Skocz do zawartości

xyxy

Użytkownicy
  • Zawartość

    15
  • Rejestracja

  • Ostatnia wizyta

Zawartość dodana przez xyxy

  1. Nie widze wciąż żyjącego Tadeusza Gabrysiaka ps. Kubiński, o którym wspominałem gdzieś wyżej.
  2. Batalion "Miotła" - ocena działań w PW

    Ktoś tam pytał o Tadeusza Rajszczaka "Maszynkę" i Franka Swierczewskiego "Franek-Zambrów". Niech pyta konkretnie, bo życiorysów tu nikt nie będzie pisał. Tak przy okazji, to ten drugi żyje i ma się świetnie, mimo że jest najstarszym, żyjącym żołnierzem Miotły. Do mnie proszę pisać na priv (zakładając, że powiadomienia o tym dochodzą na maila), bo ja tu zaglądam w porywach, raz na pół roku.
  3. Odeszli

    Dzis rano odszedl kolejny z Wielkich, Jan Romańczyk pseudonim "Łukasz - Łata", zolnierz batalionu Miotła, kawaler Virtuti Militari, w Powstaniu "pierwszy kozak", jak mowili o Nim koledzy. Goracy patriota i wielki czlowiek. Pamiec o Nim bedzie trwac. Pokoj Jego Duszy.
  4. Moesz wziac kopie tych wspomnien "Filipa", zeby "Lata" sie mogl z nimi zapoznac? Przy okazji, wyjasni sie, czy to o tym byla wczesniej mowa. Bedzie tez "Jur" - Baranowski i przynajmniej jeden od Torpedy, ktory byl w kanale i nie wyszedl ( "Kubinski" - Gabrysiak).
  5. Lub tez mozna zapytac "Jura" Baranowskiego, ktory o samym desancie raczej niewiele moze powiedziec, (podobnie jak J. Kulesza), bo w nim nie uczestniczyl, ale za to moze powiedziec cos o stanie uzbrojenia, jaki zostal na pozycjach, jako ze zostal dowodca odcinka. Wedle jego relacji, nie dysponowali zadna bronia automatyczna, ktora w calosci poszla do kanalow.
  6. Polskie mundury w Finlandzkiej Armii Ludowej

