

Zaloguj się

Posiadasz już konto? Zaloguj się poniżej.

Zaloguj się

×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.