    Sluszna uwaga, nie doprecyzowalem a i nie doczytalem, przyznaje wszystkich postow. Oczywiscie, ze polskiego wyposazenia i uzbrojenia uzywala narodowa armia finska, a nie renegaci idacy z bolszewikami.
  7. Nie ma dobrego opracowania, dotyczacego walk w gettcie, bo i skad, skoro nikt niemal stamtad zywy nie wyszedl. Opowiesci Edelmana, to bajki z zielonego lasu, choc pobudki wydaja sie jasne. Przegladajac roczniki gazet z lat 60-80 wielokrotnie natrafialem na jego artykuly, w ktorych potrafil podac np. liczbe 200 zastrzelonych Niemcow w czasie jednego ataku, podczas gdy calkowite straty niemieckie w zabitych nie wyniosly ok. 10% tej liczby. W wiekszosci w tej jego pisaninie nic sie kupy nie trzymalo, od topografii po fakty, zwlaszcza w zestawieniu z dokumentami niemieckimi, ktore to okupant zawsze prowadzil skrupulatnie i regularnie. Tym wieksza wartosc maja takie wspomnienia, jak ponizej. Swiadectwo polskiego strazaka, ktory gasil budynki w gettcie. Artykul ukazal sie w Polityce, gdzies w poczatkach minionego wlasnie roku. Autor: Prof. dr Janusz Ostrowski, absolwent Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego, w latach 1954–1969 był kierownikiem Zakładu Fotoelektrycznych Zjawisk w Półprzewodnikach w Instytucie Fizyki Polskiej Akademii Nauk. W latach 1970–1993 pracował na stanowisku profesora w USA. Zajmował się fizyką ciała stałego i elektroniką medyczną. Wrócił do Polski w 1993 r. Jest profesorem World Open University. Nie, nie walczyłem. Ale byłem tam i widziałem. Byłem strażakiem polskiej Warszawskiej Straży Pożarnej i co drugą dobę przez 24 godziny gasiłem pożary w getcie. Jak wytłumaczyć, że strażacy gasili to, co Niemcy podpalali? Głównym zadaniem straży pożarnej było ograniczanie pożaru. Jedne budynki miały się palić, a inne sąsiednie miały się nie palić. Co do tych, które miały się palić, Niemcy przypuszczali, że ukrywają się tam ludzie – dzieci, kobiety, bojownicy. W tych, które miały się nie palić, były jakieś magazyny (żywności, mundurów, butów) lub warsztaty i maszyny. Straż pożarna była więc polska. Strażacy mając nachtausweis mogli poruszać się w nocy w mundurach strażackich i – kto odważny (wielu takich było) – przenosić broń i inne zabronione materiały, za których posiadanie groziła śmierć. Komendantem straży był ppłk pożarnictwa Kalinowski, przed wojną komendant łódzkiej najlepszej straży pożarnej w Europie. Tę trudną i odpowiedzialną funkcję przyjął za zgodą konspiracyjnych władz Armii Krajowej (AK). Przyjęty zostałem do straży jako pomoc kuchenna. Ojcu mojemu (który znał jeszcze z Łodzi komendanta Kalinowskiego) chodziło o to, aby legitymacja strażacka chroniła od różnych łapanek. Ale byłem za młody na strażaka. Na szczęście kolega mego ojca był pastorem w Kościele ewangelicko-reformowanym, wystawił więc metrykę, w której postarzył mnie o trzy lata. Po dwóch miesiącach przemyślnych forteli wyzwoliłem się z hańbiącej (według mnie i kolegów) funkcji kuchcika i zacząłem wyjeżdżać do ognia jako drugi wężowy. Kiedy nałożyłem hełm strażacki, przezywano mnie „niemowlęciem w nocniku”, ale nie zmniejszyło to mej dumy z bycia prawdziwym strażakiem. Do ognia I wówczas wybuchło powstanie w getcie. A mur getta biegł wzdłuż ul. Nowolipki, parę metrów od koszar Oddziału I Straży Pożarnej. Kiedy rano jechałem do pracy tramwajem z Żoliborza wzdłuż muru getta przy ul. Bonifraterskiej, widziałem dymy, a wiatr przywiewał swąd i czarny pył. Po przybyciu do koszar wlazłem wraz z kolegami na dach magazynów, aby lepiej obserwować dziwny pożar odległych o kilka bloków kamienic. Zrazu nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego nie wzywają nas do gaszenia. Koło południa usłyszeliśmy serie strzałów z automatu. Zaraz też były dzwonki, co oznaczało wezwanie do ognia. No i się zaczęło! Pali się dom czteropiętrowy, kupa dymu bucha z okien; rozwijamy więc linię wężową, aby gasić; oblewamy wodą ścianę domu, strumień sięga okien. A tu szkop w mundurze oficera wrzeszczy coś do naszego sierżanta po niemiecku i pistolet wyciąga. Niemiec każe dwupiętrowy dom obok stojący chronić, a ten duży ma się palić. I wrzeszczy: „Verstanden!?”. Zrozumiano? Oblewamy ten mały dom i włazimy do środka. A tam cud: ze 40 maszyn do szycia i bele materiałów na mundury wojskowe. Pierwsza myśl: wynieść i wywieźć te maszyny (w czasie okupacji maszyny do szycia były na wagę złota). Wchodzimy z Andrzejem Judyckim do innego pokoju, a tam za drzwiami coś wystaje i rusza się. Wyjmujemy toporki, tak na wszelki wypadek. Odchylamy drzwi, a za nimi przykucnięci ludzie. Podnoszą ręce do góry, mimo że my nic nie mówimy. I zadajemy głupie pytanie: „Co wy tu robicie?”. A oni: „Nic, tak siedzimy”. A po chwili, widząc, że jesteśmy strażakami: „Chowamy się przed Niemcami”. Na to Andrzej pociesza idiotycznie: „Nie bójcie się; tu szkopy nie wejdą, bo my tu gasimy, ale na ulicy paru ich jest i to w hełmach i ze spluwami”. A oni: „Panowie strażacy, macie co do zjedzenia? Od trzech dni tu siedzimy, boimy się wyjść i nic nie jedliśmy”. Miałem tylko jabłko, a Andrzej kanapkę z serem, ale nie przy sobie, tylko w wozie. Powiedziałem, że pójdę coś przynieść. Po drodze spotkałem Waldka Grubego. Mówię mu, by dał swoje żarcie dla dwóch Żydów, którzy ukrywają się i od paru dni nic nie jedli (on zawsze dużo brał, bo ciągle był głodny). Poszedł do wozu i przyniósł dwie kanapki z szynką, choć markotno mu było. Ale powiedział: „Zanieś im, ale jak się szkopy dowiedzą, to was rąbną; a tych Żydów to na pewno i bez niczego rozwalą; nie widzisz, co tu się dzieje? Ja tam nie pójdę; nie chcę nawet wiedzieć, że tam są; i nie mówcie nikomu, że dałem im moje kanapki. I uważajcie, bo na drugim wozie przyjechał sierżant S., a z nim to nigdy nic nie wiadomo”. Sierżant S. był volksdeutschem. Wróciłem i dałem im te kanapki i dwa jabłka. Usiedli na podłodze, ręce im się trzęsły, jak jedli. Nigdy przed tym nie widziałem ludzi tak przerażonych i głodnych. Andrzej im zaczął tłumaczyć: „Słuchajcie, ten dom nie ma być spalony bo tu są magazyny; ale przyjdą pewnie szkopy zabrać te mundury i maszyny; jak was tu znajdą, to będzie kiepsko. Ale jak przejdziecie tyłami domów – tam szkopów na razie nie ma – to dojdziecie do miejsca, gdzie chyba są powstańcy. Może będzie wam lepiej. Rozumiecie, że nie możemy wam inaczej pomóc. Jakby Niemcy nas tu z wami zobaczyli, toby i was, i nas rozwalili”. A oni: „Wiemy o tym i bardzo wam dziękujemy”. Więc ja do nich: „Trzymajcie się, panowie i uważajcie na każdy krok! Może się wam uda. Może w końcu szlag trafi tych szkopów”. Podziękowali, uścisnęliśmy mocno sobie dłonie, i poszli. Co się z nimi stało, nie wiem. Strażak nie pozwoli Innego dnia paliła się czteropiętrowa kamienica. Staliśmy w pogotowiu pilnując, aby ogień nie przeniósł się na sąsiednią, która miała się nie palić. Pochylnie schodów były zwalone lub zasypane gruzem nie do przebycia; klatki schodowe zasnute gęstym dymem i gorącem. Niemożliwe było ani wejście do kamienicy, ani wyjście. I raptem z okna na ostatnim piętrze słychać tłumiony krzyk: „Ratunku, palimy się!”. Kłęby dymu uniemożliwiają zobaczenie, kto tam jest. Głosy są kobiece i przerażają rozpaczą. Tadek, nasz ogniowy, woła do kierowcy: „Włącz motor pompy na pełny gaz!”. Za chwilę strumień wody sięga czwartego piętra i rozwiewa trochę dym. O ugaszeniu nie ma mowy, choćbyśmy chcieli wbrew Niemcom. Chwilami pojawiają się w oknach głowy dziewczyn. Gapimy się przerażeni, cała sekcja ośmiu strażaków, tylko Tadek oblewa okna. Po chwili sierżant rozkazuje zobaczyć, czy w pobliżu nie ma szkopów lub szaulisów. Sprawdzono, że nie ma; więc mówi: „Kto chce, niech idzie do innego wozu; stoi trzy przecznice od nas koło Leszna; a kto się nie boi, to będziemy je ściągać na dół”. Trzech odeszło. Jurek (najstarszy) powiedział: „Nie będę narażał życia dla kilku Żydówek, które Niemcy i tak rozwalą, jak nie tu, to gdzie indziej. To nie ma sensu. A jak je zwieziecie na dół, to przyjdą szaulisy, będą gwałcić te ładniejsze; a potem je wszystkie rozwalą! To wszystko to głupie ryzykowanie życia”. I odszedł. Ale się ociągał; tak jakby trochę się wstydził. A ja pomyślałem, że w zasadzie to on ma rację. Sierżant spojrzał przez chwilę na mnie, ale powiedział patrząc na oblewane wodą okna: „Strażak nie może pozwolić na spalenie się ludzi”. Rozkazał mnie i Jankowi: „Jeśli zostajecie, to przynieście dwie hakówki”. Nie mieliśmy bowiem drabiny sięgającej do IV piętra. Hakówka jest to drabinka jednopiętrowej długości z olbrzymim hakiem, po której można wejść na każde piętro – o ile odwaga pozwoli – zahaczając hak o parapet w otworze okiennym. (...) Po kilku minutach pojawia się z przywiązaną do niego pasem dziewczyną i zjeżdżają na dół. Oboje są mokrzy, bo trzeba było dym odgarniać strumieniami wody. Dziewczyna jest w okropnym stanie: brudna, mokra, w poszarpanym ubraniu, trzęsąca się; mówić nie może, rusza ustami, ale słów nie może wyksztusić. Chowamy ją w bramie. Po paru minutach, ledwo słyszalnym i łamiącym się głosem powtarza ciągle: „Zabiją nas, wszystkich zabijają”. Jest bardzo młoda, może ma 17 lat. Było nas czworo do zwożenia; przyszła więc kolej i na mnie, mimo że tylko raz w życiu na ćwiczeniach zjeżdżałem na lince, no i oczywiście sam. Janek, silny chłop i doświadczony strażak, asekurował mnie wspinając się za mną z drugą hakówką. Wchodzę do wnętrza pełnego upału, brudu, dymu, smrodu spalenizny... i do kilku przerażonych dziewczyn. Najstarsza z nich mówi, żeby zabrać tę spod okna, skuloną na podłodze, bo ma złamaną rękę. Widzę, że ręka jest pokrwawiona i owinięta w jakąś szmatę. Janek bierze tę ranną. (...) Zabieram się do przywiązywania jednej z nich, najmniejszej i chyba najmłodszej. Janek pomaga mi. Radzi, abym owinął linkę cztery razy na zatrzaśniku (normalnie wystarczy trzy razy) i dobrze zapiął rękawice, aby nie sparzyć dłoni o linkę podczas zjazdu. Jakoś się zjechało. Dziewczyna objęła mnie ze strachu tak mocno za szyję, że ledwo oddychałem. Był to mój największy wyczyn strażacki. Ta, która zjechała ostatnia, była opanowana i dzielna; wiedziała, że czeka je śmierć. Ale w jej słowach i zachowaniu czuło się jakąś iskierkę nadziei. Dajemy im herbatę z termosów i jakieś kanapki, co kto miał. Od trzech dni nic nie jadły. Czekały na potworną śmierć z uduszenia i gorąca. Mimo głodu nie mogły jeść; trzęsły im się ręce i szczęki. Ugryzione kawałki wypadały im z ust. Janek bandażuje rękę rannej. Jest zupełnie zobojętniała; nawet nie jęczy, choć musi ją boleć, krzywi się tylko i postękuje. Ogólny nastrój nas wszystkich jest dość ponury. I wówczas wchodzi do bramy Jasio, nasz kierowca Szoferak, wieczny optymista, pogodna dusza, około czterdziestki i woła: „Witajta dziewuchy, nic się nie bójta, tu szkopów nie wpuścimy. A gdzieżeście się tak pobrudziły? Umyjcie się!”. I śmieje się do nich. I to nagle rozładowało ten paraliżujący strach i cały grobowy nastrój. Jedna nawet uśmiechnęła się, kiedy na nią właśnie spojrzał, pytając, gdzie się pobrudziły. Zaczęły normalnie jeść. Na cegle siedziała w kucki i cicho szlochała chyba najmłodsza, którą zwoziłem. Podchodzi do niej. (...) A ona po chwili, już prawie normalnym głosem – odchyla trochę głowę, aby na niego spojrzeć: „Oni nas zabiją, pan nas nie uratuje, nikt nas nie uratuje; a ja chcę żyć!”. I zaczyna płakać. Wtula się w niego. A on (widzę, że ma łzy w oczach): „Ile masz lat, jak ci na imię, co z rodzicami?”. Odpowiada mu względnie spokojnie: „Czternaście, Zuza, tata gdzieś poszedł, może walczyć; mamę zabili, jak przyszli po tatę. Brata (miał 12 lat) zabił szaulis; poznał go, bo brat często przechodził pod murem poza getto”. (Przejście pod murem poza getto było przy naszych koszarach na ul. Nowolipki. Często pomagaliśmy chłopakom przechodzić i wracać). Jasio, sierżant i Tadek pogadali, odeszli do wozu, przynieśli plan kanałów. Dwóm najstarszym i najspokojniejszym objaśniali, jak wejść do kanałów i jak wyjść. A po wyjściu na Żoliborzu niech idą najwyżej po dwie (razem było ich siedem) na Marymont i do Młocin, i… chyba do partyzantów. „Macie może 50 proc. szans przeżycia. Tu na pewno zginiecie. My nie możemy wam inaczej pomóc; wywieźć nie możemy, bo wozy sprawdzają; a jakby znaleźli, to wszystkim nam dadzą w czapę. Na Marymoncie zapamiętajcie adresy kościołów; może pomogą. Innych adresów nie damy, bo jakby was złapali, to możecie wygadać i wtedy tych ludzi wygarną i rozwalą. Kościoły mogą mieć kontakty z lasem. Weźcie latarkę i idźcie odważnie, a uda się!”. Wbrew regułom Co się z nimi stało, nie wiem. Od Janka słyszałem, że do kanałów weszły. Chyba udało się dotrzeć do kościoła, bowiem nie słyszałem, aby jakieś Żydówki na Bielanach złapano. O małej Zuzi nic się nie mówiło. Tadek nie widział jej wchodzącej do kanału. Wiem, że Szoferak i Tadek pojechali we dwójkę i po godzinie wrócili. Podobno (słyszałem od Judyckiego) wsadzili Zuzę do skrzyni pod mokre węże i przewieźli do koszar. Wpierw sprawdzili, kto jest na bramie wyjazdowej z getta. Bo byli różni. Jedni sprawdzali dokładnie, nawet pod wóz zaglądali; a dwóch było takich, co tylko pobieżnie popatrzyli i puszczali. W takiej sytuacji nie było możliwe, aby cała załoga ośmiu strażaków ryzykowała życie. A więc prawdopodobnie przewiózł ją sam. Co z nią później zrobił? Nie wiadomo. O takich rzeczach się wtedy nie mówiło. Mój brat, który pracował w warsztatach w naszym oddziale straży, przypuszcza (poznał bowiem, że motocykl był używany), że w nocy po godzinie policyjnej wsadził Zuzę do kosza czerwonego motocykla strażackiego i na sygnale wywiózł do Mińska Mazowieckiego, gdzie mieszkał z żoną i córką w wieku Zuzy. Innego dnia. Po co najmniej 10 godzinach pracy gaszenia – ochraniania, głodni wielce, odkryliśmy magazyny herbatników i marmolady. Zaczęła się więc uczta. Trzech strażaków odłączyło się; naładowali torby od masek przeciwgazowych paczkami jedzenia i pojechali w kierunku Stawek. Domyślano się, choć nikt tego nie mówił, że zawieźli to powstańcom. Natomiast do nas ucztujących przyszedł major pożarnictwa Drożdżeński, dowódca naszego oddziału. Major był uosobieniem prawości, uczciwości; był srogi i wymagający, ale i sprawiedliwy. Wszedł, popatrzył na to, co jemy. Był z nami cały dzień, a więc i głodny jak każdy z nas. Całe nasze jedzenie ktoś przekazywał – nie wiem jak – Żydom. Kapral podaje mu herbatniki. A on: „Nie, dziękuję, dajcie mi trochę wody”. Innego jedzenia nie tknął. Postawa Majora pozostanie w mej pamięci na zawsze. W innym pomieszczeniu i innego dnia odkryliśmy skład wina – setki butelek. Zaczęliśmy pić, ale tylko po trochu, bowiem Major był w pobliżu. Kilkanaście butelek przemycono do wozu pod wężami. Szkoda było zostawić wielkie ilości wina szkopom lub szaulisom. Z Andrzejem Judyckim wpadliśmy, tak jakoś razem, na genialny pomysł. Na półkach i wielu butelkach przyczepiliśmy kartki z napisem giftig (trujące). Poprawnie rozumowaliśmy, że kiedy Niemcy lub szaulisi odnajdą to wino, to będą się bali pić. A Niemcy to nawet je zniszczą. Na drugi dzień jakiś granatowy policjant opowiadał o tym, jak to Niemcy rozbili z automatu wszystkie butelki i szeroki strumień wina spływał do rynsztoku. Wielki sabotaż się udał! (...) Któregoś dnia widziałem tak potworne wydarzenie, że prawie zemdlałem. Paliła się pełna dymu trzypiętrowa kamienica. Podjechaliśmy, ale Niemcy zatrzymali nas wrzaskiem: „Halt, stehen bleiben!”. Zatrzymać się! Sami stali za rogiem z paroma szaulisami. Z drugiego piętra ktoś wyrzucał poduszki i materace. Po chwili z tego dymem buchającego okna wypada – chyba wyrzucony – mały, może 6-letni chłopiec. Wstaje, próbuje odejść od płonącego domu. Kuleje; widocznie przy upadku skręcił sobie nogę. Jeden z żołnierzy (chyba był to szaulis) podbiega do chłopca z wymierzonym w niego karabinem. Mały zatrzymuje się i podnosi ręce do góry. Trudno to zapomnieć: mały, śmiertelnie przerażony, kulejący chłopiec z podniesionymi rękami i żołdak z wymierzonym w niego karabinem. Ów żołdak podchodzi blisko do chłopca i dotyka go lufą. Z okna krzyk kobiety: „Nie, nie, nicht, nicht!”. A żołdak spogląda w górę na kobietę i patrząc na nią strzela w chłopca. Ogarnęło mnie jakieś przerażenie, czy rozpacz, czy złość, skurcz w gardle i drganie ust, nogi miękkie. Zobaczył to sierżant i kazał iść do wozu. Zaraz też odjechaliśmy. Rano wróciłem do domu i opowiedziałem to mojemu ojcu. Nie pozwolił mi iść do straży. Załatwił zwolnienie lekarskie na dwa dni. Szli powoli Siedziałem w domu. Powracał obraz tego, co widziałem. Mały chłopiec z podniesionymi rękami... i ten potworny strzał, i ten krzyk jego matki... Zaczęła narastać wściekłość na morderców. Postanowiłem zabrać dwa pistolety i przewieźć je do getta, choć nie miałem jasnego planu, komu je oddać (!?). Liczyłem na to, że może spotkam powstańców, choć było to mało prawdopodobne. Z trzech pistoletów wybrałem parabellum i mausera. Wziąłem też trzy magazynki z nabojami; wsadziłem do maski przeciwgazowej i następnego dnia przewiozłem do getta. Ale brat odkrył brak pistoletów. Domyślił się, że to ja je zabrałem. Pojechał do straży, namówił kumpla, który też był w AK, aby pojechać służbowym motocyklem do getta. Pojechali, ale szkopy pilnujący bramy nie wpuścili ich, bo nie mieli nakazu wjazdu, więc zawrócili. Brat poszedł do dyżurnego, który przyjmował meldunki i wydawał nakazy wyjazdów oraz włączał dzwonki do wyjazdu odpowiedniej sekcji. Ale ten odmówił. Wówczas brat sam włączył dzwonki i wręczył kierowcy adres pożaru. Po czym wskoczył do wozu i razem z całą nic niedomyślającą się załogą wjechał do getta. Bez trudu odnalazł mnie, nawymyślał od głupców, zabrał spluwy – a sam miał jeszcze visa – nałożył hełm strażacki i poszedł. Dokąd, nie wiedziałem i dotychczas nie wiem (brat zginął w Powstaniu Warszawskim). Po godzinie wrócił i cała sekcja, z którą przyjechał, odjechała do koszar, nadal nie wiedząc, po co przyjechała. Następnego dnia widziałem, jak z jednej z kamienic – zapewne z piwnic, z tzw. bunkrów – Niemcy wypędzali grupę ok. 40 ludzi; przeważnie były to kobiety, dzieci i paru starych mężczyzn. Ustawili ich pod ścianą domu. Patrzyliśmy na to z odległości ok. 150 m. Przyciągnęli karabin maszynowy i w ciągu paru sekund wszystkich zabili. Po chwili paru szaulisów zaczęło okradać trupy. Innego dnia, bardzo rano, kiedy staliśmy przy dogasającej kamienicy, zobaczyliśmy w bramie dwóch powstańców. Byli uzbrojeni. Oni nas nie widzieli, bowiem staliśmy za rogiem. Szli powoli pod ścianami domów. Raptem zobaczyli; stanęli, cofnęli się, rozmawiali. Baliśmy się, że mogą strzelać nie wiedząc, kim jesteśmy. Ktoś z naszych zawołał: „Nie bójcie się, my Polacy”. Podeszli i weszli do bramy z dwoma strażakami. Daliśmy im to, co mieliśmy do jedzenia. O czym gadali, nie wiem. Po chwili odeszli. Po około 20 minutach słychać było strzelaninę z pistoletów i broni maszynowej oraz wybuchy granatów. Kiedy ucichło, po jakimś czasie zobaczyliśmy jednego z nich. Dwóch strażaków poszło w jego stronę, nieśli sprzęt strażacki udając, że idą gasić (zawsze coś się tam tliło). Razem schowali się w bramie. Powiedział im, że ten drugi był jego bratem i że zginął w tej potyczce. (...) Powiedział też, iż wie, że „AK próbowało parokrotnie wtargnąć do getta, ale nie powiodło się i wasi chłopcy zginęli. To nie miało sensu, bo to by nie pomogło. Cześć ich pamięci. A całe to powstanie to nie po to, aby zwyciężyć, bo to niemożliwe, ale aby nie dać się wymordować bez walki”. A pod koniec, kiedy odchodził, dodał z zadowoleniem uśmiechając się: „Chyba dwóch szkopów właśnie rozwaliłem”. PS: Zacytowane rozmowy mogły mieć trochę – ale tylko trochę – inny przebieg; zasadnicza treść była taka, jaką podałem. Przez pewien czas pisałem wówczas rodzaj pamiętnika; i teraz z niego korzystałem. Wspomniany Andrzej Judycki zginął przed Powstaniem Warszawskim aresztowany na ulicy przez gestapo. Mój brat Aleksander (ps. Feliks) i mój ojciec zginęli w Powstaniu Warszawskim. Imiona: Tadek, Jasio, Waldek, Janek – zmienione; ale Zuza, rzeczywiste. Szaulisów oficjalnie nazywano: obcoplemienny oddział wartowniczy (litewski, łotewski, ukraiński). Uważani byli za kryminalistów oraz za wyjątkowo okrutnych bandytów; gorszych niż Niemcy.
  8. Polskie mundury w Finlandzkiej Armii Ludowej

    Zaden z tych plaszczy, ktore sa na zdjeciach powyzej, nie jest polski. To nawet nie przypomina, czy to wz 19, zy to wz 36. Nigdy nie slyszalem o tym, zeby Finowie paradowali w polskim umundurowaniu. Natomiast z pewnoscia uzywali polskiego wyposazenia i broni, np. ladownice piechoty i armatki ppanc. Boforsa.
  9. Gen. Leopold Okulicki

    Plk. Janusz Bokszczanin z KG AK, zapytany przez Zawodnego, kiedy spotkal Okulickiego pierwszy raz, odpowiedzial: "W 1934 u Kirchmayera. Upil sie wtedy do nperzytomnosci - pil ciagle!"
  10. Gen. Leopold Okulicki

    Znamienne sa opinie na temat Okulickiego w wywiadach przeprowadzonych w latach 60 70. przez prof. Kazimierza Zawodnego i wydanych przez IPN w 2004 pt. Uczestnicy i Swiadkowie Powstania Warszawskiego. Z opinii tych czlonkow wladz RP w Londynie, wladz cywilnych w kraju, Komendy Glownej AK ktorzy zgodzili sie powiedziec cos na temat Okulickiego, wynika ze byla to bardzo silna osobowosc, ktora miala duzy wplyw na niezdecydowanego Bora-Komorowskiego, osoba mocno naduzywajaca alkoholu (niektorzy sugeruja wrecz nalog), z iscie kmicicowska fantazja (przynajmniej w slowie mowionym), ktora miala bezposredni wplyw na wybuch Powstania.
  11. Generał Stefan Dąb-Biernacki

    Co do Fabrycego, to gruba nieuczciwosc, zeby stawiac go w rzedzie z Debem-Biernackim. O tej kretynskiej uwadze o plutonie egzekucyjnym juz nawet nie wspomne. To czym dowodzil Fabrycy, to smiech na sali, a nie armia, to raz. Dwa, ze wszyscy po tym internecie powielacie na temat Fabrycego peerelowska propagande. Najprosciej napisac za komuszym klamstwem, ze porzucil armie, nie wglebiajac sie w tresc korespondencji z ND (no fakt, za pereelu tego dokumentu nie dalo sie znalezc). Dokladane do tego sa zarzuty pochodzace z obozu Sikorskiego, ktory od samego poczatku powstania niepodleglej Polski, jako czlowiek chorobliwie ambitny, stal w opozycji do legionistow i pilsudczykow. A przez tych byl traktowany dosc pogardliwie, jako sztabowiec, ktory prochu nigdy nie wachal, podczas gdy ci szlify oficerskie zbierali na polach bitew. Stad w pozniejszym okresie wypchniecie ich, w tym Fabrycego, na margines i obarczenie wszelka wina za kleske wrzesniowa. Owszem, mozna generalowi Fabrycemu miec za zle pewne rzeczy, ale jesli ktos uwaznie przesledzi sytuacje (vide Dalecki, ktory wszystko wyjasnia w monografii armii), to jasne jest, ze pola manewru to on specjalnie nie mial. A jeszcze mniej informacji o polozeniu wokol. No owszem, mogl jeszcze dac sie zamknac w saku i bronic do ostatniej kropli krwi. Tylko po to, zeby ludzie pokroju kolegi Leuthena, 70 lat pozniej nie musili czytac, ze Niemcy nazywali wojne w 1939 roku kampania 17 dni, zamiast na przyklad 27 dni. Dyletanctwo. P.S. A Dab-Biernacki pasowalby raczej do pary z Mlotem-Fijakowskim.
  12. Autor relacji (Stachowiak lub ktos inny) opowiadal o obronie w fontannie, a pan Jan sie zzymal, ze o mowa o jakiejs tu obronie. Wskoczyli do fontanny, bo gdzies trzeba bylo, a ta byla najblizej i byla solidną "wanną", chroniacą przed ostrzalem. Wydaje mi sie jednak, ze w ogole trudno tu mowic o jakiejs obronie. Wyszli z kanalu, zaczela sie strzelanina, obie strony mocno zdezorientowane, ktos wskoczyl w krzaki, ktos do fontanny, ktos w zabudowania Palacu Blekitnego. Strzelanina trwala, Niemcy zaczeli sie organizowac i w pewnym momencie zdano sobie sprawe, ze dalsze pozostawanie na placu to zaglada, wiec rzucili granaty i nastapil odwrot do kanalu. Ciemno, chaos, strzaly, krzyki - mysle, ze to wcale nie trwalo dlugo, nim ostatni zniknal znow w kanale. Odonosnie wspomnianego wczesniej uzycia granatnika przez "Kaminskiego", to rzeczywiscie pachnie to konfabulacja. "Odpedzal Niemcow od wlazu" ogniem granatnika? Prosze spojrzec na zdjecie Bankowego, w podanym powyzej linku. Ta fotka zostala zrobiona na 2-3 miesiace przed wybuchem Powstania. Kepa krzakow, w ktorej moglo sie znajdowac to stanowisko doskonale widoczna. Taka bron stromotorowa, jak granatnik, aby ostrzeliwac Plac Bankowy wymagalaby przestawienie kata podniesienia lufy do niemal maksimum (trudno przypuszczac, zeby Kaminski zastal ja w takim polozeniu). Nieprawdopodobne, zeby Kaminski potrafil to zrobic w ciagu minuty ( o ile w ogole), namacac amunicje i otworzyc ogien. To sa trudne sprawy. Patrzymy dzis na uczestnikow, jak na nieskazitelnych bohaterow, a zapominamy przy tym o zwyklych ludzkich slabosciach, jak koloryzowanie faktow, czy zwyczajnie zawodna pamiec. Wiele jest takich relacji, gdzie dwie osoby te sama sytuacje widzialy nawet z tego samego miejsca, a ich wspomnienia roznia sie diametralnie. Do tego dochodza inne czynniki, jak czas, w ktorym cos sie wydarzylo ( czestokroc sekundy), ciemnosc, strach, ludzkie emocje, no i uplyw czasu.
  13. To ja pisalem na dws-ie o relacjach Miotlarzy ( http://www.dws.org.pl/viewtopic.php?f=20&a...362501#p1362501 ) Jak pisalem, zyja jeszcze Sowa, Łata i Marek Ławacz i cala trojka potwierdza, ze w fontannie bylo ich czterech - wszyscy od Torpedy. I nie bylo to zajecie stanowisk, jak gdzies wczesniej ktos podaje, ile zwyczajnie, kiedy wybuchla strzelanina wskoczyli do pobliskiej fontanny ( ktos pisal, ze fontanna stala tam, gdzie Dzierzynski - to nieprawda, akurat dokladnie po drogiej stronie placu, w poblizu wyjscia z kanalu - vide link) http://www.herder-institut.de/warschau/aus...nitt-05_06.html Nie mam juz pewnosci, czy Łata dyskredytowal relacje Stachowiaka, bo po dokladnych pytaniach nie jest pewien, czy to o te osobe chodzilo (choc pierwotnie potwierdzal). Niemniej pan Jan wspomina relacje, w ktorej autor jakoby komenderowal "obrona" w fontannie i strasznie sie denerwuje, bo mowi, ze bylo ich tam 4 Torpedziarzy i nikogo wiecej. Malo tego, nie bylo zdanej obrony, tylko przycupniecie w najblizszym bezpiecznym miejscu, po czym szybki bieg z powrotem do kanalu. W kazdym razie gosc, ktory na jakims spotkaniu powstancow opowiadal o swoich przezyciach z akcji na Bankowym, zagadniety przez Łate i innych uczestnikow cos tam zabelkotal, po czym szybko zniknal i juz sie wiecej nie pojawil. Inna sprawa, ze skoro Ci tak zalezy Albinosie, to nie rozumiem, dlaczego nie skontaktujesz sie z Łata i Motylem. Oni sa dobrymi przyjaciolmi i nie ma zadnego problemu umowic sie z oboma i zadac odpowiednie pytania, podobnie, jak "przesluchac " Sowe i Marka Ławacza. Zadanie konkretnego szczegolowego pytania, czesto "otwiera kanaliki ze wspomnieniami", ktore pozostaja zamkniete, kiedy powie sie tylko: "a jak to bylo na Bankowym"? Zyja tez inni Miotlarze, ktorzy nie wyszli na plac, zatem na kwestie "kanalowe" rowniez mozna rzucic jakies swiatlo. P.S. Wyzej ktos pisal, ze w Torpedzie nie bylo 3 lkm. W momencie akcji na Bankowym byly. I przyjmijmy nazwe karabiny maszynowe, bo faktycznie, przyjmujac wlasciwa nomenklature - lkm-ów trzech nie bylo, ba, nawet jednego. P.P.S. Jesli Ci zalezy Albinosie i znajdziesz czas przed poludniem w dzien powszedni, to juz za kilka dni bedzie okazja, aby spotkac sie z Łata i Motylem rownoczesnie. Bedzie tez na pewno jeden, a moze i wiecej tych Torpedziarzy, ktorzy nie wyszli z kanalow. Masz ochote - PW poprosze.
  14. Oddział 993/W

    Rowniez powstanczy batalion Miotla w czasie okupacji zajmowal sie - "wymiataniem" rodzimych renegatow i zdrajcow, stad tez nazwa. O ile likwidowanie hitlerowskich oprawcow nie mialo takiego ciezaru moralnego, o tyle strzelanie do łajdakow - rodakow, glownie w domach, czesto przy rodzinie i dzieciach, nie nalezalo do przyjemnych zajec. Sam "Tadeusz Hawelan" - Kazimierz Jackowski, pozniejszy "Torpeda", mial na koncie okolo 20 takich akcji. Jedna z nich, opisana jest bardzo szczegolowo przez Jana Romanczyka "Łate". Polecam lekature pt. "Powstanie Warszawskie w dokumentach z archiwow sluzb specjalnych" ( IPN 2007). Liczba cytowanych meldunkow od informatorow z zajetych przez Powstancow terenow, docierajacych do niemieckich sluzb policji i bezpiecznestwa oraz przekazywane dane daje duzo do myslenia.
  15. Batalion "Czata 49" - lista poległych

    Gwoli scislosci, zmarl 1 sierpnia, ale na Oczki, w trakcie operacji, ktora przeprowadzal dr Marzinek. Stanislaw Małaszek "Turek" z batalionu Miotla zginal najprawdopodobniej wczesniej - 20 sierpnia, zasypany w zbombardowanym szpitalu przy Długiej 13/15. W archiwum Zycia Warszawy zachowalo sie zdjecie z 1945 roku krzyza i kilku nagrobkow wsrod ruin tego szpitala. Widac kilka nazwisk i pseudonimow na kamieniach, a pomiedzy nimi taki z napisem: "Stanislaw Jan Małaszek zolnierz AK Turek batalion Miotla ur. 6 V 1925 r w Warszawie - polegl 20 VIII 1944 r w obronie ojczyzny". Nie bardzo rozumiem natomiast, dlaczego uparcie podpinacie niektorych zolnierzy Miotły do Czaty (vide chocby wspomniany wyzej Witold Noiński). Wezmy chocby pluton Niedzwiedzi, ktorego zyjacy zolnierze do dzis uwazaja sie za zolnierzy Miotly i pojawiaja sie na uroczystosciach, czy spotkaniach tego batalionu. To, ze na skutek ciezkich strat po ataku na Stawki, Miotla przestala istniec jako samodzielna jednostka, nie upowaznia do zaliczania jej zolnierzy w poczet sił innego batalionu. Rownie dobrze Miotlarze mogliby zaczac pisac o kompanii "Stasinka" Sosabowskiego z Oddzialu Dyspozycyjnego "A" Kedywu, jako o zolnierzach Miotly, bo przeciez 1 sierpnia oddzial ten organicznie przypisany byl do Miotly.
×

Powiadomienie o plikach cookie

Przed wyrażeniem zgody na Warunki użytkowania forum koniecznie zapoznaj się z naszą Polityka prywatności. Jej akceptacja jest dobrowolna, ale niezbędna do dalszego korzystania z forum.